EKSTRAKT: | 90% |
---|---|
WASZ EKSTRAKT: | |
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Hanuman |
Wykonawca / Kompozytor | Hanuman |
Data wydania | 1971 |
Nośnik | Winyl |
Czas trwania | 38:54 |
Gatunek | rock |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W składzie |
Wolf-Rüdiger Uhlig, Peter Barth, Jörg Hahnfeld, Thomas Holm |
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Schädelstätten | 10:37 |
2) Machtwechsel | 09:35 |
3) Lied des Teufels | 03:10 |
4) Taue der Fremdheit | 03:43 |
5) Sonnenaufgang | 11:23 |
Non omnis moriar: Wojujący z demonemMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Niemcy z zespołu Hanuman.
Sebastian ChosińskiNon omnis moriar: Wojujący z demonemMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Niemcy z zespołu Hanuman. Hanuman
Wyszukaj / Kup Przełom lat 60. i 70. XX wieku przyniósł rewolucję muzyczną praktycznie w całej Europie, choć bezsprzecznie dwoma krajami dostarczającymi w tamtym czasie najwięcej rockowych objawień były Anglia (czy też w szerszym kontekście Wielka Brytania) i zachodnie Niemcy, gdzie właśnie rodził się krautrock. Wiele zdobywających wówczas na zachód od Łaby mniejszą lub większą popularność zespołów z czasem na zawsze niknęła w mrokach dziejów. I wcale nie dlatego, że prezentowały marny poziom; często było wręcz przeciwnie – problem polegał jednak na obfitości. Rynek nie był w stanie wchłonąć ilości wydawanych płyt; w efekcie kapele często rozpadały się po wydaniu zaledwie jednego albumu, który okazywał się jednocześnie debiutem, jak i zwieńczeniem ich krótkiej kariery. Niekiedy bywało na szczęście tak, że muzycy zmieniali jedynie szyld i próbowali grać dalej – też zresztą z różnym skutkiem. Przykładem tego może być (zachodnio)berlińska formacja Hanuman, która po odejściu lidera przepoczwarzyła się w Lied des Teufels. Założycielem grupy, która początek swego żywota datuje na wiosnę 1971 roku, był wokalista i klawiszowiec Wolf-Rüdiger Uhlig. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej był on podporą progresywnej, choć z inklinacjami psychodelicznymi i hardrockowymi, kapeli Murphy Blend. Niestety, po wydaniu krążka zatytułowanego „First Loss” (1970), zespół ten definitywnie się rozpadł. Na szczęście Uhlig nie złożył broni i z nową ekipą zdecydował się spróbować jeszcze raz. Tym razem za towarzyszy muzycznej podróży obrał sobie wokalistę, flecistę i saksofonistę w jednym, czyli Petera Bartha, basistę Jörga Hahnfelda oraz grającego na perkusji Thomasa Holma. Tak, to nie pomyłka – w składzie zabrakło miejsca dla gitary elektrycznej, co w tamtym czasie można było uznać nie tylko za ewenement, ale i swoistą ekstrawagancję. Po kilku miesiącach prób kwartet z Berlina Zachodniego wszedł do studia, by zarejestrować materiał na debiutanckie – i, jak się potem okazało, również ostatnie w swoim dorobku – dzieło. Sesja odbyła się w dwóch turach – od 11 do 15 oraz od 27 do 29 października – w monachijskim Bavaria Studio. Za stołem realizatorskim siedział doświadczony Wolfgang Löper, który wcześniej współpracował z Ernstem Schultzem i Ihre Kinder, później natomiast między innymi z Popol Vuh i Out of Focus. Płytę – jeszcze w tym samym 1971 roku – opublikowała, również mająca siedzibę w stolicy Bawarii, wytwórnia Kuckuck, przez lata specjalizująca się w krautrocku, rocku elektronicznym i… new age. Wyjątkowo nieatrakcyjna okładka, której autor powinien zostać zesłany za karę na galery, skrywała może nie przesadnie oryginalną, ale na pewno wartościową i przebojową – jak na rock progresywny – muzykę. Na stronie A winylu znalazły się dwa rozbudowane utwory. Pierwszym z nich jest trwająca ponad dziesięć minut kompozycja „Schädelstätten”, zaczynająca się od typowo jazzrockowej wstawki, z wyeksponowanymi organami i fletem. Te dwa instrumenty często zresztą ze sobą dialogują – nie tylko w tym numerze, ale we wszystkich, na całym krążku – i najczęściej są to fragmenty niezwykle urokliwe i zapadające w pamięć. Z jednej strony przywodzą na myśl twórczość Jethro Tull i Van der Graaf Generator, z drugiej natomiast mogą kojarzyć się z dokonaniami innych niemieckich kapel, jak Jane czy Pell Mell. W „Schädelstätten” nie brakuje również nawiązań do muzyki dawnej, choć zdarzają się też partie o czysto rockowej proweniencji, z potężnie brzmiącą sekcją rytmiczną i niemal hardrockowymi partiami organisty. Momenty mocniejsze sąsiadują z delikatniejszymi, w których na plan pierwszy wybija się flet (częściej) bądź saksofon altowy (rzadziej). Jazzrockowo zaczyna się także utwór numer dwa – „Machtwechsel”, który zbudowany jest na zasadzie kontrastu: ostre wejścia saksofonu przeplatane są zaskakująco frywolnymi wstawkami fortepianu. Z czasem kawałek nabiera klasycznie progresywnego rozmachu, chociaż partia pianisty przez cały czas wykazuje inklinacje jazzowe (co zresztą dobrze robi tej kompozycji). W ten niezwykły klimat świetnie wpisuje się też głos Uhliga, który poziomem emocji nie ustępuje niczym Peterowi Pance z Jane. Kolejne solówki natomiast – fletu, saksofonu, pianina i organów – sprawiają, że ani przez