50 najlepszych płyt 2014Esensja50 najlepszych płyt 2014Sebastian Chosiński Fani dawnego Alcest mogą poczuć się „Shelter” nieco zawiedzeni. Na swoim czwartym albumie zespół zerwał bowiem ostatnie nici wiążące go z odległą blackmetalową przeszłością. O ile też nagrywając poprzedni krążek, „Les voyages de l’Âme”, Neige i Winterhalter jak najbardziej świadomie stanęli na artystycznym rozdrożu, tak teraz ostatecznie zdecydowali, w którą stronę chcą pójść. Wybór studia nagraniowego i producenta jedynie to podkreślił. Czy warto było? Wielbiciele post-rocka i shoegaze’u na pewno odpowiedzą, że – tak! Ponieważ tym sposobem zyskali jeszcze jeden zespół, który będzie spełniał ich najskrytsze i najbardziej liryczne marzenia. Nieco spłycając: trudno byłoby w 2014 roku wyobrazić sobie muzykę rockową będącą lepszym tłem do romantycznej kolacji przy świecach. Przemysław Pietruszewski Promocyjny, rockowy z krwi i kości „Fear is All You Know” mógł trochę zmylić fanów „Króla Kolesia”. Reszta płyty jest bowiem bardziej stonowana, zatopiona w neofolkowej ornamentyce spod znaku Death In June czy Sol Invictus. Tematem przewodnim, jak sam TJ Cowgill określa, miał być tytułowy strach. Singlowy numer mógł to sugerować, ale każdy następny utwór przedstawia pierwotną emocję w dość przewrotny, bo stonowany sposób. „Fear” muzycznie często zbliża się do rejonów rockabilly spod szyldu The Gun Club. Wokalnie otrzymujemy za to wypadkową Waitsa, Cave′a czy nawet The Beatles. Dość powiedzieć, że nawet Mark Lanegan takiej płyty by się nie powstydził. Choć frontman King Dude w żadnym stopniu nie dorównuje powyższym artystom, to swoim spokojnym, ironicznym, czasem podszytym fałszem głosem tworzy dość osobliwą mieszankę dylanowskich kompozycji. Kompozycji dodajmy dość chwytliwych, mrocznych, jak łapiąca za serce „Maria” czy „Empty House”, który brzmi niczym hołd dla macierzystej formacji Nicka Cave′a – The Birthday Party. Strach, o którym Cowgill wspomina, przyjmuje raczej łagodne oblicze. Przy każdym kolejnym odsłuchu odnosi się wrażenie, że więcej ma on wspólnego ze smutkiem, osamotnieniem i pierwszymi doświadczeniami z ciemną stroną naszej natury. Przyciągającym czynnikiem na „Fear” jest zróżnicowanie pomiędzy tradycyjnymi rockowymi kawałkami a folkową nutą, dzięki czemu King Dude zostawił sobie furtkę do następnych odważnych kroków dla zespołu, a słuchaczom pozwala to na dłużej zatrzymać się przy dźwiękach opisywanej pozycji. Piotr ‘Pi’ Gołębiewski Jack White wciąż jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków świata, a jednak każdy krążek, do którego przyłożył rękę jest co najmniej dobry, jak nie bardzo dobry. Jego druga solowa płyta należy do tych bardzo dobrych. Choć nie wprowadza rewolucji w swoim stylu, preferując korzenny rock grany na przesterowanych gitarach, to jednak wciąż słucha się tego bez znudzenia. „Lazaretto” stanowi esencję wszystkiego, co najlepsze w twórczości White′a – od zadziornych riffów („Would You Fight For My Love?”) przez blues rock („Three Women”), aż po ballady („Entitlement”). Piotr Wiwczarek, lider i założyciel Vadera, z roku na rok staje się bardziej sentymentalny. Świadczą już o tym nie tylko tytułu ostatnich albumów jego grupy („Necropolis” i „Welcome to the Morbid Reich” to wyraźne nawiązania do demówkowych wydawnictw zespołu), ale też muzyka na nich zawarta. Vader zaczyna odchodzić od death metalu ku thrash metalowym korzeniom. „Tibi Et Igni” jest tym samym najlepszą płytą muzyków od blisko dekady. Przemysław Pietruszewski To jest jedna z tych kolaboracji, które wynoszą elektronikę na zupełnie nowy poziom. Nie jest to pierwsze spotkanie Szwedki z zespołem. Wspólnie wykonany „The Girl and The Robot” z albumu „Junior” to dobry kierunkowskaz mówiący o tym, czego można się mniej więcej spodziewać po „Do It Again”. Synthpopowy chłodny bit przeplata się tutaj często z nośnym, arktycznym, czasem mechanicznym głosem Robyn. Kluczową kompozycją jest tutaj fenomenalny i hipnotyzujący „Monument”. Rozciągnięta do prawie dziesięciu minut nastrojowa suita łączy w sobie elektroniczny, melancholijny klimat z nieśpiesznym bitowym