Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
80,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Lipiec 2012

Esensja.pl
Esensja.pl
W lipcu przypominamy muzyczne dokonania: Love, Stern-Combo Meissen, The Cult, Grip Inc. oraz Federico Aubele. Jak zwykle wybraliśmy płyty szczególnie warte polecenia, bo w końcu tylko takie trafiają do naszego cyklu…

Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

50… 40… 30… 20… 10…: Lipiec 2012

W lipcu przypominamy muzyczne dokonania: Love, Stern-Combo Meissen, The Cult, Grip Inc. oraz Federico Aubele. Jak zwykle wybraliśmy płyty szczególnie warte polecenia, bo w końcu tylko takie trafiają do naszego cyklu…
1967 – Love, „Forever Changes”
WASZ EKSTRAKT:
80,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Zespół Love to przykład formacji, która zmieniła historię muzyki, ale została niemal całkiem zapomniana i dopiero dziś odkrywa się ją na nowo. A wszystko to za sprawą jednego albumu – „Forever Changes”, który udowodnił, że tworząc psychodelicznego rocka, wcale nie trzeba bazować na szaleńczych improwizacjach i spontanicznych sesjach nagraniowych. Love, z wokalistą i gitarzystą Arthurem Lee na czele, na swoim trzecim albumie zaserwowali zestaw uroczych, ciepłych piosenek, o wciągających melodiach, w dużej mierze opartych na połączeniu grania akustycznego z orkiestrowym, ale jednak bez wątpienia zdradzających większe ambicje. Znajdziemy tu bowiem takie smaczki jak meksykańsko brzmiące trąbki w „Alone Again Or”, zadziorne solówki gitarowe („A House is Not a Motel”, „Live and Let Live”), klawesyn w „The Red Telephone” czy baśniowe brzmienie orkiestry w „The Good Humor Man Has Sees Everything Like This”. Do tego liczne zmiany tempa i bogata interpretacja wokalna Arthura Lee sprawiają, że materiał zawarty na krążku nie nudzi się ani przez chwilę. Poukładany charakter kompozycji kłóci się nieco z samym trybem życia członków Love. Zauroczeni okresem lata miłości, niemal cały czas chodzili odurzeni psychoaktywnymi substancjami. Być może „Forever Changes” nigdy by nie powstał, gdyby nie producent Bruce Botnick, który narzucił muzykom ostrą dyscyplinę i wpuszczał ich do studia dopiero wtedy, kiedy utwory mieli dobrze przećwiczone. Tej żelaznej ręki wyraźnie zabrakło na późniejszych albumach Love, ponieważ Arthur Lee, czy to z zespołem, czy solo, nigdy nie zbliżył się już do geniuszu, jaki objawił się na „Forever Changes”.
Piotr „Pi” Gołębiewski
1977 – Stern-Combo Meissen, „Stern-Combo Meissen”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W 1986 roku w konkursie festiwalu sopockiego wziął udział enerdowski zespół pop-rockowy Stern Meißen, rodem z położonej niedaleko polskiej granicy Miśni. Wykonana przez Niemców piosenka „Eine Nacht” zajęła piąte miejsce (na osiemnastu wykonawców), co uznać należy za całkiem przyzwoity wynik. Utwór, który tak bardzo przypadł do gustu jurorom, pochodził z przygotowywanej wtedy właśnie do wydania płyty „Nächte” (1987), zawierającej muzykę stylistycznie bardzo zbliżoną do tego, co w połowie lat 80. grało rodzime Kombi. Występ wschodnioniemieckiej formacji na deskach Opery Leśnej mógł być jednak wielkim zaskoczeniem, ba! nawet szokiem – zwłaszcza dla tych fanów enerdowskiego rocka, którzy znali wcześniejsze, bardzo progresywne wcielenie kapeli z Saksonii. Zespół powstał w 1964 roku i początkowo nosił nazwę Stern-Combo Meissen. Na płytowy debiut musieli jednak czekać aż jedenaście lat, kiedy to ukazał się singiel z piosenkami „Söhnchen” i „Hoch war der Berg”. Dwa lata później światło dzienne ujrzała kolejna mała płytka („Der Alte auf der Müllkippe” / „Jenny”) oraz – wydany przez Amigę – pierwszy longplay zatytułowany po prostu „Stern-Combo Meissen”. Co ciekawe, był to album koncertowy, który zawierał materiał nagrany bądź w maju 1977 (według informacji na okładce), bądź we wrześniu 1975 roku (według oficjalnej strony internetowej kapeli) podczas występu w domu kultury zakładów chemicznych Nünchritz nieopodal miejscowości Riesa (w powiecie miśnieńskim).
