Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50 najlepszych płyt 2016 roku

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 3 4 5

Esensja

50 najlepszych płyt 2016 roku

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sebastian Chosiński
Nowa płyta Amerykanów zawiera zaledwie sześć kompozycji, ale jako że każda z nich trwa mniej więcej dziesięć minut – całość przekracza godzinę. I jest to niezwykła godzina. Muzyka tria na pierwszy rzut oka / ucha może wydawać się monotonna, ale w rzeczywistości skrzy się mnóstwem odcieni. Jednocześnie jest zaskakująco trudna do jednoznacznego zaklasyfikowania. Oczywiste są wpływy doom metalu i dark ambientu, ale nie brakuje również zagrywek czysto postrockowych i odrobiny folku, doszukać można się także elementów muzyki chóralnej i rocka progresywnego. Nad wszystkim unosi się zaś alternatywno-dreampopowy duch 4AD i dwóch słynnych wokalistek ze „stajni” Wattsa-Russella, czyli Elizabeth Fraser (z Cocteau Twins) i Lisy Gerrard (z Dead Can Dance). W takim klimacie utrzymana jest praktycznie cała płyta – od otwierającego ją utworu „Day” po zamykający „Night”. Pomiędzy nimi znajdują się z kolei cztery kompozycje, które – wraz z tymi skrajnymi – układają się w symboliczną podróż przez życie człowieka, od jego narodzin do śmierci.
Cała recenzja tutaj.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sebastian Chosiński
Debiut płytowy Holendrów miał miejsce w 2013 roku. To wtedy światło dzienne ujrzała płyta zatytułowana po prostu „Monomyth”; jej kontynuacją był wydany rok później album „Further”, zwieńczeniem trylogii jest natomiast zeszłoroczny „Exo”, które wypada najdojrzalej i najbardziej różnorodnie od strony stylistycznej. Na pewno płyta ta nie zawiedzie tych, którzy gustują w krautrockowych eksperymentach spod znaku Tangerine Dream (tak, był taki okres w działalności Edgara Froesego i jego przyjaciół), Ash Ra Tempel, czy Guru Guru. Otwarte pozostaje jedynie pytanie, czy to już koniec przygody Holendrów z ideami Josepha Campbella (twórcy idei „monomitu”), czy też za czas jakiś będzie można mówić o inspirowanej nimi tetralogii.
Cała recenzja tutaj.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Wszystkie zawarte na trwającym równo godzinę „Sunset” utwory mają kilka wspólnych mianowników, do których należą: podniosłe syntezatorowe tła, delikatne partie gitar oraz – nade wszystko – wpadające w ucho linie wokalne. Jeśli dodać do tego jeszcze kojący głos Marco van der Veldego i skłonność zespołu do tworzenia przebojowych melodii – mamy wszystkie najważniejsze składniki obecnego stylu The Wounded.
Cała recenzja tutaj.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sebastian Chosiński
Trudno chyba o bardziej niekomercyjną nazwę dla zespołu muzycznego. I bardziej niekomercyjną okładkę albumu, na której zresztą ta niekomercyjna nazwa wcale się nie pojawia. Jednak tak jak człowieka nie należy osądzać po ubiorze, tak samo powinniśmy wstrzymywać się od wydawania opinii na temat zawartej na płycie muzyki, patrząc jedynie na obwolutę wydawnictwa. W każdym razie w przypadku warszawskiej Niechęci można się mocno naciąć. Mamy tu bowiem do czynienia z muzyką, która jest prawdziwie wystrzałową mieszanką free jazzu i free rocka.
Cała recenzja tutaj.
WASZ EKSTRAKT:
80,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Joe Bonamassa jest jednym z tych artystów, którzy o wiele lepiej brzmią na albumach koncertowych niż studyjnych, ale w przypadku „Blues of Desperation” ta granica się zaciera. Materiał na nim zawarty to istna eksplozja pierwotnej, bluesowej energii. Gitarzysta postanowił bowiem powrócić do korzeni. I to dosłownie, ponieważ całość powstała w studio w Nashville, gdzie wraz z zaprzyjaźnionymi muzykami nagrywał niemal na setkę, starając się uchwycić nić porozumienia, jaka towarzyszy występom na żywo. I to czuć. Chyba żaden album Joe’go nie uwiecznił w tak idealny sposób napięcia, ale także luzu z jakim muzycy podeszli do swojego zadania. Swoje zrobiła też surowa produkcja Kevina Shirleya, która wyjątkowo dobrze koresponduje z organicznym charakterem utworów. Co tu dużo gadać, wysłuchajcie singla „Drive”, by się o tym przekonać.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Trudno o bardziej enigmatyczną nazwę zespołu jak Music Inspired By, ale muzyka jaką tworzy wcale do enigmatycznych się nie zalicza. Po blisko piętnastoletniej przerwie, muzycy Annalist postanowili wskrzesić swój projekt poboczny i nagrali jego najlepszą odsłonę (wcześniejsze to „Tarot” i „Zodiac”). Do studia zaprosili całą plejadę gości z Mariuszem Dudą (Riverside), Anją Orthodox (Closterkeller) i Anuchą Piotrowską (Żywiołak) na czele, dzięki czemu ich muzyka zyskała kolorów. Choć wciąż mamy do czynienia z utworami instrumentalnymi (ozdobionymi wokalizami), to jednak iskrzącymi się od pomysłów i choć utrzymanymi w stylistyce rocka progresywnego oraz klimatach kojarzących się z wytwórnią 4AD, bardzo różnorodnymi. Do tego wydanymi w bardzo gustowny sposób. A wszystko zostało dedykowane Piotrowi Grudzińskiemu, który na pewno gdzieś tam po drugiej stronie słucha sobie „Alchemy” z dużą przyjemnością.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Jacek Walewski
