WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
50… 40… 30… 20… 10…: Wrzesień 2012Rockowe i z odrobiną jazzu. Tak najkrócej opisać można dźwięki, które trafiły do wrześniowego „50… 40…”. Właściwie niczego taka etykieta nie zdradza o „odkurzonych” przez nas albumach, więc po prostu najlepiej zajrzeć do tekstu i przesłuchać przygotowane utwory.
Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna50… 40… 30… 20… 10…: Wrzesień 2012Rockowe i z odrobiną jazzu. Tak najkrócej opisać można dźwięki, które trafiły do wrześniowego „50… 40…”. Właściwie niczego taka etykieta nie zdradza o „odkurzonych” przez nas albumach, więc po prostu najlepiej zajrzeć do tekstu i przesłuchać przygotowane utwory. 1969 – Arzachel, „ Arzachel”
Wyszukaj / Kup Muzyka, która trafiła na płytę, to najprzedniejsza psychodelia; można jednak dostrzec w niej także wpływy hard rocka, bluesa, jak i garażowego rocka brytyjskiego z połowy lat 60. ubiegłego wieku. Na pierwszej stronie oryginalnego wydania winylowego trafiły cztery krótsze kawałki. Otwiera je niespełna trzyminutowy „Garden of Earthly Delights”, który w warstwie wokalnej nie różni się w zasadzie niczym od melodyjnych popowo-rockowych piosenek okupujących w tamtym czasie listy przebojów. Balladowo-hipnotyczny „Azathoth”, choć mniej dynamiczny, odsłania już zupełnie inne, znacznie ciekawsze, oblicze kapeli – awangardowo-psychodeliczne, znaczone odjechanymi solówkami gitary i organów. W podobnym klimacie utrzymany jest „Queen St. Gang”, z tą różnicą, że tutaj na plan pierwszy wybija się pulsujący rytm basu, dzięki czemu utwór ten nabiera bardzo transowego charakteru. Zamykający stronę A longplaya „Leg” to garażowy blues zaprawiony brzmieniem MC5 i New York Dolls, czyli amerykańskich protoplastów punka. Na odwrocie płyty znalazła się trwająca prawie 17 minut kompozycja „Metempsychosis”, na którą złożyły się de facto fragmenty dwóch kawałków – oba w pełnych wersjach fani Arzachela poznali dopiero w latach 90. przy okazji edycji kompaktowej krążka. „Metempsychosis” to numer, który fascynować może po dziś dzień – mnogość pomysłów muzycznych, niestandardowych rozwiązań harmonicznych i nade wszystko narkotyczny klimat sprawiają, że trudno się od niego opędzić, a uzależnić się odeń można w mig. Dodatkiem na kompakcie okazał się natomiast liczący sobie ponad dziesięć minut, mocno osadzony w bluesie i hard rocku psychodeliczny „Clean Innocent Fun”. Dwóm muzykom Arzachel dane było w przyszłości zrobić wielką karierę. Steve Hillage dołączył niebawem do kultowej formacji Gong, a od połowy lat 70. przez całą następną dekadę systematycznie wydawał bardzo udane płyty solowe. Z kolei Stewart dał się poznać jako klawiszowiec jazz-rockowych kapel Hatfield and the North i National Health, aby ostatecznie wylądować w zespole Billa Bruforda. Sebastian Chosiński 1979 – Zbigniew Seifert, „Passion”
Wyszukaj / Kup Strata była ogromna. „Passion” uznano bowiem zgodnie za najwybitniejsze, obok „Man of the Light”, dzieło polskiego skrzypka. Mogło mu ono otworzyć drogę do naprawdę wielkiej kariery za Oceanem. Wystarczy przyjrzeć się nazwiskom muzyków, którzy wspierali Seiferta w studiu: gitarzysta John Scofield, basista Eddie Gomez, bębniarz Jack DeJohnette, pianista Richie Beirach i brazylijski perkusjonalista Naná Vasconcelos. Oni nie mogli się mylić! Na „Pasję” złożyło się siedem kompozycji, które bez najmniejszych wątpliwości można dzisiaj zaliczyć do najznamienitszych osiągnięć światowego jazz-rocka. Ale czy mogło być inaczej, skoro Polak bardzo umiejętnie połączył free jazzowe i hardbopowe inspiracje Johnem Coltrane’em z czysto rockową dynamiką (vide Weather Report) i wiolinistyczną perfekcją (której nie powstydziliby się ani Jean-Luc Ponty, ani – z trochę innego podwórka – Eddie Jobson)? W utworach z ostatniej studyjnej płyty Seiferta nie brakuje niczego: pojawiają się w nich nawiązania do słowiańskiej muzyki ludowej, oberków i kujawiaków (kawałek tytułowy, „Pinocchio”), freejazzowe improwizacje z wypadami w kierunku world music („Where Are You From”, „Sunrise Music / Kilimanjaro”, „Quo Vadis”), a nawet – choć czy to tak naprawdę powinno nas dziwić? – elementy muzyki klasycznej („Singing Dunes”, Escape from the Sun”). Dla każdego coś miłego? Owszem, ale tym razem ten eklektyzm nie służy li tylko dostarczeniu słuchaczowi rozrywki (na zasadzie: znam, więc lubię), lecz także – a może nade wszystko – poszerzeniu jego horyzontów, wprowadzeniu w nowy obszar artystycznych poszukiwań i doznań. U schyłku życia Zbigniew Seifert nagrał (arcy)dzieło życia. Sebastian Chosiński 1989 – Kino, „Звезда по имени Солнце”