Grupa występowała wówczas w zestawieniu sześcioosobowym: Reinhard Fissler – śpiew i gitara, Bernd Fiedler – bas, Norbert Jäger – instrumenty perkusyjne i śpiew oraz Martin Schreier – perkusja; skład uzupełniało, co było ewenementem nawet jak na rock progresywny, dwóch klawiszowców: Thomas Kurzhals i Lothar Kramer. Płytę, trwającą trochę ponad czterdzieści dwie minuty, wypełniło pięć utworów zaśpiewanych w języku ojczystym muzyków; przywodziły one na myśl dokonania najświetniejszych przedstawicieli art-rocka lat 70., a więc takich wykonawców jak The Nice, Emerson, Lake & Palmer czy Yes, ale dało się także usłyszeć wielkie wpływy twórców z pogranicza rocka i elektroniki (vide Vangelis, Jean-Michel Jarre, Klaus Schulze). Stąd też prawie nieobecne są na debiutanckiej koncertówce Stern-Combo Meissen solówki gitarowe, zamiast nich nacisk położony został na partie syntezatorów (podobnie zresztą jak na omawianym przed miesiącem krążku Tritonus). To one dominują w otwierającym album balladowym „Der Kampf um den Südpol”, w opartym na kompozycji Modesta Musorgskiego „Eine Nacht auf dem Kahlen Berge” oraz psychodeliczno-kosmicznym, najdynamiczniejszym w całym zestawie, „Licht in das Dunkel”, które udanie wieńczy płytę. I choć debiutowi miśnieńskiej formacji brakuje trochę odrobiny szaleństwa, które tak niepowtarzalnymi czyni pierwsze, również koncertowe, wydawnictwa SBB czy Krzaka (by nie sięgać daleko), to mimo wszystko warto zwrócić uwagę i na ten zespół, i na ten album.
Jako Stern-Combo Meissen grupa występowała do 1980 roku (i nagrała jeszcze dwa krążki); po okrojeniu szyldu zmieniła także styl – na znacznie bliższy new romantic i popu. Po upadku NRD muzycy wrócili do poprzedniej nazwy i nieco ambitniejszej odmiany rocka. Grają do dzisiaj. Jesienią ubiegłego roku wydali dziewiąty album studyjny zatytułowany „Lebensuhr”. Ze składu sprzed trzydziestu pięciu lat usłyszeć można na nim jednak tylko dwóch instrumentalistów – Kurzhalsa i Schreiera.
Sebastian Chosiński
1987 – The Cult, „Electric”
WASZ EKSTRAKT:
100,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
The Cult zaczynali jako niszowa grupa grająca gothic rocka. Popularność zyskali w 1985 roku dzięki albumowi „Love”, na którym zaprezentowali się z bardziej przebojowej strony, lecz wciąż pozostając wierni stylowi. Następnie zabrali się za nagrywanie kolejnej płyty i kiedy była już na ukończeniu, panowie Ian Astbury, Billy Duffy, Jamie Stewart i Les Warner rzucili wszystko w kąt. Uznali bowiem, że nie mają zamiaru nagrywać „Love II”. Potrzebowali kogoś, kto potrafiłby pomóc im inaczej spojrzeć na muzykę. Tym kimś był producent Rick Rubin, który poza opieką nad składami hip-hopowymi zaliczył owocną współpracę ze Slayerem. Panowie spólnie postanowili rozkręcić gałki wzmacniaczy do oporu i zaserwowali jeden z najbardziej wybuchowych albumów lat 80. Zapomnijcie o gothicu, post-punku i balladach, ta muzyka to po prostu potężny cios w krocze. Już otwierający całość „Wild Flower” to hardrockowy hymn – świetny riff, rodem ze szkoły AC/DC, i Astbury śpiewający z taką energią, jakby właśnie podłączył się do skrzynki z wysokim napięciem. Nie zwalniają już do samego końca. Nic zatem dziwnego, że po drodze trafimy na cover „Born to Be Wild” Steppenwolf, jeden z najlepszych, jeśli chodzi o tę piosenkę. Nieco kontrowersji powstało wokół „Love Removal Machine”, w którym Rolling Stonesi dopatrzyli się swojego riffu ze „Start Me Up” i może mieliby rację, że się oburzyli, gdyby nie to, że sami nie do końca byli kryształowo czyści w tym temacie. Nie zmienia to faktu, że „Electric” był ostoją korzennego hard rocka w epoce pudel metalu i stanowi pomost między złotą erą rocka lat 70. i grunge’em, którego erupcja nastąpiła chwilę później.
Piotr „Pi” Gołębiewski
