Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Wrzesień 2012

Esensja.pl
Esensja.pl
Rockowe i z odrobiną jazzu. Tak najkrócej opisać można dźwięki, które trafiły do wrześniowego „50… 40…”. Właściwie niczego taka etykieta nie zdradza o „odkurzonych” przez nas albumach, więc po prostu najlepiej zajrzeć do tekstu i przesłuchać przygotowane utwory.

Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

50… 40… 30… 20… 10…: Wrzesień 2012

Rockowe i z odrobiną jazzu. Tak najkrócej opisać można dźwięki, które trafiły do wrześniowego „50… 40…”. Właściwie niczego taka etykieta nie zdradza o „odkurzonych” przez nas albumach, więc po prostu najlepiej zajrzeć do tekstu i przesłuchać przygotowane utwory.
1969 – Arzachel, „ Arzachel”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Z tym zespołem to była naprawdę bardzo ciekawa sprawa. Założyło go trzech uczniów renomowanej City of London School: wokalista i gitarzysta Steve Hillage, basista Mont Campbell oraz organista Dave Stewart; skład uzupełnił jeszcze perkusista Clive Brooks. Nazwali się Uriel. Początkowo grali głównie covery, własne utwory były zaś mocno naznaczone piętnem kapel, na których twórczości uczyli się rocka – The Cream, Jimmy Hendrix Experience, The Nice i wczesnego Pink Floyd. Po kilku miesiącach od powstania grupę opuścił Hillage – skończył szkołę średnią i przeniósł się na uniwersytet. Pozostała trójka postanowiła kontynuować karierę, ale już pod nową nazwą – Egg. Ba! udało im się nawet podpisać kontrakt z wytwórnią Decca. I wtedy nagle pojawiła się szansa na wydanie starego materiału; nagrań dokonano latem 1969 roku razem z Hillage’em, który miał właśnie wakacje po pierwszym roku studiów. Powstał jednak problem, pod jakim szyldem powinny pojawić się na rynku te utwory. Uriel formalnie nie istniał, na wykorzystanie nazwy Egg nie pozwalała Decca. Muzycy wybrali więc trzecie rozwiązanie: projekt ochrzcili Arzachel (od jednego z księżycowych kraterów), a sami, by nie narazić się szefostwu wytwórni, ukryli się pod wymyślnymi pseudonimami. Hillage przeistoczył się w Simona Sasparellę, Campbell – w Njerogiego Gategakę, Stewart – w Sama Lee-Uffa, a Brooks – w Basila Dowlinga. Album zatytułowany po prostu „Arzachel” – nagrany w ciągu zaledwie jednej sesji – ukazał się jeszcze w tym samym roku.
Muzyka, która trafiła na płytę, to najprzedniejsza psychodelia; można jednak dostrzec w niej także wpływy hard rocka, bluesa, jak i garażowego rocka brytyjskiego z połowy lat 60. ubiegłego wieku. Na pierwszej stronie oryginalnego wydania winylowego trafiły cztery krótsze kawałki. Otwiera je niespełna trzyminutowy „Garden of Earthly Delights”, który w warstwie wokalnej nie różni się w zasadzie niczym od melodyjnych popowo-rockowych piosenek okupujących w tamtym czasie listy przebojów. Balladowo-hipnotyczny „Azathoth”, choć mniej dynamiczny, odsłania już zupełnie inne, znacznie ciekawsze, oblicze kapeli – awangardowo-psychodeliczne, znaczone odjechanymi solówkami gitary i organów. W podobnym klimacie utrzymany jest „Queen St. Gang”, z tą różnicą, że tutaj na plan pierwszy wybija się pulsujący rytm basu, dzięki czemu utwór ten nabiera bardzo transowego charakteru. Zamykający stronę A longplaya „Leg” to garażowy blues zaprawiony brzmieniem MC5 i New York Dolls, czyli amerykańskich protoplastów punka. Na odwrocie płyty znalazła się trwająca prawie 17 minut kompozycja „Metempsychosis”, na którą złożyły się de facto fragmenty dwóch kawałków – oba w pełnych wersjach fani Arzachela poznali dopiero w latach 90. przy okazji edycji kompaktowej krążka. „Metempsychosis” to numer, który fascynować może po dziś dzień – mnogość pomysłów muzycznych, niestandardowych rozwiązań harmonicznych i nade wszystko narkotyczny klimat sprawiają, że trudno się od niego opędzić, a uzależnić się odeń można w mig. Dodatkiem na kompakcie okazał się natomiast liczący sobie ponad dziesięć minut, mocno osadzony w bluesie i hard rocku psychodeliczny „Clean Innocent Fun”.
