Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Spirogyra
‹St. Radigunds›

EKSTRAKT:80%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSt. Radigunds
Wykonawca / KompozytorSpirogyra
Data wydania1971
Wydawca B&C Records
NośnikWinyl
Czas trwania45:15
Gatunekfolk, rock
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Utwory
Winyl1
1) The Future Won’t Be Long04:27
2) Island03:39
3) Magical Mary06:20
4) Captain’s Log02:00
5) At Home in the World02:40
6) Cogwheels Crutches and Cyanide06:00
7) Time Will Tell05:32
8) We Were A Happy Crew05:29
9) Love is a Funny Thing02:00
10) The Duke of Beaufoot07:08
Wyszukaj / Kup

Non omnis moriar: Kraina baśni i łagodności

Esensja.pl
Esensja.pl
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj angielski zespół Spirogyra.

Sebastian Chosiński

Non omnis moriar: Kraina baśni i łagodności

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj angielski zespół Spirogyra.

Spirogyra
‹St. Radigunds›

EKSTRAKT:80%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSt. Radigunds
Wykonawca / KompozytorSpirogyra
Data wydania1971
Wydawca B&C Records
NośnikWinyl
Czas trwania45:15
Gatunekfolk, rock
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Utwory
Winyl1
1) The Future Won’t Be Long04:27
2) Island03:39
3) Magical Mary06:20
4) Captain’s Log02:00
5) At Home in the World02:40
6) Cogwheels Crutches and Cyanide06:00
7) Time Will Tell05:32
8) We Were A Happy Crew05:29
9) Love is a Funny Thing02:00
10) The Duke of Beaufoot07:08
Wyszukaj / Kup
Niemało jest takich zespołów jak brytyjska Spirogyra. Chociaż swego czasu cieszyły się – przynajmniej w określonych środowiskach – ogromną popularnością, nigdy nie osiągnęły wielkiego sukcesu komercyjnego. Dziś odeszły już prawie całkowicie w zapomnienie. Pamiętają o nich bowiem jedynie najbardziej zagorzali fani. Grupa powstała w końcu lat 60. XX wieku w Canterbury. Co absolutnie nie dziwi, bowiem tamtejsze środowisko artystyczne – w tym i muzyczne – wydało wówczas na świat całą masę wspaniałych kapel, którym dane było stworzyć podwaliny pod brytyjską odmianę progresywnego jazz-rocka, jak chociażby Soft Machine, Nucleus, Camel, Henry Cow i inne. Różnie potoczyły się w późniejszych latach kariery tych wykonawców; jedni zapisali się na trwałe w historii rocka – nazwijmy umownie – symfonicznego (jak grupy dowodzone przez Kevina Ayersa i Andrew Latimera), inne okazały się być jedynie efemerydami. Do nich zaliczyć trzeba również zespół Spirogyra (którego w żadnym wypadku – mimo podobieństwa nazw – mylić nie należy z typowo jazzową formacją Spyro Gyra).
Grupę powołał do życia gitarzysta i wokalista Martin Cockerham, młody i niezwykle zdolny człowiek, zafascynowany nie tylko brytyjskim folklorem, ale również muzyką dawną. Przez kilka miesięcy szukał potencjalnych współpracowników wśród studentów – ludzi, którzy podzielaliby jego muzyczne i kulturowe fascynacje. Wreszcie ich znalazł. Członkami rodzącego się zespołu zostali: piękna i obdarzona anielskim wprost głosem Barbara Gaskin oraz dwaj hippisujący młodzieńcy, basista Steve Borrill i Julian Cusack (skrzypek i pianista w jednej osobie). W ten sposób powstała grupą, którą krytycy natychmiast określili mianem jednego z najważniejszych przedstawicieli „New British Folk Rock”. Formacja rzeczywiście czerpała inspiracje z brytyjskiej muzyki ludowej; jednakże – zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej – sięgała znacznie głębiej, niż większość współczesnych jej wykonawców z tego samego kręgu: odnosiła się wprost do magicznych, baśniowych opowieści z czasów średniowiecza (popularnie zwanych na Wyspach „fairy-tales”). Tworzyła spokojne, melancholijne piosenki, które dzisiaj spokojnie moglibyśmy określić mianem poezji śpiewanej. Takie zaszufladkowanie ułatwia poniekąd instrumentarium zespołu; muzycy korzystali bowiem tylko i wyłącznie z instrumentów akustycznych. Nie brakowało jednak w ich muzyce również elementów czysto rockowych. Szaleńcze improwizacje skrzypiec, przebogate – nieomal symfoniczne – aranżacje przywodziły na myśl dokonania Jethro Tull. Dlatego też płyty Spirogyry znaleźć można najczęściej na półce z klasycznym rockiem progresywnym.