1997 – Grip Inc., „Nemesis”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Wydany w 1997 roku „Nemesis” to drugi studyjny album formacji założonej przez polskiego producenta i gitarzystę (działającego w Niemczech) Waldemara Sorychtę oraz perkusistę (najbardziej znanego z grania w słynnej thrashmetalowej grupie Slayer) Dave’a Lombardo. Ta supergrupa jest właściwie projektem pobocznym. Sorychta był (i jest) znany głównie z osiągnięć w dziedzinie produkcji muzycznej (zajmował się płytami takich sław jak Samael, Moonspell czy Lacuna Coil); Lombardo akurat wtedy odpoczywał od bębnienia w szeregach Slayer. W sesji nagraniowej do „Nemesis” wziął udział obecny basista Heathen, Jason Viebrooks, i nieżyjący już od czterech lat wokalista, Gus Chambers. Od śmierci Chambersa zespół pozostaje w stanie zawieszenia.
Album świetnie wpisuje się w ówcześnie panujące trendy, słychać na nim przede wszystkim spopularyzowany w tamtym czasie przez Panterę styl grania – groove metal i nieco „plemiennego” podejścia do rytmiki, z jakiego zasłynęła Sepultura. W kwestii brzmienia nie sposób uwolnić się od skojarzeń z płytami, które zrealizował Sorychta – ciężkie, ostre i zarazem bardzo selektywne, przejrzyste, nowoczesne, ale też nie negujące tradycji. Wiele utworów ubarwionych jest orientalizującymi motywami, ale bez popadania w kiczowaty nadmiar tego typu środków. Do moich faworytów z tego krążka należą: „Pathetic Liar” – znakomity „otwieracz”, pełny charakterystycznego groove’u, ozdobiony świetną solówką gitarową; „Scream At The Sky” – najbardziej nietypowy, najmniej metalowy kawałek; „Rusty Nail” – utrzymany w średnim tempie, oparty o najciekawszy na albumie riff i „Code of Silence” – pełny przestrzeni i zarazem opętańczej gry Lombardo.
Nie jest to najlepsza propozycja Grip Inc., ale też nie jest to pozycja słaba – nie tylko ze względu na obecność gwiazd, ale przede wszystkim z powodu wielu naprawdę udanych kompozycji.
Dawid Josz
2007 – Federico Aubele, „Panamericana”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sam fakt, że już debiutancki krążek Federico Aubele z 2004 roku został wyprodukowany przy udziale Thievery Corporation (a także nakładem ich labelu), sporo mówi o tym, jakiej jakości nagrań można spodziewać się po zdolnym muzyku urodzonym w Buenos Aires. Co ciekawe, Argentyńczyk w 2002 roku przeniósł się do Berlina, którego specyficzny klubowy klimat znajduje odzwierciedlenie w jego kolejnych albumach (zwłaszcza w najnowszym „Berlin 13”). Jak dotąd Federico ma ich na koncie cztery, ale my przedstawiamy płytę „Panamericana” z 2007 roku. Bo to znakomite połączenie – nowoczesnej i ekskluzywnej elektroniki z latynoskim temperamentem i argentyńskimi korzeniami artysty.
Dużą rolę w trzynastu utworach odgrywa gitara, ale obok niej pojawiają się także saksofon, trąbka czy bardziej egzotyczne bębny. Jest więc sporo prawdziwych instrumentów. Do tego oczywiście niezbyt śpieszne elektroniczne podkłady, które najłatwiej opisać jako downtempowe bądź lounge’owe, ale od czasu do czasu czerpiące m.in. z dubu. Całość uzupełniają dwa odpowiednie dla takich dźwięków wokale – samego Federico oraz Natalii Clavier. Oba głosy są gładkie i aksamitne oraz wzmacniają leniwą, nieco duszną, zmysłową atmosferę poszczególnych kompozycji, co wynika też z faktu, że płytę wypełniają hiszpańskojęzyczne teksty. Dodatkowej namiętności „Panamericanie” dodaje jeszcze dość częste nawiązywanie choćby do tanga czy (pośrednio) do bogatej twórczości Gotan Project. Na koniec warto zaznaczyć, że zestaw piosenek raczej ani zbytnio nie zwalnia, ani nie narzuca nadmiernie dużego tempa – wszystko po prostu przyjemnie kołysze w ciekawych i gorących, południowoamerykańskich rytmach i skutecznie buduje błogi nastrój, który jest wielkim atutem wydawnictwa. Na szczególne polecenie w moim odczuciu zasługują utwory: „En Cada Lugar” oraz „En El Desierto”, ale bez wątpienia nie należy tego odbierać jako dyskredytacji pozostałych, naprawdę udanych kawałków.
Michał Perzyna
koniec
25 lipca 2012

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Luty 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.