chwilę nie odczuwa się braku gitary elektrycznej, co udowadnia, że niemiecki eksperyment w stylu Rare Bird (i ich albumu „As Your Mind Flies By”) zakończył się pełnym sukcesem. Stronę B otwiera najkrótszy w całym zestawie, ale zarazem bardzo bogaty od strony aranżacyjnej, „Lied des Teufels”. Do perkusisty stopniowo dołączają kolejni instrumentaliści – basista, flecista i pianista. Całość zaś składa się na przepiękną, nostalgiczną melodię. Trudno się więc dziwić, że to właśnie ten utwór zyskał największą popularność i że już niebawem muzycy zdecydowali się w dość specyficzny sposób, o czym jeszcze będzie mowa, zdyskontować jego sławę. „Taue der Fremdheit” otwiera mocna partia fortepianu, być może stworzona pod wpływem „Etiudy rewolucyjnej” Fryderyka Chopina; w każdym razie podobieństwo – nie melodii, ale ekspresji wykonania – jest zaskakujące. Tradycyjnie, jak miało to miejsce już wcześniej, skoro Wolf-Rüdiger Uhlig zasiada do fortepianu, Peter Barth sięga po saksofon. Dialog tych dwóch instrumentów nadaje zaś ton całej kompozycji. Na finał muzycy Hanumana serwują kolejny z rozbudowanych utworów – jedenastominutowy „Sonnenaufgang”. Po długim wstępie – z wysuniętym na plan pierwszy saksofonem oraz coraz bardziej zadziornymi organami i plumkającym basem w tle – otrzymujemy kawałek zaskakujący o tyle, że na tle hardrockowych organów pełniący tu rolę wokalisty Barth raczy słuchaczy melorecytacją na pograniczu krzyku. Gdy zaś na krótko bierze sobie wolne, jego miejsce natychmiast wypełnia Jörg Hahnfeld, który wreszcie zyskuje możliwość zaprezentowania własnych umiejętności w partii solowej. Ostatnie słowo należy jednak do Bartha, tym razem w roli saksofonisty. Longplay Hanumana – zespół zawdzięczał swoją nazwę jednemu z bohaterów starożytnego hinduskiego poematu „Ramajana”, uczestnikowi wojny z demonem Rawaną – nawet po ponad czterdziestu latach od publikacji wciąż brzmi świeżo. Wpływ na to mają przede wszystkim rozmach aranżacyjny i bogate instrumentarium. Nie brakuje też w muzyce Niemców klimatu i emocji. Niestety, po wydaniu płyty postanowił rozstać się z kolegami Uhlig. Pozostała trójka, zasmakowawszy popularności, podjęła decyzję o kontynuowaniu kariery muzycznej. Do składu dokooptowali gitarzystę i wokalistę Ralfa Schultzego, z którym pod nowym już szyldem – jako Lied des Teufels (sic!) – wydali progresywno-bluesową płytę „Lied des Teufels” (1973). Po jej publikacji odszedł Hahnfeld, którego zastąpił Peer Forsberg; w tym zestawieniu zespół zrealizował krążek „Höllisch Heiße Rockmusik” (1975). Jörg Hahnfeld dołączył w tym czasie do formacji Seedog i wziął udział w nagraniu jej jedynej płyty „We Hope to See You…” (1974); później – po wielu latach – odnalazł się jeszcze w elektroniczno-eksperymentalnym Sand. Po rozpadzie Lied des Teufels z dalszych występów zrezygnował Barth; w efekcie jedynym członkiem Hanumana, który pozostał aktywny zawodowo, był bębniarz. Tyle że odszedł bardzo daleko od muzyki, jaką grywał z Uhligiem. W każdym razie usłyszeć można go na albumach takich popowych i dyskotekowych niemieckich wykonawców, jak Marianne Rosenberg, Udo Jürgens, Georg Danzer, Peter Griffin, Andi Brauer czy Klaus Hoffmann. Nie znacie? I nic dziwnego. Zdecydowanie nie są to artyści, których dokonania mogłyby zainteresować wielbicieli krautrocka. 11 października 2014 Skład: Wolf-Rüdiger Uhlig – śpiew (1,2,4), organy, fortepian Peter Barth – śpiew (3,5), flet, saksofon altowy Jörg Hahnfeld – gitara basowa Thomas Holm – perkusja |
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Nie taki krautrock straszny: Hinduski bohater i chilijski dyktator. Od Murphy Blend – poprzez Hanumana – po Lied des Teufels
— Sebastian Chosiński
Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński
Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński
Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński
Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński
Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński
Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński
Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński
Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński
W cieniu tragedii
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mityczna rzeka w jaskini lwa
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Czy można mieć nadzieję w Piekle?
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Biały Kapitan ze Śródmieścia
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W poszukiwaniu zapomnianej przyszłości
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Odcięta głowa Jima Clarka
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: J-23 na tropie A-4
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Muzyczny seans spirytystyczny
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Wielkie bohaterstwo małych ludzi
— Sebastian Chosiński
Petarda, właśnie przesłuchałem, chociaż wokal działa trochę jak katalizator potencjalnie alergennych niemieckich sylab. Kolejny cykl muzyczny Chosińskiego, który szanuję, rozumiem i staram się polecać.