Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Czerwiec 2012

Esensja.pl
Esensja.pl
Paul Revere & The Raiders, Tritonus, Piknik, Świetliki oraz Mystic Diversions – to artyści, których płyty trafiły do czerwcowej odsłony „50… 40…”. Miłego czytania i słuchania.

Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

50… 40… 30… 20… 10…: Czerwiec 2012

Paul Revere & The Raiders, Tritonus, Piknik, Świetliki oraz Mystic Diversions – to artyści, których płyty trafiły do czerwcowej odsłony „50… 40…”. Miłego czytania i słuchania.
1966 – Paul Revere & The Raiders „Midnight Ride”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Na pierwszy rzut oka zespół Paul Revere & The Raiders jawi się niczym psychodeliczny kabaret. Jego członkowie z upodobaniem noszą mundury z czasów wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Trudno zatem uwierzyć, że mówi się o nich jako o jednym z protoplastów punk rocka. A jednak, kiedy wsłucha się w ich muzykę, czuć w niej specyficzną zadziorność, jakiej nie uświadczymy na równolegle wydawanych płytach The Beatles, The Rolling Stones i The Beach Boys. W 1966 roku zespół Paula Revere’a awansował do pierwszej ligi najpopularniejszych wykonawców. Sukces zawdzięczał głównie dwóm utworom, których autorzy pierwotnie wcale dla nich nie pisali. Pierwszym jest ultraprzebojowy „Kicks” autorstwa Barry’ego Manna i Cynthii Weil, który powstał z myślą o The Animals, jednak ostatecznie został odrzucony przez Erica Burtona. Drugim natomiast zadziorny „(I’m Not Your) Steppin’ Stone”, który stał się hitem dzięki The Monkees. Revere z kolegami zagrał go jednak ostrzej i to właśnie tą wersją inspirowali się Sex Pistols, nagrywając cover utworu (można go znaleźć na ścieżce dźwiękowej do filmu „The Great Rock’n’Roll Swindle”), a po nich inni punkowcy, od Minor Threat po The Farm.
Wielką niesprawiedliwością byłoby jednak mówienie o „Midnight Ride” tylko w kontekście tych dwóch kawałków. Choć reszta nie jest już tak nośna, to jednak do dziś świetnie się ich słucha. Ponieważ Paul Revere wyjątkowo dopuścił do głosu wszystkich członków The Raiders, otrzymaliśmy bardzo zróżnicowany materiał. Czegóż tu nie ma: czysty rock and roll, ubarwiony psychodeliczną gitarową solówką w „There’s Always Tomorrow”, rozmarzoną balladę „Little Girl in the 4th Row”, popową melodykę w „There She Goes”, odjechane, narkotyczne dźwięki w „Louie, Go Home” czy chwilę wyciszenia w klimatach jazzowych w kończącym album „Melody for an Unknown Girl”. W późniejszych latach Paul Revere & The Raiders zabłysnęli jeszcze kilkoma udanymi singlami, jednak żadna ich płyta nie była w całości tak udana jak „Midnight Ride”.
Piotr „Pi” Gołębiewski
1976 – Tritonus „Between the Universes”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Od końca lat 60. XX wieku, czyli momentu, w którym amerykański kosmonauta Neil Armstrong stanął jako pierwszy człowiek na powierzchni Księżyca, mieszkańcy Ziemi z coraz większym zainteresowaniem unosili głowy ku górze i spoglądali w niebo, zastanawiając się, co jeszcze tam znajdziemy, kogo spotkamy, ewentualnie: co nas stamtąd czeka. Te fascynacje kosmosem i Wszechświatem znalazły swoje odzwierciedlenie w sztuce – głównie zaś w literaturze i muzyce. Podobne myśli towarzyszyły młodemu Peterowi Seilerowi z niemieckiego Mannheim, który pod wpływem tria Emerson, Lake & Palmer postanowił nauczyć się grać na instrumentach klawiszowych i nawet, jako jeden z pierwszych muzyków w Niemczech, sięgnął po syntezator Mooga. Niebawem, wzorem swoich mistrzów, skompletował zespół – Tritonus, w którym, poza nim, znaleźli się: gitarzysta, basista i wokalista Ronald Brand oraz perkusista Charlie Jost. W 1973 roku grupa wydała (prywatnie) pierwszego singla – „The Way of Spending”, a dwa lata później powstał debiutancki album zatytułowany po prostu „Tritonus”. Po jego nagraniu szeregi zespołu opuścił Jost, na którego miejsce przyjęto Bernharda Schuha. W tym składzie nagrano krążek „Between the Universes”, będący jaskrawym dowodem kosmicznych fascynacji lidera.