Dwóm muzykom Arzachel dane było w przyszłości zrobić wielką karierę. Steve Hillage dołączył niebawem do kultowej formacji Gong, a od połowy lat 70. przez całą następną dekadę systematycznie wydawał bardzo udane płyty solowe. Z kolei Stewart dał się poznać jako klawiszowiec jazz-rockowych kapel Hatfield and the North i National Health, aby ostatecznie wylądować w zespole Billa Bruforda.
Sebastian Chosiński
1979 – Zbigniew Seifert, „Passion”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W polskiej literaturze już dawno temu przyjęło się określenie „poeci przeklęci”, którym ochrzczono między innymi takich autorów jak Andrzej Bursa, Rafał Wojaczek, Edward Stachura czy Andrzej Babiński – nieprzystosowanych do życia w komunistycznej szarzyźnie, wywołujących skandale obyczajowe, zmarłych przedwcześnie bądź tragicznie. Można by się zastanowić, czy analogicznie nie powinniśmy ukuć również określenia „jazzmani przeklęci”. Mianem tym można by obdarzać wybitnych muzyków, którzy – podobnie jak ich artystyczni pobratymcy (tyle że parający się inną dziedziną sztuki) – odeszli w sile wieku i u szczytu swych możliwości, często w dramatycznych, a bywało że i nie do końca wyjaśnionych bądź wzbudzających poważne wątpliwości okolicznościach. W tym gronie znaleźliby się na pewno legendarni pianiści Krzysztof Komeda i Mieczysław Kosz oraz skrzypek Zbigniew Seifert. Ten ostatni był jedną z największych nadziei polskiego jazzu lat 70., cieszył się ogromną popularnością nie tylko w kraju, ale przede wszystkim poza jego granicami – w Niemczech Zachodnich i Stanach Zjednoczonych. Grywał z najwybitniejszymi muzykami europejskimi (Volker Krieger, Joachim Kühn, Jasper van ‘t Hof) i amerykańskimi (Charlie Mariano, Randy Brecker, Michael Brecker, grupa Oregon). Choć Seifert uczył się gry na skrzypcach od szóstego roku życia, karierę muzyczną zaczął w kwintecie Tomasza Stańki w 1968 roku jako saksofonista. Dopiero na początku lat 70. definitywnie rozstał się z saksofonem (altowym) i poświęcił się skrzypcom. Większość jego płyt solowych pierwotnie wydana została poza Polską – albo w Niemczech („Man of the Light”, 1976; „Solo Violin”, 1978), albo za Oceanem („Zbigniew Seifert”, 1977; „Passion”, 1979). Jedynie podwójny koncert „Kilimanjaro”, nagrany w Krakowie w połowie listopada 1978 roku, ukazał się nakładem rodzimej wytwórni. Seifert zagrał go zaledwie kilka dni po nowojorskiej sesji do albumu „Passion” i tuż po nim wrócił do USA, aby poddać się kolejnej operacji usunięcia wyjątkowo złośliwego nowotworu. Nie udało się. Muzyk zmarł w Buffalo w trakcie zabiegu w nocy z 14 na 15 lutego 1979 roku. Zarówno „Kilimanjaro”, jak i „Passion” pojawiły się w sprzedaży już po jego śmierci.
