Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 23 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Zrób to głośniej: Jasna strona Pink Floyd

Esensja.pl
Esensja.pl
W naszym nowym esensyjnym cyklu zapraszamy na szybką wycieczkę po dyskografiach gigantów muzyki popularnej. W zwięzłym podsumowaniu postaramy się zaprezentować Wam to, co jest godne posłuchania, ciekawostki oraz rzeczy, których nie należy dotykać. Na pierwszy ogień proponuję przybliżenie fenomenu grupy Pink Floyd. Zapraszam!

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Zrób to głośniej: Jasna strona Pink Floyd

W naszym nowym esensyjnym cyklu zapraszamy na szybką wycieczkę po dyskografiach gigantów muzyki popularnej. W zwięzłym podsumowaniu postaramy się zaprezentować Wam to, co jest godne posłuchania, ciekawostki oraz rzeczy, których nie należy dotykać. Na pierwszy ogień proponuję przybliżenie fenomenu grupy Pink Floyd. Zapraszam!
Musiszmieć!!!
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„The Dark Side of the Moon” (1973)
Ten album to klasyka w najszlachetniejszym wydaniu. Muzyka na nim zawarta nie zestarzała się ani o jotę, podobnie przesłanie ukryte w tekstach. Poruszają one różne aspekty dzisiejszego świata, takie jak upływający czas („Time”), siłę pieniędzy („Money”) czy niemożność porozumienia się z innymi ludźmi („Us and Them”). Całość stanowi zwartą suitę i choć można wykroić z krążka kilka sztandarowych utworów, dzięki takim ozdobnikom jak tykanie zegara, odgłosy kroków czy brzęk pieniędzy łączą się one, tworząc poruszającą opowieść o kondycji naszej cywilizacji. Nie należy zapominać też o utworach instrumentalnych. Powalające wrażenie robi rozpędzony, syntetyczny „On the Run” oraz jeden z najbardziej poruszających momentów w historii muzyki, czyli „A Great Gig in the Sky”. Zaproszona przez zespół wokalistka Clare Torry bez słów potrafiła przekazać największe lęki współczesnego człowieka.
Ten krążek nie ma słabych stron. To Pink Floyd w szczytowej formie. Legendarna jest też okładka płyty przedstawiająca pryzmat, przez który jest przepuszczony promień światła, dzięki czemu zamienia się w mieniącą się kolorami tęczę. Wielowymiarowość albumu sprawia, że można go bez końca słuchać i interpretować. W końcu patrząc z drugiej strony, to tęcza zamienia się w szary promień.
Trzeba posłuchać!
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„The Wall” (1979)
„The Wall” również stanowi zamkniętą całość. Tym, co go scala, jest nie tylko temat (poczucie osamotnienia), ale pełnowymiarowa historia. Jej bohaterem jest rockman Pink, który choć osiągnął sukces, czuje się niezrozumiany, wypalony emocjonalnie i sfrustrowany. Kolejne utwory to epizody z jego życia, które doprowadzają do całkowitego stuporu i odcięcia się od świata tytułowym murem.
Choć całość opiera się na jednej koncepcji, album wcale nie należy do monotonnych. Burza emocji związana z losami Pinka ma swoje odzwierciedlenie w bogatej aranżacji utworów. Jest więc melancholijnie („Mother”), mrocznie („What Shall We Do?”), rockowo („Young Lost”), agresywnie („Waiting for the Worms”) i wreszcie przebojowo („Another Brick in the Wall part 2”, „Comfortably Numb”, „Hey You”). Każdy element na albumie pasuje do siebie i aż trudno uwierzyć, że kapela była wtedy o krok od rozpadu. Tu najlepiej widać, że pełen goryczy śpiew Rogera Watersa największe wrażenie robi w zestawieniu z ciepłą gitarą Davida Gilmoura. Tak jak każdy uczeń musi przeczytać „Pana Tadeusza”, tak każdy fan muzyki powinien choć raz posłuchać tego arcydzieła.
Warto sięgnąć
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„The Division Bell” (1994)