Wyszukaj / Kup „Звезда по имени Солнце” zawiera dziewięć utworów (razem liczą one trochę ponad czterdzieści jeden minut), spośród których wszystkie zasługują na uwagę. Nie ma na tym krążku ani jednego słabego kawałka (jak chociażby „Бошетунмай” na poprzednim); ani jednego, do którego, dotarłszy do końca płyty, nie chciałoby się już chwilę później wrócić. Muzycznie album jest bezpośrednią kontynuacją tego, co Kino zaserwowało na longplayu „Группа крови” – to wciąż bardzo nowocześnie brzmiące połączenie nowej fali z post-punkiem, niekiedy bardziej zahaczające o pop (jak w „Печаль”), to znów bliskie estetyce klasycznego rocka (vide rewelacyjna, mająca charakter pokoleniowego hymnu „Невесёлая песня” czy też „Стук” – kolejny numer Coja, który Siergiej Bodrow wykorzystał w „Córkach mafii” [http://www.youtube.com/watch?v=7Zway3F4Fc0&feature=related]). Większość materiału wpisuje się jednak przede wszystkim w konwencję nowofalową. Tak jest z otwierającą całość kompozycją „Песня без слов” (w tekście której można było doszukiwać się wielu podtekstów), z utworem tytułowym „Звезда по имени Солнце” (na koncertach to był prawdziwy killer!), z bardzo dynamicznym i równie melodyjnym „Место для шага вперёд”, z balladami „Сказка” i „Пачка сигарет” (ta druga to jedna z najbardziej przejmujących piosenek Kina w całej dyskografii kapeli), wreszcie z zamykającym krążek numerem „Апрель” – powolnym, majestatycznym, wiele zawdzięczającym zespołom z kręgu rocka gotyckiego (chociażby Bauhaus). Ale wszystkie kawałki i tak bledną – jeśli to w ogóle możliwe – przy trzecim utworze na płycie. „Невесёлая песня”, w której Wiktor Coj idealnie oddał nastroje radzieckiej młodzieży u schyłku lat 80. ubiegłego wieku, ma moc tak potężną, że i dziś jeszcze mogłaby porwać lud na barykady. Co ciekawe, w tym samym roku Kino wydało jeszcze jedną płytę – tyle że nie w Kraju Rad, ale we Francji. Krążek ukazał się pod tytułem „Le Dernier des Héros”, czyli „Последний герой”, i zawierał utwory znane już z radzieckich albumów (nagrane jednak na nowo w moskiewskim studiu Walerija Leontjewa w styczniu 1989 roku). Z kolei „Звезда по имени Солнце”, jak pokazał czas, okazała się ostatnim premierowym materiałem wydanym w ojczyźnie za życia Coja. Publikacji longplaya „Кино” (przez fanów, z uwagi na okładkę, nie nazywanego inaczej niż „Чёрный альбом”) artysta już nie doczekał. Sebastian Chosiński 1999 – Partia, „Dziewczyny kontra chłopcy”
Wyszukaj / Kup Piotr „Pi” Gołębiewski 2009 – Dawes, „North Hills”
Wyszukaj / Kup „Give me time… / Give me time… / If there’s one thing you could give / To help me show you all that’s mine / Give me time” – usłyszymy w miarowym i balladowym „Give Me Time”. Na to, że bracia Goldsmith, Wylie Gelber oraz Alex Casnoff (później w składzie zastąpił go Tay Strathairn) lubią w prosty sposób śpiewać o fundamentalnych uczuciach można na playliście „North Hills” znaleźć co najmniej klika przykładów. Jednak muzyków stać na znacznie więcej, jak w (chyba najlepszym z zestawu) „Peace In The Valley”, w którym nie dość, że nie sięgają po tak bezpośrednie i ckliwe środki, to popisują się muzycznym kunsztem. Druga połowa tego przejmującego siedmiominutowego kawałka to prawdziwy gitarowy popis – subtelna solówka, do której chce się wielokrotnie wracać. Co ważne, album nie stanowi zbioru jednostajnych i monotematycznych ballad. Sporo zadziorności emanuje m.in. od „My Girl To Me”, „When You Call My Name” czy całkiem energicznego „When My Time Comes”. Najbardziej charakterystyczne dla płyty są natomiast płynące melodie, miarowa i lekka perkusja, niewybijające się i wielokrotnie oldschoolowe klawisze oraz dodająca uroku akustyczna gitara. Razem z często zbiorowym (bądź dwugłosowym), a przede wszystkim tradycyjnym śpiewaniem tworzy to ciepły i niezwykle uroczy twór łatwo wpisujący się w szerokie rejony bluesa, country i starego rock and rolla. W sam raz dla współczesnych wrażliwców, którym jednak bliżej do klasycznych form tych gatunków. Michał Perzyna 19 września 2012 |
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
50… 40… 30… 20… 10…: Podsumowanie
— Esensja
Podsumowanie
— Esensja
Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski
Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski
Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz
Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna
Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna
Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Luty 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Esensja słucha: …rosyjskiego rocka!
— Sebastian Chosiński
Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Said – kochanek i zdrajca
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mityczna rzeka w jaskini lwa
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Czy można mieć nadzieję w Piekle?
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski