Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Dwutakt: Led Zeppelin skończył się na Kill’Em All?

Esensja.pl
Esensja.pl
Z okazji reedycji pierwszych trzech płyt Led Zeppelin, zespołu, którego twórczość można nazwać kamieniem milowym w historii współczesnej muzyki, Jacek Walewski i Piotr „Pi” Gołębiewski starają się wybrać najważniejszą pozycję w ich dorobku.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Dwutakt: Led Zeppelin skończył się na Kill’Em All?

Z okazji reedycji pierwszych trzech płyt Led Zeppelin, zespołu, którego twórczość można nazwać kamieniem milowym w historii współczesnej muzyki, Jacek Walewski i Piotr „Pi” Gołębiewski starają się wybrać najważniejszą pozycję w ich dorobku.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pi: A zatem, Jacku, który album Zeppelinów jest najbardziej udany i czemu „IV"?
Jacek Walewski: Nie po raz pierwszy (i obawiam się, nie ostatni), się ze sobą nie zgadzamy. Wybór „IV” a.k.a. „Zoso” to wybór z pozoru oczywisty i najprostszy. Już kiedyś wspominałem jednak, że osobiście jestem fanem mniej znanych i eksperymentalnych płyt popularnych zespołów. Dlatego z dyskografii Led Zeppelin wyróżniłbym „III"…
Pi: Jak szukasz eksperymentów w dyskografii Led Zeppelin, to czemu nie sięgnąć od razu po „Houses of Holy”, albo „In Through the Out Door"? Wybór „IV” może nie jest oryginalny, ale za to jak najbardziej uzasadniony.
J.W.: Wspomniane płyty również cenię, zwłaszcza „In Through…”. Czym jednak uzasadniłbyś wielkość „IV"? Znalazły się na nim ponadczasowe hity takie jak choćby ograne do bólu „Schody do nieba” – fakt. Wiele osób uważa też ten właśnie album za esencję stylu Zeppelin. Zgodzę się. Mimo wszystko uważam jednak, że swoją pozycję płyta zawdzięcza temu, iż stała się przełomem w biografii grupy, a także temu, że wiele osób kojarzy zespół głównie (albo tylko) ze wspomnianą „balladą wszech czasów”. Podobnie sprawy mają się z „Master Of Puppets” Metalliki, będącą de facto tylko dopracowaną wersją „Ride the Lightining”, czy „Violator” Depeche Mode (zespół skrzydła pod kątem eklektyzmu stylistycznego rozwinął dopiero na „Songs of Faith and Devotion”). Zmierzam do tego, że często na „wielkość” albumów patrzymy przez pryzmat przebojów, jakie na nich znajdziemy, i sentymenty, nie zaś faktyczną wartość artystyczną całości. Na „III” Page i spółka pokazali, że mają przysłowiowe jaja. Po pierwszych dwóch stricte elektrycznych i ostrych wydawnictwach nagrali płytę w dużej mierze akustyczną i niejednoznaczną, stanowiącą pewną zagadkę dla słuchacza, niebezpieczną także dla własnej kariery. Nie pozbawioną do tego utworów, które świetnie zapadają w pamięć takich jak „Imigrant Song”, „Friends” czy „Celebration Day”. I chyba tylko jej nienajlepszą sprzedażą w roku premiery potrafię wytłumaczyć, że „IV” stanowiła niejako powrót do klimatów z „I” i „II”.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pi: Też nie należę do ortodoksów, którzy palą egzemplarze „In Through the Out Door” za sprzeniewierzenie się rockowym ideałom, a „Houses of the Holy” lubię za kilka bardzo mocnych momentów. Natomiast będę się trzymał przeświadczenia, że „IV” jest krążkiem, który zebrał w 42 minutach i 36 sekundach wszystko co Zeppelini mieli najlepszego do zaoferowania. Rock zmieszany z bluesem znany z „I” („When the Levee Breaks”), ostrze „II” („Black Dog”), folkowe klimaty „III” („Battle of Evermore”), a w bonusie dołożono nam przebój wszech czasów. Owszem, wiele osób patrzy na ten krążek przez pryzmat „Stairway to Heaven”, ale to tylko jeden z elementów, który czyni go wyjątkowym. Wiem, że na pierwszych czterech albumach zespół nie popełnił żadnej skuchy, ale akurat ten wydaje mi się najrówniejszy ze wszystkich z bardzo wyśrubowanym poziomem. Nie ujmując niczego „III”, ale tam można wyraźnie wskazać kawałki lepsze od innych, z moich ukochanym „Since I’ll Be Loving You” na czele, który stawiam niemal na równi ze „Schodami do nieba”.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
J.W.: Zgodzę się z wieloma Twoimi argumentami. Czy jednak sztuka nie jest ciekawsza, gdy nie jest… zachowawcza. Wiem, że brzmi to kontrowersyjnie (czekam też na lincz w komentarzach poniżej tekstu), uważam jednak, że „IV” to album dość cynicznie (i zarazem inteligentnie) skomponowany. Mamy tu do czynienia z materiałem będącym esencją poprzednich wydawnictw. To właściwie pewien produkt i wynik chęci odratowania troszkę podupadłej po „III” popularności. Może gdyby po moim faworycie płytowym nagrali jego kontynuacje, kariery muzyków potoczyłyby się zupełnie inaczej, a Led Zeppelin nie przetrwałby. I to mój główny zarzut to tego albumu. „Zoso” to trochę taki „Black Album” Metalliki. Świetnie wyprodukowany, zawierający bardzo dobre numery, ale… słuchając jego poprzedników można odnieść wrażenie, że gra tam grupa chcąca przewrócić muzyczny światek do góry nogami. Przy, w pewnym sensie ekstremalnym, „III” bunt muzyków skierowany jest zaś w kierunku chęci zamknięcia ich przez fanów w hardrockowej niszy. „Czwórka” to zaś płyta bardzo bezpieczna i wręcz przewidywalna.
Pi: Mam wrażenie, że trochę nadinterpretujesz sytuację w zespole. „III” nie sprzedawała się znów tak źle. Wciąż były to Platynowe nakłady. Ja ten album traktuję jako małą odskocznię, na zasadach eksperymentu. Fajnego, ale jednorazowego. Weź pod uwagę, że już takiej ilości folku nie znajdziemy na żadnej następnej płycie LZ. Ponadto szybki czas powstawania kolejnych płyt raczej nie dawał czasu na zbytnie kombinowanie. Grali to, co im w duszy leżało. A że akurat był to miks wszystkiego, co zrobili do tej pory, tym lepiej dla fanów. Przecież nie da się usiąść i stwierdzić: ok, to teraz nagramy najlepszy utwór świata. „IV” nie miałaby takiej siły oddziaływania, gdyby nie bijąca z niej szczerość. A z Metalliką była jednak nieco inna sprawa. Według mnie chodziło tam o to, że uznali, że w swojej bajce powiedzieli wszystko i szukali nowych środków wyrazu. Mam wrażenie, że Zeppelinów takie wątpliwości naszły właśnie po nagraniu „IV”, czego owocem jest dziwaczny miejscami „Houses of the Holy”. Plantowi i spółce na pewno należy się szacunek za to, że zamiast kuć żelazo póki gorące i nagrać kopię mocarnej „II”, zdecydowali się na akustycznie brzmienia, ale traktuję to jako potrzebę chwili, bo jednak ich styl był głęboko osadzony w hard rocku, dotyczy to zwłaszcza Page’a i jego talentu do tworzenia genialnych riffów, oraz Bonhama, którego styl gry na perkusji według mnie jest za mocny do eksplorowania krainy łagodności.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
J.W.: Co do kwestii finansowych – pamiętaj, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Na tle poprzednich dwóch albumów „III” sprzedawało się słabo. Ponoć sam Page był zmartwiony zarówno liczbą sprzedanych egzemplarzy jak i krytyką płyty. To, że na późniejszych albumach Zeppelini zrezygnowali z folku może wypływać z pewnej traumy po „Trójce”. Tu jednak bawię się już w domorosłą psychologię… Wracając do meritum – „IV” jest oczywiście, jak już przyznawałem, bardzo dobrze napisana i wyprodukowana. Gdy jednak spojrzy się na nią szerzej, na kontekst jej wydania, wychodzi nam jednak, że był to pewien produkt a niekoniecznie najszczerszy i najlepszy album zespołu. W porównaniu z poprzednimi trzema za mało tu buntu i chęci łamania reguł. To już płyta „ustawionego” zespołu a nie młodych rebeliantów. Nie umniejsza to oczywiście jakości utworów – skład LZ był przecież złożony z niezwykle uzdolnionych muzyków, którzy dzięki swoim talentom mogli wręcz na zamówienie nagrać tak przebojowy krążek. Nie nazwałbym ją jednak najlepszą płytą tego składu. Ani też najważniejszą w jego karierze, bo za taką uważam „II”. „IV” to po prostu solidne rzemiosło z paroma natchnionymi momentami, które wyniosło Page’a i spółkę na wyższy poziom ich kariery. Szacunek należy się zaś muzykom za to, że po ogromnym sukcesie komercyjnym nie spoczęli na laurach i nagrywali bardziej eksperymentalne i trudniejsze w odbiorze kompozycje. Podobnie jak Metallica wyczerpała swoje pomysły na mocne granie na „…And Justice For All” i „Metallica”, tak w dyskografii Led Zeppelin „Czwórka” kończy pewien okres w ich dyskografii.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pi: To po prostu najbardziej świadoma płyta w ich dorobku (przynajmniej tym z pierwszego okresu). Mieli już swój styl i „IV” jest jego esencją. Jeśli mówić o młodzieńczej porywczości i tylko do niej się odwoływać, to wyjdzie nam, że tak naprawdę Led Zeppelin skończył się na „I”, a Metallica na „Kill’Em All”. Ja tam czuję w „Four Symbols” i młodzieńczą energię (przecież ta płyta powstała ledwie trzy lata po założeniu zespołu!) i samoświadomość (a to TYLKO trzy lata od powstania zespołu!). Natomiast zgadzam się co do zakończenia pewnego okresu w działalności zespołu. Potem mam wrażenie, że panowie zaczęli się miotać między starym a nowym i nigdy nie osiągnęli poziomu czterech pierwszych płyt, choć „Phisical Graffiti” był blisko.
J.W.: W sztuce chodzi raczej o poszukiwanie… Oczywiście miło posłuchać przysłowiowych AC/DC, wszak teoria inżyniera Mamonia znajduje spore zastosowanie. Najbardziej przełomowymi płytami w historii były jednak te, które wprowadzały coś nowego, buntowniczego i innowacyjnego, nie tylko nawet w kontekście całej muzyki jako takiej, ale choćby danego gatunku. Przecież nie muszą to być sugerowane debiuty. Led Zeppelin skrzydła rozwinął na „II”, „III”, ale także w drugim okresie działalności na „Phisical…"…
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pi: Mimo to będę się upierał, że innowacyjność to jedno, a dopieszczenie własnego stylu to drugie. Przecież za najlepsze krążki AC/DC uważa się „Highway to Hell” i „Back in Black”, mimo, że trzymają się swojej działki od początku. Tam jednak wyciskają esencję tego, co do tej pory grali. I tak właśnie traktuję „IV” – jako czystą zeppelinową formę.
J.W.: Inaczej patrzymy po prostu na muzykę i sztukę. Fanem AC/DC nie jestem wcale, więc ich przykład do mnie nie przemawia. Odbiorcy i muzycy dzielą się generalnie na dwie kategorie – tych, którzy stale poszukują czegoś nowego i oczekują rewolucji i tych, którzy są zwolennikami raczej ewolucji, powolnego rozwoju i szlifowania stylu. Led Zeppelin kojarzy mi się z pierwszą grupą. Członkowie zespołu przez prawie całą karierę starali się jednak poszukiwać i zmieniać się z płyty na płytę niejednokrotnie ryzykując swoją popularność. Tak było przy wywołujących kontrowersję pierwszych trzech płytach (z naciskiem na „III”) i późniejszym okresie po „IV”. „Zoso” jest więc kumulacją pierwszego etapu ich twórczości, może i dopracowaną, ale już nie zaskakującą i nie rewolucyjną. Moja osobista teoria spiskowa jest taka: na pierwszych dwóch albumach zespół wprowadza pewną rewolucję w muzyce rockowej. „III” daje fanom i krytykom wyraźny sygnał, że nie zamierza ograniczać się do obranego na pierwszych nagraniach brzmienia. „IV” jest pewnym kompromisem pomiędzy oczekiwaniami wielbicieli grupy a samymi muzykami, zaś po sukcesie komercyjnym tej płyty Led Zeppelin śmiało mógł wypłynąć na morze eksperymentów.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pi: Teorie spiskowe nie są moją mocną stroną. W 1971 roku hard rock dopiero się rozwijał i wciąż traktowany był jako nowość i jego penetrowanie należało wtedy zaliczyć do eksperymentów. Jeśli natomiast miałbym wskazać jakiś album Zeppelinów, o którym można powiedzieć, że był nagrywany z myślą o wynikach sprzedaży, to byłby nim „In Through the out Door”, ostatnie (jeśli nie liczyć „Cody” – średniego zbioru odrzutów) pełnoprawne wydawnictwo grupy. To skłania mnie do zastanowienia się, jak wyglądałaby przyszłość Zeppelinów, gdyby John Bonham nie udusił się własnymi wymiocinami. Czy podzieliliby smutny los Black Sabbath i Deep Purple, które to zespoły w latach 80. niespecjalnie sobie radziły (choć wydawało się, że będzie inaczej – patrz „Heaven and Hell” i „Perfect Strangers”).
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