Pierwszymi odbiorcami muzyki zespołu byli stali bywalcy klubów studenckich. Folk-rock był wtedy na czasie (triumfy w Wielkiej Brytanii święciła już nie tylko wspomniana wyżej kapela Iana Andersona, ale także Fairport Convention; z drugiej strony Oceanu natomiast swoją uwagę w stronę rocka kierowali Bob Dylan i duet Simon & Garfunkel), a więc koncerty tego typu zespołów przyciągały dość liczną publikę. Spirogyra, chociażby z uwagi na urodę Barbary, mogła liczyć na jeszcze większą uwagę. Ale broniła się także sama muzyka, niemal w całości autorstwa Martina. Entuzjastycznie przyjmowany przez rosnące grono fanów, zespół szybko zwrócił na siebie uwagę „łowców talentów”. Pierwsza zgłosiła się wytwórnia B&C Records i ona też wydała debiutancki zespołu – „St. Radigunds”. Materiał nagrany został w londyńskim Morgan and Sound Techniques Studios wiosną (w maju i czerwcu) 1971 roku, w sprzedaży pojawił się natomiast jesienią. Dziennikarze odnieśli się doń z szacunkiem, zwracając uwagę zwłaszcza na udany melanż muzyki klasycznej (czasów elżbietańskich) ze współczesnym rockiem. Do zespołu przylgnęła też, niezbyt chyba adekwatna (i zdecydowanie spłycająca jego przesłanie), etykietka „romantycznego rocka”. Album, mimo że sprzedał się w ilości ponad 200 tysięcy egzemplarzy, nie trafił jednak na listę przebojów. Jak się okazało, byli pod tym względem wykonawcy lepsi.
Zaskakujący jest fakt, jak można – nader udanie – połączyć tak, zdawałoby się, odmienne style jak folk i rock progresywny. Na pozór są to przecież dwa, jeśli nie przeciwstawne, to już na pewno bardzo od siebie odległe, muzyczne światy. A jednak grupie Spirogyra to się udało. I to na dodatek ze znakomitym efektem artystycznym! Niesamowite wrażenie robi już otwierający album utwór „The Future Won’t Be Long” – rozpisany na dwa głosy (chropawy, przypominający nieco Leonarda Cohena, wokal Martina Cockerhama oraz anielski śpiew Barbary Gaskin) akustyczny song, którego spokój burzy dopiero w dalszej części solo skrzypiec. „Island” to – śpiewana tylko przez Martina – ballada zabarwiona modną wówczas psychodelią, która ponownie znajduje ujście w solowej partii Juliana Cusacka (oj, nasłuchał się chyba Simona House’a z płyt High Tide). Z kolei „Magical Mary” to praktycznie suita (chociaż utwór ten trwa „zaledwie” niespełna sześć i pół minuty), składająca się z trzech części, spośród których jedynie środkowa robi wrażenie nieco przypadkowej i – z tego też powodu – słabszej. Początek przywodzi na myśl wcześniejsze jedynie o rok, dwa dokonania Jethro Tull. Momentami można by się nawet pomylić, bowiem dokładnie tak samo zagraliby to chyba Ian Anderson i jego koledzy, gdyby nagle odłączeni zostali od prądu. Czwarta w kolejności piosenka, „Captain’s Log”, brzmi jak zapomniana ballada Boba Dylana z czasów, kiedy nie zdecydował się on jeszcze na flirt z „elektrycznością”. „At Home in the World” zaczyna się śpiewem Martina na tle subtelnie akompaniującego fortepianu; w dalszej części po raz pierwszy (i nie ostatni) na tej płycie pojawiają się orkiestrowe aranżacje, będące zasługą, obsługującego syntezator, Tony’ego Coksa.
