EKSTRAKT: | 80% |
---|---|
WASZ EKSTRAKT: | |
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Medusa |
Wykonawca / Kompozytor | Medusa |
Data wydania | 1978 |
Wydawca | Columbia Records |
Nośnik | Winyl |
Czas trwania | 37:30 |
Gatunek | jazz, rock |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W składzie |
John Lee, Gerry Brown, C.P. (Cheryl) Alexander, Eric Tagg, Darryl Thompson, Jim Mahoney, James Batton, Eef Albers, Bob (Malik) Malach, David Sancious, Peter Robinson |
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Soul Free | 06:29 |
2) Heartburn | 04:14 |
3) Second-Hand Brain | 04:05 |
4) Our Love is Surely Gospel | 04:13 |
5) Medusa | 04:33 |
6) Hit and Run Lover | 04:02 |
7) You Leave Me Hangin’ | 05:33 |
8) Mr. C.T. | 03:57 |
Non omnis moriar: Meduza, której nie należy się baćMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album amerykańskiego jazzrockowego duetu John Lee i Gerry Brown nagrany pod szyldem Medusa.
Sebastian ChosińskiNon omnis moriar: Meduza, której nie należy się baćMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album amerykańskiego jazzrockowego duetu John Lee i Gerry Brown nagrany pod szyldem Medusa. Medusa
Wyszukaj / Kup Mogło się wydawać, że po publikacji przez basistę Johna Lee i perkusistę Gerry’ego (Geralda) Browna trzech płyt podpisanych własnymi nazwiskami – chodzi o albumy „Infinite Jones” (1974), „Mango Sunrise” (1975) oraz „Still Can’t Say Enough” (1976) – ich dalsza kariera wyhamowała. Kolejny krążek (gwoli ścisłości to nawet dwa) niezwykłego duetu pojawił się bowiem w sprzedaży dopiero pod koniec dekady. Nie oznacza to jednak, że w tym czasie amerykańscy muzycy próżnowali. Nic z tych rzeczy! Na bazie zespołów, z którymi współpracowali przy nagraniach wcześniejszych albumów, stworzyli bowiem zupełnie nową formację – Medusa. Ponownie miała ona skład międzynarodowy, choć mimo wszystko dominowali artyści z Ameryki Północnej. Oprócz dwójki liderów trzon grupy stanowili bowiem: gitarzysta solowy Darryl Thompson (1955-2014), który z równym powodzeniem grał jazz i reggae (kooperacja z rootsowym Black Uhuru), gitarzysta rytmiczny Jim Mahoney, który był wziętym muzykiem sesyjnym (i jako taki wspomagał wówczas Roberta Palmera), oraz klawiszowiec i wokalista James Batton, którego z kolei można było usłyszeć wcześniej na płytach takich wykonawców, jak Frank van der Kloot („Fontessa”, 1976), Zbigniew Seifert („Zbigniew Seifert”, 1977) czy The Chris Hinze Combination („Bamboo Magic”, 1978). Do tego należy dodać dwóch wokalistów-solistów, z których wsparcia John i Gerry korzystali już podczas pracy nad „Still Can’t Say Enough” (Cheryl Alexander) oraz „Mango Sunrise” (Eric Tagg). A to i tak nie wszyscy. Statusem „gości” w czasie sesji cieszyli się bowiem jeszcze holenderski gitarzysta Eef Albers, brytyjski klawiszowiec Peter Robinson, jak również dwaj rodacy Lee i Browna, to jest saksofonista Bob Malach oraz organista David Sancious (znany z płyt Bruce’a Springsteena i Carlosa Santany). Jak więc widać, Johnowi i Gerry’emu udało się zebrać w nowojorskim studiu Sigma Sound bardzo mocną ekipę. Efektem jej pracy stał się album zatytułowany tak samo, jak cały projekt, czyli „Medusa”. Na jego okładce – poza elementem graficznym (demoniczną twarzą kobiety) – znalazło się tylko to jedno słowo, co oznacza, że muzycy chcieli wystartować od zera, a nie podpierać się swoimi wcześniejszymi dokonaniami. Było to o tyle zrozumiałe, iż muzyka Medusy odbiegała – i to w niektórych przypadkach dość znacznie – od tego, co można było usłyszeć na publikowanych od 1974 roku płytach duetu. Dla wielbicieli rocka była to akurat bardzo dobra wiadomość. Przyglądając się ewolucji muzyki Lee i Browna, można było bez trudu dostrzec, że artyści stopniowo odchodzili od klasycznego europejskiego jazz-rocka (dominującego jeszcze na fantastycznym „Infinite Jones”) w kierunku przebojowego funku i soulu, ozdobionego jedynie z elementami fusion (vide „Still Can’t Say Enough”). Na „Medusie” nastąpił zasadniczy zwrot. Nie rezygnując z inspiracji soulem (i w znacznie mniejszym stopniu tym razem funkiem), liderzy zwrócili się ku różnym odmianom rocka, co staje się usprawiedliwieniem dla udziału w sesji aż trzech gitarzystów (Thompson, Mahoney i Albers). Nieco inną rolę mają też – nomen omen – do odegrania klawiszowcy (Batton, Sancious, Robinson). W czym więc słyszalny jest soul? Przede wszystkim w partiach wokalnych (Alexander, Tagg, Batton), które nierzadko rozpisane na kilka głosów upodabniają niektóre utwory do pieśni gospel. Ta zmiana stylistyczna spowodowana była głównie tym, że John i Gerry dopuścili również pozostałych członków grupy do tworzenia materiału; szczególnie zaś wykazali się w tej materii Eric (współautor pięciu kompozycji) i Darryl (który