J.W.: Osobiście uważam, że Zeppelin, nawet gdyby ich perkusista żył, zakończyliby działalność. Polecam lekturę „Młota bogów” Stephena Davisa lub „Kiedy Giganci chodzili po Ziemi” Micka Walla. W obu biografiach ich autorzy przedstawiają zespół na krótko przed śmiercią Bonhama jako bliski rozpadu. Plant był po wypadku samochodowym, Bonzo ekstremalnie nadużywał alkoholu, zaś Page był uzależniony od narkotyków. Nie lepszy był także stan żelaznego managera Petera Granta. Grupa była po prostu wyeksploatowana po kilku latach intensywnej kariery. Nie były to zaś jeszcze czasy, gdy do poprawy kondycji psychicznej grup muzycznych wynajmowało się psychoterapeutów, którzy to w historii rocka, jak się okazuje, odgrywają bardzo zaszczytną rolę ratując kariery m.in. Aerosmiths czy Metalliki. Inna sprawa to potencjał artystyczny, jaki muzycy prezentowali w tym okresie. „In Through…” to płyta napisana prawie w całości przez Johna Paula Jonesa. Moim zdaniem to udane wydawnictwo, co trudno powiedzieć o kolejnych post-Zeppelinowych projektach Page’a. Solowe płyty Roberta Planta są jak najbardziej godne polecenia, ale pamiętajmy, że głównym kompozytorem w grupie był gitarzysta. Pozostają jeszcze zmiany, jakie zaszły na rynku muzycznym. Końcówka lat 70 i początek 80. to era punku i glam rocka. Sex Pistols i ich naśladowcy oraz fani raczej kpili z Led Zeppelin, zaś glam rockerzy… Cóż, można uznać, że inspirowali się wizerunkiem twórców „IV”, ale ich twórczość ciężko byłoby zestawić nawet ze słabszymi kompozycjami Zeppelinów. Nawet więc gdyby zespół nadal grał, raczej zaznałby serii poniżej i upadków jak wspomniane przez Ciebie inne grupy.
Pi: I tu się zgadzamy. Też wydaje mi się, że na dłuższą metę nie mieliby szans w starciu z młodą gwardią. Choć muszę przyznać, że chciałbym usłyszeć pierwsze solowe albumy Planta w zeppelinowym wykonaniu. Przecież taki „Big Log” byłby na pewno ogromnym hitem, gdyby firmowała go cała grupa, a tak pozostaje raczej zapomnianym szerzej kawałkiem duetu Page/Plant.
J.W.: Przy tym wszystkim wątpię jednak, by Zeppelin zdołał po „In Through…” nagrać płyty, które można byłoby postawić na półce z równą dumą jak pierwsze osiem albumów. Zauważ, że zmęczenie, intensywne nagrywanie nowych utworów i koncertowanie niszczyło kariery także Black Sabbath, Deep Purple czy innych gwiazd rocka. Nie bez powodu chyba najlepsze płyty tego typu grupy tworzyły w pierwszych latach działalności, by później: a) rozpaść się i ewentualnie reaktywować po dłuższym odpoczynku, b) zacząć nagrywać albumy po prostu słabe, c) eksperymentować ze swoim stylem, co rzadko spotykało się z pozytywnym odbiorem fanów. Sam osobiście chciałbym usłyszeć Zeppelin ubrane w spokojniejsze dźwięki (płyta „Mighty Rearranger” Planta mogłaby być tu wyznacznikiem). Osobiście jednak myślę, że w latach 80. i 90. nagrywaliby raczej słabe kopie „IV”, przetykane może sporadycznie w miarę dobrymi albumami.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pi: W takim razie kogo wskazałbyś jako następców LZ?
J.W.: Co do następców – często padała w naszej dyskusji nazwa zespołu Larsa Ulricha i Jamesa Hetfielda. Jeden z moich typów to na pewno Metallica, której biografia i kariera jest podobna do historii Led Zeppelin. Jednocześnie zastanawiam się czy na tytuł „Zeppelin lat 90.” nie zasługuje Nirvana. Grupa zaproponowała coś nowego, osiągnęła przy tym sukces komercyjny. I niestety też zakończyła działalność przez tragiczną śmierć jednego z muzyków.
Pi: Na pewno jest to jakiś trop. Przyznam, że dziś trochę brakuje mi takiego wyrazistego składu, który przeprowadziłby kolejną muzyczną rewolucję. Chociażby takiego jak The Strokes, czy The White Stripes. Ale czy w tak pędzącym świecie, w którym kolejne Wielkie Nadzieje Muzyczne pojawiają się co sezon i równie szybko znikają jest na to szansa? Póki co jestem sceptykiem.
J.W.: To już temat na osobną dyskusję. Nawet podane przez Ciebie składy nie osiągnęły w popkulturze takiego statusu jak Zeppelin, Metallica czy Nirvana. Mimo tego, że Jack White bez kompleksów jammował przed kamerami z Page’m i The Edge’m z U2. Zmieniła się i kultura słuchania muzyki i uczestnictwa na koncertach. Dziś występy zespołów to już nie misteria a bardziej przedstawiania cyrkowe. Ostatnia (ale chyba jednak najistotniejsza) sprawa to kwestia finansów. Nie wyobrażam sobie, by dziś, gdy płyty sprzedają się delikatnie mówiąc słabo, ktoś zainwestował w promocję jakiegokolwiek artysty takie kwoty, na jakie mogły liczyć grupy w minionych dekadach…
Pi: Smutna konstatacja na koniec. Poprawmy sobie humor słuchając najlepszej płyty Led Zeppelin, którakolwiek by to nie była.
koniec
18 lipca 2014