Gojira to zespół, który trafia się rzadko. Zdecydowanie za rzadko. Szkoda. Choćby dlatego, że to takie grupy posuwają muzykę do przodu. Od początku starali się grać w swojej własnej lidze i tworzyć własny styl. Przez ponad dekadę wydawało się, że opus magnum osiągnęli na „From Mars to Sirius” i wyżej nie podskoczą. „Magma” zmienia ten stan rzeczy. Upraszczając struktury utworów i wprowadzając trochę przebojowości, muzycy wznieśli się poziom wyżej pokazując, że mniej potrafi znaczyć więcej. Oczywiście oskarżenia o komercję pojawiły się od razu po premierze, ale wszystkich takich mądrali krytykujących posunięcia braci Duplantier zapraszam na jakikolwiek koncert Francuzów. W tym roku przed Rammstein i Limp Bizkit pokazali, że na żywo nie biorą jeńców grając nawet przed największymi. Metalowa płyta roku! Zdecydowanie polecamy!
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sebastian Chosiński
Analizując utwór tytułowy, można dojść do wniosku, że kompozycja ta składa się z trzech kilkunastominutowych części – każda charakteryzuje się inną rytmiką i nieco odmiennym nastrojem. Każda brzmi porywająco. Po tak potężnym otwarciu prawdziwą sztuką jest utrzymać napięcie przez kolejne ponad pół godziny. A mimo to grupie się to udaje. W „Above the Corner” muzycy Øresund Space Collective wyprawiają się w nieco inne rejony – zamiast transowej psychodelii, zahaczają (vide preludium) o funk, a w dalszej części o bluesa. Kołyszący rytm obrasta dźwiękami dołączających się z czasem instrumentów, spośród których na plan pierwszy wybijają się organy Hammonda i syntezatory. W „Piece of Seven” zespół sięga po inspiracje krautrockowe, łącząc typową dla lat 70. ubiegłego wieku psychodelię z rockiem progresywnym i world music (dużo etnicznych brzmień generowanych syntezatorowo). Na finał muzycy wybrali natomiast utwór „Around the Corner”, który rozpoczyna się jak dzieło nowofalowe (w dużej mierze dzięki analogowemu syntezatorowi Hellera imitującemu gitarę basową), by następnie przeistoczyć się w prawdziwie progresywno-psychodeliczną feerię (po raz kolejny pochwały za solówkę powinien zebrać Mathias Danielsson). Podsumowując: „Visions of…” to w ostatnich latach najlepsza produkcja Øresund Space Collective, chociaż należy pamiętać, że konkurencja w tej dziedzinie jest spora.
Cała recenzja tutaj.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Przyznam się bez bicia, że ostatnie płyty studyjne Leonarda Cohena nie poruszały mnie specjalnie i o wiele bardziej podobały mi się jego wydawnictwa koncertowe (ze szczególnym wskazaniem na „Live in London”), ale „You Want it Darker” pochłonęło mnie w całości. Na pewno wpływ na to miała wiadomość o śmierci artysty, ale tak na prawdę nie można tego albumu nie wiązać z tym wydarzeniem. Całość sprawia bowiem wrażenie testamentu, świadomej wypowiedzi człowieka, który wie, że nie zostało mu wiele czasu i jest z tym faktem pogodzony. Słowa „I’m ready my Lord” powtarzane w refrenie utworu tytułowego sprawiają, że zawsze mam ciarki na plecach. To bez wątpienia jeden z tych songów, które staną się klasykami, stawianymi na równi obok „Dance Me to the End of Love”, „Hallelujah” i „First We Take Manhattan”. A przecież oprócz niego mamy tu jeszcze 8 innych równie udanych pozycji, ze szczególnym wskazaniem na „Traveling Light” i „String Reprise / Treaty”.
WASZ EKSTRAKT:
100,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Powiedzmy to sobie od razu – „Blackstar (★)” znalazł się na szczycie naszego zestawienia nie dlatego, że David Bowie zmarł trzy dni po jego premierze, ale ponieważ to po prostu bardzo dobry album. Nie bójmy się tego stwierdzenia – jeden z najlepszych w jego karierze. Tak jak Leonard Cohen, miał świadomość, że nie zostało mu dużo czasu i Bowie napisał utwór, który jest swoistym pożegnaniem ze słuchaczami – genialny „Lazarus”, do którego nakręcił porażający klip (przypomnijmy – kończy się tym, że David wchodzi do szafy i zamyka drzwi). Jednak w przeciwieństwie do Kanadyjczyka nie poświęcił odchodzeniu całego krążka. Jako artysta totalny, do samego końca miał ochotę poszukiwać i tworzyć nowe rzeczy. Dlatego do studia zaprosił muzyków jazzowych, którym kazał grać w rockowy sposób (jak twierdził, im jest trudniej się przestawić, niż rockmanom na jazz), dlatego na singel wybrał utwór tytułowy o wybitnie nieradiowej długości – dziewięciu minut i dlatego, zamiast użalać się nad swoim stanem zdrowia w mediach tworzył do ostatnich chwil, choć to na pewno było dla niego wyczerpujące (jak wiemy pracował też nad inscenizacją teatralną). Pozostaje tylko żałować, że nie otrzymamy już więcej jego muzyki, niemniej wydaje mi się, że każdy twórca chciałby odejść, stawiając sobie tak wyjątkowy pomnik, jakim niewątpliwie jest „(★)”.
koniec
« 1 3 4 5
20 stycznia 2017