Po tym utworze następuje prawdziwe opus magnum zespołu: siedemnaście minut, dzięki którym zarówno ten album, jak i cała grupa, powinny zapewnić sobie nieśmiertelność! „Cogwheels Crutches and Cyanide” (usłyszeć tu możemy, grającego na bębnach, Dave’a Mattacksa) przypomina budową słynne „Stariway to Heaven” Led Zeppelin, chociaż nie sposób oczywiście doszukać się tu jakichkolwiek porównań muzycznych, bo ich po prostu nie ma (mimo to nie można odrzucić sugestii, że kawałek ten powstał pod wpływem „Schodów do nieba”). Wstęp stanowi melodeklamacja Cockerhama, której na drugim planie towarzyszy „anielska” wokaliza Barbary. Do czasu jednak; wkrótce bowiem rozbrzmiewa perkusja, kolejno dochodzą pozostałe instrumenty, aż wreszcie rolę główną przejmują skrzypce. Szaleństwo w głosie Martina narasta i osiąga apogeum, kiedy śpiewa on – niemal jak średniowieczny wojownik – „We are Fight!”. Kolejna piosenka – „Time Will Tell” (jedyna napisana przez Juliana Cusacka) – to z kolei wokalny popis Barbary. Śpiew, stylizowany na muzykę dawną, znakomicie uzupełnia linia melodyczna grana na skrzypcach przez samego autora. Ostatni kawałek z wielkiej „trylogii”, czyli „We Were a Happy Crew”, zaczyna się zaskakująco nieciekawie: trochę banalną orkiestrową aranżacją w stylu pretensjonalnych przebojów z lat 60.; błahość kompozycji podkreśla, bliski stylistyce pop, śpiew Barbary. Na szczęście, w drugiej części do głosu – dosłownie! – dochodzi Cockerham. Na tle osamotnionej gitary akustycznej zaczyna snuć – w tajemniczym, kosmiczno-psychodelicznym klimacie – swoją nostalgiczną opowieść o przemijaniu.
Tymi trzema utworami poprzeczka została podniesiona tak wysoko, że dwa ostatnie numery – chcąc, nie chcąc – muszą nieco rozczarować. Może gdyby zostały umieszczone wcześniej, gdzieś w środku albo na początku płyty, zasłużyłyby na wyższą ocenę. A tak? „Love is a Funny Thing” zdaje się być tak błahe, jak sam tytuł. Natomiast „The Duke of Beaufoot” miejscami wręcz razi brakiem pomysłu. I nawet wsłuchując się w tę piosenkę wielokrotnie, nie sposób znaleźć choćby jednego argumentu usprawiedliwiającego fakt, że trwa ona aż siedem minut. Zachwycająca potrafi być ta płyta i dziś jeszcze, prawie po trzydziestu latach, jakie minęły od chwili jej powstania. Brzmi znakomicie, choć to już – w dużej mierze – zasługa jak najbardziej współczesnej technologii cyfrowej obróbki dźwięku. Na uwagę zasługuje również z jeszcze jednego względu: żaden z muzyków zespołu nie odniósł w latach późniejszych wielkiego komercyjnego sukcesu. Najbliżej tego była Barbara Gaskin, ale i jej zabrakło szczęścia, bo przecież nie zdolności. Rok po „St. Radigunds” ukazała się na rynku druga płyta Spirogyry. Nosiła tytuł „Old Boot Wine” i nagrana została w mocno rozszerzonym, w porównaniu z debiutem, składzie. Grono dotychczasowych muzyków powiększył bowiem Mark Francis, grający na gitarze, organach i fortepianie, udzielający się zresztą również wokalnie. Liczna była także grupa współpracowników, wśród których znaleźli się między innymi bębniarz Dave Mattacks (którego usłyszeć można już na debiutanckim krążku), wiolonczelista Alan Laing oraz Rick Biddulph, jedna z czołowych postaci tak zwanej „sceny Canterbury”, tutaj grający na mandolinie. Drugi longplay, zgodnie z panującą ówcześnie modą, zdradzał jeszcze większe inspiracje folkowe. Trasa promocyjna po klubach studenckich, chociaż – jak za dawnych czasów – przyjęta została owacyjnie, nie wpłynęła jednak na poprawienie pozycji zespołu na muzycznym rynku. „Old Boot Wine”, o dziwo, sprzedawał się gorzej niż „St. Radigunds”. Być może właśnie brak sukcesu komercyjnego wpłynął na decyzje Steve’a Borilla i Juliana Cusacka o odejściu od grupy. Obaj panowie postanowili wrócić na uczelnię i dokończyć przerwane studia.