Strata była ogromna. „Passion” uznano bowiem zgodnie za najwybitniejsze, obok „Man of the Light”, dzieło polskiego skrzypka. Mogło mu ono otworzyć drogę do naprawdę wielkiej kariery za Oceanem. Wystarczy przyjrzeć się nazwiskom muzyków, którzy wspierali Seiferta w studiu: gitarzysta John Scofield, basista Eddie Gomez, bębniarz Jack DeJohnette, pianista Richie Beirach i brazylijski perkusjonalista Naná Vasconcelos. Oni nie mogli się mylić! Na „Pasję” złożyło się siedem kompozycji, które bez najmniejszych wątpliwości można dzisiaj zaliczyć do najznamienitszych osiągnięć światowego jazz-rocka. Ale czy mogło być inaczej, skoro Polak bardzo umiejętnie połączył free jazzowe i hardbopowe inspiracje Johnem Coltrane’em z czysto rockową dynamiką (vide Weather Report) i wiolinistyczną perfekcją (której nie powstydziliby się ani Jean-Luc Ponty, ani – z trochę innego podwórka – Eddie Jobson)? W utworach z ostatniej studyjnej płyty Seiferta nie brakuje niczego: pojawiają się w nich nawiązania do słowiańskiej muzyki ludowej, oberków i kujawiaków (kawałek tytułowy, „Pinocchio”), freejazzowe improwizacje z wypadami w kierunku world music („Where Are You From”, „Sunrise Music / Kilimanjaro”, „Quo Vadis”), a nawet – choć czy to tak naprawdę powinno nas dziwić? – elementy muzyki klasycznej („Singing Dunes”, Escape from the Sun”). Dla każdego coś miłego? Owszem, ale tym razem ten eklektyzm nie służy li tylko dostarczeniu słuchaczowi rozrywki (na zasadzie: znam, więc lubię), lecz także – a może nade wszystko – poszerzeniu jego horyzontów, wprowadzeniu w nowy obszar artystycznych poszukiwań i doznań. U schyłku życia Zbigniew Seifert nagrał (arcy)dzieło życia.
Sebastian Chosiński
1989 – Kino, „Звезда по имени Солнце”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pod koniec lat 80. XX wieku Związek Radziecki ogarnęła prawdziwa Kinomania (i nie chodzi tu wcale o miłość do X Muzy). Stało się to w dużej mierze za sprawą wydanego przez grupę Wiktora Coja albumu „Группа крови” (1988) oraz premiery – uznawanego dzisiaj w krajach rosyjskojęzycznych (ale nie tylko) za kultowy – dramatu młodzieżowego Raszida Nugmanowa „Igła”, w którym Coj zagrał główną rolę. W ścieżce dźwiękowej tego obrazu znalazło się między innymi kilka utworów instrumentalnych i trzy piosenki Kina. Dwie z nich trafiły w tym samym czasie na wspomniany powyżej krążek, trzecia – napisana specjalnie do filmu, w czasie gdy trwały już zdjęcia – znalazła się na płycie wydanej rok później. I z miejsca stała się wielkim przebojem. Chodzi oczywiście o tytułowy kawałek siódmego studyjnego albumu zespołu – „Звезда по имени Солнце”. Pierwotnie materiał ten ukazał się jedynie na kasecie magnetofonowej, edycja winylowa pojawiła się w sprzedaży dopiero w 1993 roku, a kompaktowa – po trzech kolejnych latach. Skład w ciągu roku nie uległ zmianie; obok lidera, który był jednocześnie kompozytorem i autorem tekstów wszystkich numerów, w nagraniach wzięli udział jeszcze: gitarzysta Jurij Kasparian, basista Igor Tichomirow oraz bębniarz Gieorgij Gurjanow, który tym razem odpowiadał głównie za programowanie automatu perkusyjnego.