podpisał się pod dwiema). Otwierający krążek numer „Soul Free” jest właśnie dziełem Thompsona – i to bardzo wyraźnie słychać. Mocny jazzrockowy początek sprawia, że sekcja rytmiczna narzuca zespołowi niezwykle szybkie tempo. W tle pojawiają się natomiast wszechobecne syntezatory, które jednak wcale nie zmiękczają brzmienia, lecz przydają całości progresywnego rozmachu. W tę bowiem stronę podąża wyobraźnia kompozytora. Nawet kiedy dołącza Cheryl, nic się w tej materii nie zmienia. Przeciwnie! można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z nieznaną wcześniej piosenką angielskiej formacji Renaissance. Progresywny pop w wydaniu Medusy ma bowiem tę brytyjską szlachetność i zwiewność, której nie traci nawet wówczas, gdy pojawia się stricte rockowa solówka Darryla. W „Heartburn” z kolei zespół skręca w stronę… blues-rocka. Nawet głos Alexander nabiera charakterystycznej bluesowej chrypki, tym samym idealnie wpasowując się w nałożone na siebie zadziorne ścieżki gitar. Gdyby pozostała część wydawnictwa była utrzymana w podobnej tonacji, wielbiciele Lee i Browna zapewne długo jeszcze musieliby otrząsać się z szoku. Na szczęście dla nich kolejne utwory są nieco bardziej przewidywalne. W energetycznym „Second-Hand Brain” (swoją drogą cóż za przenikliwy tytuł, pasujący doskonale do naszych czasów) dużo więcej jest już – przynajmniej w rozpisanej na trzy głosy warstwie wokalnej – soulu, aczkolwiek gitarowy popis przypomina o rockowych korzeniach części artystów. Stronę A winylowego krążka wieńczy natomiast „Our Love is Surely Gospel” – zaśpiewana przez Erica Tagga popowo-soulowa ballada, której subtelności przydaje dodatkowo „pościelowy” saksofon tenorowy Boba Malacha. To już jest to, na co zapewne liczyli słuchacze, którzy sięgnęli po „Medusę” dlatego, że wcześniej przypadł im do gustu longplay „Still Can’t Say Enough”. Chociaż po przełożeniu płyty na stronę B ponownie czekały się ich ciężkie chwile. A to za sprawą umieszczonych na jej otwarcie kompozycji tytułowej (autorstwa Tagga i Lee) oraz „Hit and Run Lover” (która wyszła spod ręki Browna). Obie mają bowiem charakter klasycznie rockowy (za sprawą gitar i keyboardów), czego nie zmieniają zasadniczo nawet zmiękczające całość stonowane wokale. Trzeci w kolejności, jeśli oczywiście chodzi o stronę B, „You Leave Me Hangin’” to powrót do klimatu „Our Love is Surely Gospel”. Ponownie mamy tu do czynienia z soulowym śpiewem Erica, żeńskim chórkiem Cheryl w tle i nastrojowym saksofonem Malacha, który spycha na dalszy plan nawet rockową gitarę Darryla (dopiero w końcówce może on nieco bardziej rozwinąć skrzydła). Ciekawym eksperymentem wydaje się również zamykający całość „Mr. C.T.”, w którym na czoło wysuwają się progresywne syntezatory Petera Robinsona i Davida Sanciousa. Dziwi to tym bardziej, że kompozytorem tego utworu jest… perkusista. Cóż, album „Medusa” udowadnia, choć tak naprawdę żadne kolejne dowody na to wcale nie były konieczne, iż artystyczna wyobraźnia Johna Lee i Gerry’ego Browna nie miała granic. Że utalentowani amerykańscy muzycy doskonale odnajdywali się w każdym stylu: obojętnie czy grali jazz, soul, fusion, czy też odpływali w dużo bardziej rockowe i bluesowe rejony. I co w tym najistotniejsze – w żadnym z tych gatunków ich dźwięki nie pobrzmiewały fałszem. 3 kwietnia 2021 Skład: John Lee – gitara basowa, gitara basowa 8-strunowa Gerry Brown – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz C.P. (Cheryl) Alexander – śpiew Eric Tagg – śpiew Darryl Thompson – gitara elektryczna, gitara akustyczna Jim Mahoney – gitara elektryczna James Batton – instrumenty klawiszowe, śpiew gościnnie: Eef Albers – gitara elektryczna Bob Malach – saksofon tenorowy David Sancious – syntezator, organy Peter Robinson – syntezator |
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński
Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński
Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński
Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński
Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński
Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński
Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński
Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński
W cieniu tragedii
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Said – kochanek i zdrajca
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mityczna rzeka w jaskini lwa
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Czy można mieć nadzieję w Piekle?
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Biały Kapitan ze Śródmieścia
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W poszukiwaniu zapomnianej przyszłości
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Odcięta głowa Jima Clarka
— Sebastian Chosiński