Płytę wypełniają zaledwie trzy kompozycje. Pierwszą stronę winyla otwiera utwór tytułowy, w którym gościnnie zaśpiewał od lat mieszkający w Niemczech brytyjski wokalista Geff Harrison (który wcześniej dał się poznać dzięki występom w grupach 2066 & Then i Kin Ping Meh). I to jak zaśpiewał! Jego charakterystyczny niski głos przydaje temu monumentalnemu i optymistycznemu w warstwie muzycznej utworowi nutkę zamyślenia i smutku. Ale czy może być inaczej, gdy w dalszej części tekstu (napisanego przez Branda) padają pytania o boski sens istnienia Wszechświata? Instrumentalny „Mars Detection” zadedykowany został… sondzie Viking 1, która w lipcu 1976 roku – a więc dokładnie w czasie, kiedy Tritonus szykował się do zakończenia prac nad „Between the Universes” – wylądowała na Marsie. Biorąc to pod uwagę, nie powinny dziwić space-rockowe klimaty i masa efektów dźwiękowych wyczarowywanych w tym kawałku przez Seilera. Strona druga krążka zawiera trwającą ponad siedemnaście minut trzyczęściową suitę „Suburban Day”, której tematem był dzień spędzony na przedmieściach miasta. W „The Day Awakes” muzyka snuje się jeszcze bardzo leniwie i sennie, w „The Day Works” nabiera rozmachu (wykorzystano chór) i energii, z kolei „The Day Rests” prowadzi powoli do wyciszenia. Choć to właśnie w ostatnim fragmencie mamy do czynienia z najbardziej dynamiczną solówką na organach Hammonda. Tritonus wiele czerpał od ELP, ale trzeba oddać Niemcom, że mieli też swój własny sznyt, słyszalny zwłaszcza w rytmice typowej dla takich kapel jak Jane czy Eloy.
W 1977 roku Brand opuścił kolegów, na jego miejsce Seiler przyjął Rolfa Schnapkę. Z nim – także w roli wokalisty – nagrano przebojowy singiel „The Trojan Horse Race”, od którego każdy fan progresu powinien trzymać się z daleka. Dwa lata później zespół rozpadł się, a jego lider postanowił kontynuować, rozpoczętą jeszcze w 1974 roku (wydaniem płyty „Keyboards & Friends”), karierę pod własnym nazwiskiem. I tak jest do dzisiaj. Solowe płyty Seilera bardziej jednak niż fanów rocka progresywnego zainteresują wielbicieli muzyki elektronicznej, ambientu i New Age.
Sebastian Chosiński
1986 – Piknik „Иероглиф”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
O radzieckiej muzyce rockowej wiemy do dzisiaj bardzo mało. Gdzieś po głowie mogą nam kołatać co prawda takie nazwy jak Maszyna Wriemieni, Cwiety Stasa Namina, Awtograf czy Akwarium, ale nie zmieni to w niczym faktu, że dokonania artystyczne tych kapel są – i to nie tylko dla przeciętnego wielbiciela muzyki rockowej – białą plamą. Zresztą czy powinno nas to dziwić? W latach 80. ubiegłego wieku byliśmy zbyt mocno zajęci własnymi sprawami (także na poletku muzycznym), by uwierzyć w zapewnienia, że za naszą wschodnią granicą też ma miejsce rockowy boom i rodzą się kapele, które w niczym nie ustępują polskim, jak chociażby fenomenalne Kino, Zwuki Mu (ze słynnym aktorem Piotrem Mamonowem na wokalu i gitarze), Nautilus Pompilius, Czornyj Kofe, Grażdanskaja Oborona oraz – pochodzący z Leningradu (współczesnego Petersburga) – Piknik. Grupa została założona w 1978 roku, ale sami muzycy za początek swojej profesjonalnej działalności uznają datę o trzy lata późniejszą, kiedy to w jej szeregach pojawił się, wypożyczony z zespołu Labirynt, grający na gitarze, klawiszach i jednocześnie śpiewający, Edmund Szklarski. Pierwsze dwa albumy (wydane na taśmach szpulowych), zahaczające o stylistykę hard rocka i baroque popu – „Дым” (1982) i „Танец волка” (1984) – w momencie wydania furory nie zrobiły (dopiero po latach doceniono debiut kapeli), ale za to wraz z publikacją trzeciego krążka, zatytułowanego „Иероглиф”, zaczęła się prawdziwa „piknikomania”.