W końcu roku 1972 Spirogyra została więc okrojona do duetu, który tworzyła niezwykle dobrana para: Martin Cockerham i Barbara Gaskin. Okazjonalnie współpracowali z nimi następujący muzycy: Stan Sulzman (flet), Henry Lowther (trąbka), John Boyce (wiolonczela) oraz – znany już dobrze – Dave Mattacks. Ich też usłyszeć można na – wydanej w 1973 roku – trzeciej (i ostatniej) płycie zespołu „Bells, Boots & Shambles”, której produkcji podjęli się… panowie Borrill i Cusack. Był to już jednak łabędzi śpiew Spirogyry. Piosenki, choć nadal romantyczne i melancholijne, bliższe już były stylistyce popu aniżeli folk-rocka. Powoli zresztą mijała moda na taką muzykę. Nic więc dziwnego, że rok później zespół rozpadł się. Martin odszedł w zapomnienie; nie zarzuciła natomiast muzycznej kariery Barbara. U schyłku lat 70. ubiegłego wieku nagrywała z Billem Brufordem (perkusistą King Crimson, UK i Yes) – efektem ich współpracy były albumy „One of a Kind” (1979) i „Gradually Going Tornado” (1980). W połowie lat 80. stworzyła natomiast kolejny, również bardzo udany, muzyczny duet – tym razem z klawiszowcem Dave’em Stewartem (niegdyś podporą zespołów Arzachel, Egg, Hatfield and the North i National Health). Do dzisiaj wydali razem osiem dużych płyt (nie zawsze z premierowymi utworami): „Up From the Dark” (1985), „Broken Records – The Singles” (1986), „As Far as Dreams Can Go” (1987), „The Big Idea” (1990), „Spin” (1991), „Selected Tracks” (1993), „Green and Blue” (2009) oraz „The TLG Collection” (2009), które nie osiągnęły jednak większego sukcesu. Umiarkowaną popularnością cieszyła się jedynie, wydana w roku 1985 na singlu, piosenka „Leipzig”.
Na przełomie XX i XXI wieku pamięć o grupie zaczęła stopniowo odżywać, przede wszystkim dzięki Martinowi Cockerhamowi, który po wielu latach spędzonych poza Anglią powrócił do ojczyzny i zabrał się za kompaktowe reedycje starych płyt Spirogyry oraz wydawanie składanek z archiwaliami („We Were a Happy Crew”, 1999; „Burn the Bridges: The Demo Tapes 1970-1971”, 2000; „A Canterbury Tale”, 2005). Aż wreszcie muzyk zdecydował się reaktywować kapelę – w duecie z multiinstrumentalistą Markiem Francisem. Razem nagrali dwa krążki „Children’s Earth” (2009) oraz „Spirogyra 5” (2011). W tym drugim przypadku w studiu wsparli ich bardzo liczni goście. Ale czy ktoś z Was w ogóle o nich słyszał?
koniec
16 sierpnia 2014
Skład:
Barbara Gaskin – śpiew
Martin Cockerham – śpiew, gitara akustyczna
Steve Borrill – gitara basowa
Julian Cusack – skrzypce, instrumenty klawiszowe
gościnnie:
Dave Mattacks – perkusja
Tony Cox – syntezator VCS3

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Non omnis moriar: Znad Rubikonu do Aszchabadu
Sebastian Chosiński

13 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay Orkiestry Gustava Broma, na którym połączyła ona post-bop z „trzecim nurtem”.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Aneks, nie popłuczyny
Sebastian Chosiński

8 IV 2024

Jak każdy funkcjonujący przez wiele lat i mający trwałe miejsce w historii rocka zespół, także zachodnioniemiecki Can doczekał się wielu wydawnictw nieoficjalnych. Jednym z ciekawszych jest opublikowany przed piętnastoma laty „Ogam Ogat” – bootleg zawierający muzykę powstałą w tym samym czasie co materiał, jaki znalazł się na dwupłytowym krążku „Tago Mago”.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Brytyjskie arcydzieło progresywnego folk-rocka
— Sebastian Chosiński

Z tego cyklu

Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński

Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński

Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński

Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński

Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński

Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński

Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński

Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński

W cieniu tragedii
— Sebastian Chosiński

Piosenkowe początki
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.