„Звезда по имени Солнце” zawiera dziewięć utworów (razem liczą one trochę ponad czterdzieści jeden minut), spośród których wszystkie zasługują na uwagę. Nie ma na tym krążku ani jednego słabego kawałka (jak chociażby „Бошетунмай” na poprzednim); ani jednego, do którego, dotarłszy do końca płyty, nie chciałoby się już chwilę później wrócić. Muzycznie album jest bezpośrednią kontynuacją tego, co Kino zaserwowało na longplayu „Группа крови” – to wciąż bardzo nowocześnie brzmiące połączenie nowej fali z post-punkiem, niekiedy bardziej zahaczające o pop (jak w „Печаль”), to znów bliskie estetyce klasycznego rocka (vide rewelacyjna, mająca charakter pokoleniowego hymnu „Невесёлая песня” czy też „Стук” – kolejny numer Coja, który Siergiej Bodrow wykorzystał w „Córkach mafii” [http://www.youtube.com/watch?v=7Zway3F4Fc0&feature=related]). Większość materiału wpisuje się jednak przede wszystkim w konwencję nowofalową. Tak jest z otwierającą całość kompozycją „Песня без слов” (w tekście której można było doszukiwać się wielu podtekstów), z utworem tytułowym „Звезда по имени Солнце” (na koncertach to był prawdziwy killer!), z bardzo dynamicznym i równie melodyjnym „Место для шага вперёд”, z balladami „Сказка” i „Пачка сигарет” (ta druga to jedna z najbardziej przejmujących piosenek Kina w całej dyskografii kapeli), wreszcie z zamykającym krążek numerem „Апрель” – powolnym, majestatycznym, wiele zawdzięczającym zespołom z kręgu rocka gotyckiego (chociażby Bauhaus). Ale wszystkie kawałki i tak bledną – jeśli to w ogóle możliwe – przy trzecim utworze na płycie. „Невесёлая песня”, w której Wiktor Coj idealnie oddał nastroje radzieckiej młodzieży u schyłku lat 80. ubiegłego wieku, ma moc tak potężną, że i dziś jeszcze mogłaby porwać lud na barykady.
Co ciekawe, w tym samym roku Kino wydało jeszcze jedną płytę – tyle że nie w Kraju Rad, ale we Francji. Krążek ukazał się pod tytułem „Le Dernier des Héros”, czyli „Последний герой”, i zawierał utwory znane już z radzieckich albumów (nagrane jednak na nowo w moskiewskim studiu Walerija Leontjewa w styczniu 1989 roku). Z kolei „Звезда по имени Солнце”, jak pokazał czas, okazała się ostatnim premierowym materiałem wydanym w ojczyźnie za życia Coja. Publikacji longplaya „Кино” (przez fanów, z uwagi na okładkę, nie nazywanego inaczej niż „Чёрный альбом”) artysta już nie doczekał.
Sebastian Chosiński
1999 – Partia, „Dziewczyny kontra chłopcy”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Warszawa nie ma szczęścia do piosenek, które nie tylko by ją zobrazowały, ale również uchwyciły jej klimat. Najlepiej udało się to T.Love w „Warszawie”, bo wybaczcie, ale taki Niemenowski „Sen o Warszawie”, choć oczywiście piękny, to można go zaśpiewać o każdym mieście. Na tym tle zespół Partia jest zjawiskiem unikatowym. Za to, w jaki sposób uchwycił na swoich płytach wielkomiejską atmosferę stolicy, należy mu się pomnik. Jednak nie w centrum, a gdzieś między blokami szarych osiedli, pośród których kluczą bohaterowie tekstów Lesława. Można tam spotkać snujących się bez celu spragnionych prawdziwej miłości nastolatków („Prawdziwy partner”), miejscowych chuliganów o gołębich sercach („Kieszonkowiec Darek”), uciekinierów z domu („Adam West”) i romantycznych buntowników („Chciałbym umrzeć jak James Dean”). Opowieści o mieszkańcach blokowisk podawane są z iście młodzieńczą energią. Pod względem muzycznym Partia na pewno nie odkrywa nowych trendów, ale mieszając rock, ska, punk i rockabilly, tworzy swój niepowtarzalny styl balansujący między liryzmem a prostotą. Do tego dochodzą niesamowicie chwytliwe melodie, od których nie sposób się uwolnić. Płyta „Dziewczyny kontra chłopcy” jest drugą pozycją w niezbyt obszernym dorobku Partii i pomimo że wszystkie albumy tej grupy warte są poznania, to właśnie ten należałoby wskazać jako najbardziej udany. Nie ma tu może hitów na miarę „Warszawa i ja” czy „30 dni i 30 nocy”, ale dzięki temu materiał jest spójny i pochłania się go w całości z przyjemnością. Formacja działała jedynie osiem lat, by po wydaniu czwartego albumu przeistoczyć się w równie intrygujące Komety. Założyli je partyjniacy Lesław i Arkus i choć nieco zmodyfikowali swój styl, co jakiś czas przebija w nim klimat poprzedniego projektu. To chyba jedyny znany mi przypadek partii, która wolała się rozwiązać, niż sprzeniewierzyć własnym ideałom. Niektórzy powinni brać z niej przykład.