Komentarze

20 I 2017   11:31:50

Brawo. Wybór nie mógł być inny.

20 I 2017   14:25:58

Rammstein i Limp Bizkit najwięksi? Chyba w okolicznym gimnazjum. W 2001 roku :D

20 I 2017   20:00:44

Ech jak zwykle monotematyczni. Moglibyście się otworzyć na trochę inną muzykę.

21 I 2017   13:40:49

@Cez
Na jaką? Techno, dance, disco-polo?

21 I 2017   15:12:21

Tak tylko podpowiem, że do Esensji można PRZYSYŁAĆ artykuły. Jeżeli będą spełniały ogólne standardy publikowalności, to trafią na łamy.

10 II 2017   10:36:33

hmmm, a ja lubię to zestawienie. Pokazuje mi nieznane utwory i zespoły, które grają muzykę. Taką muzykę muzykę.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Dwutakt: Usuwamy najsłabsze utwory z albumów Metalliki
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Nie przegap: Grudzień 2016
— Esensja

Po płytę marsz: Boże Narodzenie 2016
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tu miejsce na labirynt…: Most nad Sundem
— Sebastian Chosiński

Dwutakt: Metalliki trzeba po prostu słuchać
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Tu miejsce na labirynt…: Od świtu do zmierzchu
— Sebastian Chosiński

Nie przegap: Listopad 2016
— Esensja

Gdyby Marillion grało gotyk…
— Sebastian Chosiński

Tu miejsce na labirynt…: Wróżka, czarownica i latający dywan
— Sebastian Chosiński

Tu miejsce na labirynt…: Katharsis w Piekle
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.