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Non omnis moriar: Znad Rubikonu do Aszchabadu
Sebastian Chosiński

13 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay Orkiestry Gustava Broma, na którym połączyła ona post-bop z „trzecim nurtem”.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Aneks, nie popłuczyny
Sebastian Chosiński

8 IV 2024

Jak każdy funkcjonujący przez wiele lat i mający trwałe miejsce w historii rocka zespół, także zachodnioniemiecki Can doczekał się wielu wydawnictw nieoficjalnych. Jednym z ciekawszych jest opublikowany przed piętnastoma laty „Ogam Ogat” – bootleg zawierający muzykę powstałą w tym samym czasie co materiał, jaki znalazł się na dwupłytowym krążku „Tago Mago”.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Pot i Kreff: Jak zdobywano dziką miłość
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Prezenty świąteczne 2015: Loading…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po płytę marsz: Lipiec 2015
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po płytę marsz: Luty 2015
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Prezenty świąteczne 2014: Mikołaju, zapodawaj muzę!
— Jacek Walewski, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po płytę marsz: Październik 2014
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po płytę marsz: Czerwiec 2014
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

30 muzycznych inspiracji prozą Tolkiena
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Szatan na podniebnych schodach
— Kuba Dobroszek

Z tego cyklu

Narzędzie dla kustosza Metalliki, czyli o „S&M 2” słów kilka
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Usuwamy najsłabsze utwory z albumów Metalliki
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Kolejna niezła płyta Wielkiego Zespołu… tylko
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Metalliki trzeba po prostu słuchać
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Tegoż twórcy

Pot i Kreff – Oni czasem wracają: Hej, Ahmet! Udało im się!
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tegoż autora

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Luty 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Ilu scenarzystów potrzea by wkręcić steampunkową żarówkę?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.