Piotr „Pi” Gołębiewski
2009 – Dawes, „North Hills”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pewnym miernikiem jakości „North Hills” jest choćby fakt, że już po trzech latach od właściwej premiery ukazało się jego wznowienie (także na fali sukcesu kolejnego albumu). Z drugiej strony może to świadczyć o tym, że pomimo przychylnych opinii krytyków Amerykanom nie udało się za pierwszym podejściem dotrzeć do naprawdę szerokiej publiczności, a ich popularność ograniczyła się tylko do ojczyzny. Tak czy inaczej, debiut formacji Dawes warto przywoływać i przypominać (a przecież od tego jest ten cykl), gdyż to jeden z tych folkowo-rockowych krążków, przy których można spędzić długie godziny z delikatnym, beztroskim uśmiechem na ustach. Na dodatek w większości wypełniony przez kompozycje, które nigdzie nie gnają, ale za to dają mnóstwo okazji na oddanie się przyjemności płynącej z klasycznych, gitarowych piosenek.
„Give me time… / Give me time… / If there’s one thing you could give / To help me show you all that’s mine / Give me time” – usłyszymy w miarowym i balladowym „Give Me Time”. Na to, że bracia Goldsmith, Wylie Gelber oraz Alex Casnoff (później w składzie zastąpił go Tay Strathairn) lubią w prosty sposób śpiewać o fundamentalnych uczuciach można na playliście „North Hills” znaleźć co najmniej klika przykładów. Jednak muzyków stać na znacznie więcej, jak w (chyba najlepszym z zestawu) „Peace In The Valley”, w którym nie dość, że nie sięgają po tak bezpośrednie i ckliwe środki, to popisują się muzycznym kunsztem. Druga połowa tego przejmującego siedmiominutowego kawałka to prawdziwy gitarowy popis – subtelna solówka, do której chce się wielokrotnie wracać. Co ważne, album nie stanowi zbioru jednostajnych i monotematycznych ballad. Sporo zadziorności emanuje m.in. od „My Girl To Me”, „When You Call My Name” czy całkiem energicznego „When My Time Comes”. Najbardziej charakterystyczne dla płyty są natomiast płynące melodie, miarowa i lekka perkusja, niewybijające się i wielokrotnie oldschoolowe klawisze oraz dodająca uroku akustyczna gitara. Razem z często zbiorowym (bądź dwugłosowym), a przede wszystkim tradycyjnym śpiewaniem tworzy to ciepły i niezwykle uroczy twór łatwo wpisujący się w szerokie rejony bluesa, country i starego rock and rolla. W sam raz dla współczesnych wrażliwców, którym jednak bliżej do klasycznych form tych gatunków.
Michał Perzyna
koniec
19 września 2012

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Luty 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Tegoż twórcy

Esensja słucha: …rosyjskiego rocka!
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.