podkładem, uzupełnionym o wokal artystki. Całość snuje się z wolna, a oniryczną atmosferę dopełnia dźwięk jazzującego saksofonu. Muzyczno-wokalna konfrontacja zmienia się diametralnie w następnych dwóch utworach, gdzie dyskotekowa struktura podbita zostaje już stanowczą, a w przypadku „Sayit” stechnicyzowaną melorecytacją. „Do It Again” to raptem pięć utworów przedstawiających dwa, wydawać by się mogło nieco odmienne światy, a jednak w takim wydaniu nie ma mowy o przechylaniu szali na którąś ze stron. Zarówno Röyksopp, jak i Robyn znajdują tutaj przestrzeń dla siebie, doskonale się uzupełniając. Widać skandynawskie powietrze dobrze im służy. Miejmy nadzieję, że ta wspólna dźwiękowa podróż nie okaże się jednorazowym wybrykiem. Sebastian Chosiński Wiadomo, że w obecnych czasach wiele pojęć zostało zdezawuowanych przez media. W muzyce rockowej także. Niekiedy wystarczy, że w nowo powstałym zespole pojawia się jedna bardziej znana twarz, a już zostaje on okrzyknięty supergrupą. Czy należy więc nazywać tak Norwegów ze Spidergawd? Cóż, jeśli w składzie pojawia się aż dwóch czynnych członków Motorpsycho i na dokładkę współtwórca Cadillaca… Łukasz Izbiński „High Hopes” to płyta stanowiąca miks pomysłów i dokonań Springsteena, ale zasługująca raczej na miano eklektycznej niż przypadkowej i chaotycznej. Nie jest tak wewnętrznie spójna, jak choćby rewelacyjne „Wrecking Ball”, ale nie można jej też ochrzcić mianem „odgrzewanych kotletów”. Większość utworów z „High Hopes” była przecież wcześniej grana jedynie podczas koncertów, a koncepcja studyjnej dokumentacji takich piosenek nie jest nowa, o czym świadczy obecność na wspominanym poprzednim wydawnictwie napisanego dobrych parę lat wcześniej „Land of Hope and Dreams”. Z pewnością siła płyty drzemie nie tylko w geniuszu samego Bruce’a Springsteena, ale też w energii i świeżości, jaką wnosi Tom Morello, który udziela się na ośmiu z dwunastu zawartych na niej piosenek. Echa gniewu i złości przesycające „Wrecking Ball” ucichły, a Boss daje tu słuchaczom chwilę wytchnienia. Przemysław Pietruszewski Gdyby świat kreowany w filmach Davida Lyncha zmierzał w kierunku Dzikiego Zachodu, „Hot Dreams” byłby wręcz idealnym soundtrackiem. Timber Timbre cofa się bowiem do czasów muzyki country, przyoblekając ją południową, a czasem gotycką atmosferą. Baryton Taylora Kirka po brzegi nacechowany manierą wokalną Casha i Presleya, mógłby równie dobrze towarzyszyć kompozycjom Ennio Morricone. Jawi się bowiem jako dodatkowy instrument w tej z pozoru delikatnej i z wolna snującej się mieszance dźwięków. Subtelnie drgająca gitara, zostaje gdzieniegdzie przeplatana saksofonowym rytmem, jak w tytułowym utworze lub „Grand Canyon”, akcentując wielobarwność całości. Słuchając „Hot Dreams” nasuwają się skojarzenia z ostatnią płytą Grails – „Deep Politics”, także naznaczonej „pustynnym”, morriconowskim klimatem. Słowem, jak na tak refleksyjny i subtelny materiał, dzieje się tu naprawdę dużo. To nie jest wbrew pozorom łatwy w odbiorze album. Dość często Taylor Kirk swoim głosem nienachalnie budzi kolejne demony do życia, a muzyka wodzi nas w kierunku najgorszych koszmarów. „Beat the Drum Slowly”, „The New Tomorrow” czy „The Three Sisters” nie są tutaj odosobnionymi przypadkami. „Hot Dreams” to nie tylko muzyka. To wycieczka w głąb wyludnionych amerykańskich prowincji rodem z postapokaliptycznych powieści Cormaca McCarthy′ego. Piotr ‘Pi’ Gołębiewski „Blind Rage” po polsku oznacza „ślepą furię” i trudno o bardziej trafny tytuł dla zeszłorocznego albumu Accept. Choć wydawało się, że niemieccy klasycy heavy metalu najlepsze lata mają już za sobą, to po zmianie wokalisty z Udo na Marka Tornillo, nie przestają zaskakiwać wigorem i radością wspólnego grania. Tu nie ma miejsca na złapanie oddechu. Każdy utwór to istna metalowa torpeda, tnąca powietrze aż miło. Do tego zagrana nowocześnie, bez żadnego kombatanctwa, czy ukłonów w stronę lat minionych. To dowód na to, że panowie bez kompleksów patrzą w przyszłość. Inaczej być nie może, ponieważ „Blind Rage” bezsprzecznie jest najbardziej udaną pozycją w dorobku grupy od czasu kultowego „Metal Heart” z 1985 roku. Przemysław Pietruszewski Laibach praktycznie na każdym krążku znajdował motyw przewodni, który był przedstawiany przez nich w krzywym zwierciadle. Tematyka totalitarna, nazistowska, kapitalistyczna, która przewijała się w ich albumach, gryzła w uszy co bardziej poprawnych politycznie odbiorców. Problemem „Spectre” jest jego zróżnicowanie i pewna powtórka tematów, które Słoweńcom są najbardziej znane. Klip promocyjny „The Whistleblowers” doskonale wpisuje się w ich często przerysowany komunistyczny podtekst, ale już tekstowo to pochwała dla informatycznych guru pokroju Snowdena, którzy obnażają grzechy władz. Przestylizowany na marszową muzykę utwór to także powrót do ich specyficznej industrialnej aury, choć z pewnością nie tak nachalnej jak w przypadku wydawnictwa „WAT”. Większość kompozycji jawi się niczym kontynuacja wątków z „NATO”, tylko jest to wersja bardziej współczesna, o czym może świadczyć elektroniczny „Eat Liver!”, „Bossanova” czy „Resistance Is Futile” czerpiące także garściami ze sceny EBM czy IDM. Szeptany głos Milana Frasa sprawia, że najnowsze dzieło Laibach wydaje się jednak jednym z najbardziej łagodnych albumów w dyskografii. Choć w fenomenalnym „Eurovision” akurat ten mroczny tembr głosu deklamujący „Europe is falling apart” sprawdza się znakomicie i przypomina z kolei znakomite hymny nagrane na „Volk”. To samo tyczy się wieńczącego płytę „Koran”, którego tytuł i tekst o lepszym świecie nie wiadomo, czy brać poważnie, czy może to kolejna prowokacja ze strony zespołu. „Spectre” to krążek kontrastów i jeśli podejdzie się do niego bez uprzedzeń i oczekiwań, jest w stanie w wielu miejscach zaskoczyć, a ci bardziej dociekliwi nadal znajdą tam receptę na zbawienie upadającej populacji. A może właśnie nie? |
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Pink Floyd w XXI wieku: Wchodząc do tej samej rzeki
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Weekendowa Bezsensja: 60 najgorszych okładek płyt 2014
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Nie przegap: Czerwiec 2014
— Esensja
Nie przegap: Marzec 2014
— Esensja
Prezenty świąteczne 2014: Mikołaju, zapodawaj muzę!
— Jacek Walewski, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Dwupak tematyczny: Progresywnie i regresywnie
— Sebastian Chosiński
W nocnych klubach Nowego Jorku i Chicago…
— Sebastian Chosiński
Po płytę marsz: Listopad 2014
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tu miejsce na labirynt…: Spotkanie na szczycie
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Tęsknota za tym co ulotne
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Może i vintage, ale jaki nowoczesny!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: „Ognia!”
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Valparaíso, Helsingborg, Malmö
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Pop i psychodelia
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Soundtrack do filmu, który trzeba sobie wymyślić
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Zmiany, które wychodzą na dobre
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Czekajcie, a będzie Wam dane!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W królestwie zapomnienia
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Chwila na oddech… tuż przed zmiażdżeniem
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W ramionach Górskiej Pani
— Sebastian Chosiński
Wybierz najlepsze utwory Kazika!
— Esensja
50 najlepszych płyt 2018 roku
— Esensja
50 najlepszych płyt muzycznych 2017 roku
— Esensja
Zmarł Zbigniew Wodecki
— Esensja
Chris Cornell nie żyje
— Esensja
Music For Mr. Fortuna - konferencja prasowa
— Esensja
Moda na Castle Party
— Esensja
Wybierz najlepsze utwory Black Sabbath bez Ozzy’ego!
— Esensja
Wybierz najlepsze utwory Metalliki!
— Esensja
Masha Qrella - trasa koncertowa
— Esensja
Chciałam sprawdzić, czy faktycznie przybędą do mnie jakieś wspomnienia z przeszłości po wysłuchaniu Linkin Park, ale.. jak szybko przyszły, tak szybko odeszły. Chyba już do nich nie wrócę. Dobrze jest zobaczyć Sólstafir na pierwszej pozycji.