Wybuchła nagle popularność miała duży związek z woltą stylistyczną, jakiej zespół dokonał pomiędzy 1984 a 1986 rokiem. Z formacji czysto rockowej przeistoczył się w kapelę o proweniencji nowofalowej z dużą dawką elektroniki i synthpopu (w Polsce w tamtym czasie podobnie, choć oczywiście nie tak samo, grały poznańskie zespoły Klincz i Lombard). W ich muzyce zaczęły pobrzmiewać dalekie echa Ultravox i U2, ale także lokalnego rywala – grupy Kino, której przewodził charyzmatyczny Wiktor Coj. Na album „Иероглиф” (a mówiąc dokładniej: na jego pierwszą wersję) trafiło osiem numerów i każdy z nich zasługuje na uwagę. Począwszy od przebojowego, nowofalowego „Остров”, poprzez balladowy kawałek tytułowy, skoczny, chociaż niepozbawiony także mroczniejszych fragmentów „Праздник”, najbardziej synthpopowy „Ты вся из огня”, kojarzącą się z post-punkiem „Ночь” (te gotyckie chórki!), aż po rockandrollowy „Телефон” (z partią saksofonu i fortepianu), noworomantyczny „Пикник” i prowadzący do końcowego wyciszenia „Великан”. Ta różnorodność stylistyczna wcale jednak nie przeszkadza w odbiorze płyty, elementem najlepiej spajającym całość jest bowiem bardzo charakterystyczny, lekko chropawy głos Szklarskiego. Sukces krążka „Иероглиф” mógł zrodzić pokusę, aby kolejnym wydawnictwem zdyskontować wielką popularność, nagrywając niemal identyczną muzykę; tymczasem na „Родом ниоткуда” (1988) Piknik po raz kolejny zaskoczył fanów, wybierając marsz w stronę art-rocka.
Sebastian Chosiński
1996 – Świetliki „Cacy Cacy Fleischmaschine”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Drugą płytę Świetlików można by uznać za drugi debiut tej grupy. Jest drastycznie inna od „Ogrodu koncentracyjnego”, przede wszystkim dlatego, że jest to pierwszy prawdziwie rockowy album krakowskiej formacji. Na „Ogrodzie” instrumentaliści tworzyli po prostu podkład do wierszy recytowanych przez poetę i lidera zespołu, Marcina Świetlickiego. Na „Cacy Cacy Fleischmaschine” słyszymy już prawdziwy, mocno alternatywny kwartet. To propozycja bardzo różnorodna stylistycznie, a zarazem spójna. Warstwa instrumentalna świetnie dopowiada to, co Świetlicki przekazuje w wierszach, często wchodząc między innymi w rejony psychodeliczne, jak ulał pasujące do niejednoznacznych wypowiedzi poety. Najważniejsze jest to, że muzyka zawarta na tej płycie broni się nawet w oderwaniu od tekstów – choć jest to kompletna całość i tak powinna być postrzegana.
Za sygnał, że mamy do czynienia z pełnoprawną, rockową kapelą, można uznać pierwszy utwór – „Pies” jest niczym innym jak coverem „I Wanna Be Your Dog” The Stooges, z nowym, polskim tekstem. To nagranie nakreśla też kierunek, jakiego słuchacz może się spodziewać w kolejnych kompozycjach z albumu: brudne, głośne gitary, zdecydowanie rockowa sekcja rytmiczna i niedbale brzmiący głos Świetlickiego. To, że jest autorem większości tekstów na krążku, sprawia, że jego interpretacje wydają się jedynymi słusznymi – ja przynajmniej tak je odbieram. Innego rodzaju hołdem, bo literackim, jest „Anioł/trup”, nawiązujący do poezji Rafała Wojaczka. W „Oplutym 2” mamy klimat zahaczający o reggae, w utworze „Pan Traktor” – ciężki, agresywny riff i solówkę na saksofonie, zagraną przez jednego z gości, Mikołaja Trzaskę. „McDonald’s” oparty jest o rozedrgany motyw gitarowy i nerwową sekcję, a w środku kompozycji znalazło się solo na trąbce (kolejnego gościa, Marka Skwarczyńskiego), które razem z riffem gitary wprowadziło hiszpański klimat. Dalej jest m.in. zabarwione improwizacją „Perarolo” i „Łabędzie”, lekko surrealistyczny „Henryk Kwiatek”, dialog Świetlickiego z Ewą Krzak w „Korespondencji pośmiertnej”… Reasumując, ta płyta ma imponujący rozstrzał stylistyczny i klimatyczny przy, jak już wspomniałem, zachowanej spójności. Rzecz ciężka do zrealizowania, która udaje się niewielu zespołom.