Ostatni krążek w dorobku Pink Floyd to już zupełnie inna kategoria wagowa niż dwa wspomniane wyżej. W składzie od wielu lat nie było już Rogera Watersa, utwory nie stanowią już tak wyraźnej koncepcyjnej całości, a muzyka bez wątpienia stała się bardziej pogodna. Mimo to w czasie słuchania ma się wrażenie, że „The Division Bell” to swoistego rodzaju „best of” Pink Floydów. Są tu bowiem wszystkie elementy, za które kochamy ten zespół: ładne melodie, długie solówki, teksty zmuszające do refleksji. Już sam początek w postaci instrumentalnego „Cluster One” przywodzi na myśl „Shine on You Crazy Diamond”. Oczywiście nie ma mowy o kopiowaniu samych siebie. Podobieństwo jest głównie zauważalne w charakterystycznym stylu, nie w powielaniu pomysłów. David Gilmour nie stroni od drobnych eksperymentów, efektem czego jest utwór „Take it Back”, który zdradza spore fascynacje muzyką U2. Nie należy też zapominać, że to właśnie tu znajduje się jeden z największych przebojów grupy, czyli „High Hopes”. Każdemu gitarzyście życzyłbym tak natchnionego solo, jakie wieńczy ten kawałek.
„The Division Bell” to rzecz także dla tych, którzy nie trawią sztandarowych pozycji w dyskografii Pink Floyd. Sam znam kilka przypadków osób, które mogą słuchać tylko tego albumu z całej dyskografii grupy.
Zaproszenie na koncert
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„Delicate Sound of Thunder” (1988)
Zapewne wiele osób wyżej niż wyżej wymieniony koncertowy album postawiłoby późniejszy „P.U.L.S.E”, ja jednak zawsze wolałem ten. W końcu trudniej jest tchnąć życie w słabsze piosenki niż w świetne, a to właśnie udało się na „Delicate Sound of Thunder”. Jest to zapis fragmentu trasy promującej nagrany po wyrzuceniu ze składu Watersa „A Momentary Lapse of Reason”. Choć całościowo nie jest to na pewno zła pozycja, mimo to zawiera kilka czerstwych fragmentów takich jak „Dogs of War”. Tymczasem na omawianej koncertówce wypadł on o niebo lepiej niż w wersji studyjnej. Podobnie sytuacja wygląda z „Yet Another Movie / Round and Around”. Gdy do tego dorzuci się wyśmienite wersje największych hitów grupy jak „Comfortably Numb”, „Money” czy „Wish You Were Here”, całość jawi się jako dzieło, które powinno znaleźć się w płytotece każdego fana.
Wrażenie robi również psychodeliczne zdjęcie na okładce z mężczyzną obwieszonym żarówkami. Na koniec wspomnę jeszcze ciekawostkę: jest to pierwszy album rockowy, który wzbił się ponad orbitę ziemską. Dla odprężenia puszczano go sowieckim astronautom, którzy w listopadzie 1988 na pokładzie statku kosmicznego Sojuz TM-7 udali się z misją uzupełnienia zapasów stacji Mir. Między innymi o tę kasetę.
Na przekór
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„The Piper at the Gates of Dawn” (1967)
Dla tych, którzy rozpoczęli swą przygodę z Pink Floyd od „The Dark Side of the Moon”, „Meddle” czy nawet „Atom Heart Mother”, styczność z ich pierwszym albumem może wywołać pewną konsternację. W 1967 był to całkiem inny zespół. Nie było wtedy w składzie Gilmoura, a frontmanem grupy mianował się Syd Barrett – artysta o niezwykłej wyobraźni, ale i skłonnościach do zażywania w ilościach hurtowych środków poszerzających świadomość. Specjalnością Floydów stanowiła wtedy całkowicie odjechana muzyka, silnie osadzona w tradycjach psychodeli, dlatego też zawartość „The Piper at the Gates of Dawn” nie należy do przeciętnych. Już tu pojawiają się ozdobniki, które później staną się znakiem firmowym kapeli, z tym że nie ograniczono się tylko do tradycyjnych odgłosów, jak terkotanie mechanizmu sprężynowego. Pojawiają się rzeczy całkiem absurdalne, jak skrzeczenie kaczuszki, jęki, gulgotania i tym podobne dźwięki. Teksty w większości napisane przez Barretta są oniryczne, baśniowe, niejednokrotnie nawiązujące do znanych historii („The Gnome” to wypisz, wymaluj opowieść o Bilbo Bagginsie z „Hobbita”).
Muzyka również nie należy do standardowych. Choć czasem prosta, niemal dziecinna, chwilami stanowi wyzwanie dla najtwardszych. Takie kompozycje jak „Astronomy Domine” czy „Interstellar Overdrive” to psychodela w najczystszej postaci.