Dawid Josz
2006 – Mystic Diversions „From the Distance”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Mystic Diversions to kolektyw z Półwyspu Apenińskiego (z liderującym Mikiem Francisem), którego twórczość najłatwiej zestawić z popularnymi niegdyś lounge’owymi i chilloutowymi kompilacjami pokroju „Cafe Del Mar” czy „Hotel Costes”. Zresztą utwory grupy na takowe wydawnictwa wielokrotnie trafiały, ale w tym przypadku tak prosta klasyfikacja jest w moim odczuciu mocno krzywdząca. Oczywiście nie sposób całkowicie oddzielić dokonań Włochów od mających często po kilkanaście edycji leniwych składanek (zresztą to wcale nie są złe płyty), ale tak naprawdę Mystic Diversions to projekt znacznie bardziej wartościowy, a przy tym charakterystyczny i mający własny, rozpoznawalny styl. Przede wszystkim oparty na lekkich i ciepłych, kołyszących melodiach, które często wsparte są zwiewną gitarą albo pulsującymi rytmami, wielokrotnie zakorzenionymi w jakichś odległych zakątkach świata. Te ostatnie to jednak tylko subtelne dodatki, w całości dominuje bowiem rzecz jasna relaksująca i płynąca elektronika, do której nieraz dołączają miłe dla ucha wokale gości. Tak też wygląda krążek „From the Distance” z 2006 roku.
Wyznacznikiem klimatu longplaya jest już pierwszy „The Winter’s Gone” – delikatny, migotliwy i jak wskazuje sam tytuł, ciepły. Do tego słychać w nim Wendy Lewis o aksamitnym głosie, a także (po pewnym czasie) gitarę i specyficzną, miękką perkusję, co razem daje solidną porcję świetnego downtempa. Kolejny „Baile De Maria” to smyczkowy przerywnik, a jednocześnie zwiastun nadchodzącego po kilkudziesięciu sekundach, rozkręcającego się powoli „Janeiro” – o jakim charakterze? Chyba nietrudno się domyślić. Potem jest jeszcze gitarowo-smyczkowy „Inmensidad” – drugi kawałek wprowadzający latynoskie naleciałości, w którym słyszymy Francesco Fariasa. Na osobne wspomnienie zasługują jeszcze choćby: niezły, zapożyczony od Chrisa Rea numer „Josephine”, instrumentalna ballada odegrana głównie na fortepianie „Raining In Baires” oraz zmysłowy „Flight BA0247”, który miarowo uwodzi oraz przeszywa znakomitymi smyczkami. Warto dodać, że na playliście „From the Distance” jest w sumie aż piętnaście pozycji. Pozycji utrzymujących wprawdzie podobny nastrój i co najważniejsze, producencki poziom, ale jednocześnie niezlewających się przesadnie ze sobą – serwujących rozmaite emocje, w dość eklektycznej formie (choć wpisującej się, tak czy inaczej, w szeroko pojmowane downtempo). Ten album pozwala wybrać się w magiczną, refleksyjną, a czasem egzotyczną podróż – nawet bez konieczności wstawania z miękkiego fotela.
Michał Perzyna
koniec
26 czerwca 2012

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Non omnis moriar: Znad Rubikonu do Aszchabadu
Sebastian Chosiński

13 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay Orkiestry Gustava Broma, na którym połączyła ona post-bop z „trzecim nurtem”.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Aneks, nie popłuczyny
Sebastian Chosiński

8 IV 2024

Jak każdy funkcjonujący przez wiele lat i mający trwałe miejsce w historii rocka zespół, także zachodnioniemiecki Can doczekał się wielu wydawnictw nieoficjalnych. Jednym z ciekawszych jest opublikowany przed piętnastoma laty „Ogam Ogat” – bootleg zawierający muzykę powstałą w tym samym czasie co materiał, jaki znalazł się na dwupłytowym krążku „Tago Mago”.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Luty 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Tegoż twórcy

Olbrzym, którego nie należy się bać
— Sebastian Chosiński

Esensja słucha: Październik 2012 (2)
— Sebastian Chosiński, Dawid Josz, Paweł Lasiuk, Michał Perzyna

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.