„The Piper at the Gates of Dawn” to pozycja mieniąca się pomysłami, ale jednocześnie zapis pewnej epoki. Okresu odurzonego narkotykami Londynu i potrzeby łamania wszelkich barier, w tym muzycznych.
Dla fanów
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„Is There Anybody Out There? The Wall Live 1980–81” (2000)
Ta płyta stanowi wyjątkowy rarytas dla fanów. Po pierwsze dlatego, że jest jedyną oficjalną dokumentacją legendarnych koncertów promujących „The Wall”, które przybierały formę ogromnego spektaklu, z ustawianiem autentycznego muru na scenie. A po drugie, ponieważ poza wersją standardową jest ona dostępna w widowiskowym digipaku. Twarda tekturka skrywa ponad sześćdziesięciostronicową książeczkę pełną informacji technicznych dotyczących show oraz rewelacyjnych zdjęć i ilustracji (najbardziej zapadające w pamięć jest to, na którym w wyrwie w czarnym, zajmującym całą stronę murze siedzi malutki Gilmour grający na gitarze).
Na szczęście wydawnictwo jest cenne nie tylko ze względu na oprawę graficzną – zadziwiająco dobrej jakości jest sama muzyka. Niektóre fragmenty koncertowej wersji „The Wall” brzmią nawet lepiej niż na krążku studyjnym. Moc z jaką wchodzą instrumenty w rozpoczynającym spektakl „In the Flesh?”, za każdym razem podrywają mnie z fotela, ostrzej brzmi również „Young Lust”. Nie zabrakło i improwizacji – w celu nadążenia w budowaniu muru przez ekipę techniczną dodano nawet cały instrumentalny fragment „The Last Few Bricks”.
Wersja limitowana „Is There Anybody Out There?” jest obecnie trudno dostępna, ale warto wydać na nią więcej gotówki. To wspaniały prezent dla każdego pinkfloydofila.
Omijać z daleka
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
„More” (1969)
Soundtrack do filmu pod tym samym tytułem, jaki popełnili członkowie Pink Floyd, to bez wątpienia najgorsza pozycja w dyskografii grupy. Muzyka składająca się na niego została nagrana w tydzień i stanowiła chałturę na zlecenie. Waters i spółka nie mieli zupełnie koncepcji na przemyślaną całość, a efekt stanowią luźno powiązane ze sobą elementy wspólnego jamowania, często bez wyraźnego szkieletu kompozycyjnego. Jedynie kilka utworów nadaje się, by określić je tą nazwą: są to oniryczne ballady „Green is the Colour”, „Cymbaline” oraz najbardziej hardrockowa pozycja w dyskografii Floydów, czyli „The Nile Song”. Broni się również „Cirrus Minor”, rozpoczynający się kojącym odgłosem ćwierkających ptaków.
Jeśli jesteście święcie przekonani, że Pink Floyd nie popełnił w życiu żadnego artystycznego kiksu, to lepiej omijajcie tę pozycję szerokim łukiem. Po co psuć sobie dobrą opinię.
koniec
25 maja 2009

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Zagraj Pink Floyd Sam: Grajek u Bram Świtu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Słuchaj i patrz: Z wiatrem
— Beatrycze Nowicka

Po płytę marsz: Luty 2012
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po płytę marsz: Styczeń 2012
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

30 muzycznych inspiracji prozą Tolkiena
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Prezenty świąteczne 2011: Muzyczne zachcianki
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

10 wokalistów, którzy godnie zastąpili poprzedników
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Z tego cyklu

Wielka Czwórka Thrash Metalu (2)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielka Czwórka Thrash Metalu (1)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tegoż twórcy

Pot i Kreff – Oni czasem wracają: Szkoda, że ich tu nie ma
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tegoż autora

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Luty 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Ilu scenarzystów potrzea by wkręcić steampunkową żarówkę?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.