Po dłuższej przerwie wracamy z cyklem minirecenzji pod wspólną nazwą Esensja Słucha. I jak zwykle znajdziecie tu oceny płyt wykonawców ogólnie znanych (Red Hot Chili Peppers, Myslovitz, Lenny Kravitz), a także tych mniej popularnych, co nie znaczy, że nie wartych uwagi (Wu Lyf, Rwake, Akwarium). Miłej lektury.
Esensja słucha: Październik 2011
[ - recenzja]
Po dłuższej przerwie wracamy z cyklem minirecenzji pod wspólną nazwą Esensja Słucha. I jak zwykle znajdziecie tu oceny płyt wykonawców ogólnie znanych (Red Hot Chili Peppers, Myslovitz, Lenny Kravitz), a także tych mniej popularnych, co nie znaczy, że nie wartych uwagi (Wu Lyf, Rwake, Akwarium). Miłej lektury.
Sebastian Chosiński [80%]
Według oficjalnej dyskografii jest to dwudziesty dziewiąty album studyjny zespołu Akwarium. Do tego trzeba doliczyć masę płyt koncertowych, nie mniej z materiałami archiwalnymi (z pierwszych – prehistorycznych – lat działalności) i co najmniej kilkanaście krążków nagranych przez Borisa Griebienszczikowa solo bądź z innymi wykonawcami. Całkiem sporo, nawet jak na prawie czterdzieści lat działalności (rocznicę będą obchodzić w 2012 roku). Najważniejsze jednak, że po albumie „Archangielsk” nie słychać, że zespół się starzeje. Osiem pełnoprawnych kawałków (plus jedna miniatura), z czego pięć absolutnie powalających na kolana i mających szansę stać się kolejnymi evergreenami tej kultowej w Rosji kapeli – to chyba wystarczająco, by uznać płytę za udaną? Już otwierający krążek „Nazad w Archangielsk” zabija! Post-punkowy rytm, mroczny klimat i zachrypnięty głos wokalisty. Czegóż chcieć więcej? „Krasnaja rieka” to świetny rockowo-folkowy kawałek, a „Ogon′ Wawiłona”, choć brzmi w warstwie rytmicznej jak klasyczne reggae, skrzy się pełną gamą przeróżnych instrumentów i zachwyca bogatą aranżacją. Końcówka prowadzi do wyciszenia. Zarówno „Niebo cwieta dożdia” oraz „Na chod nogi” to klimatyczne, poetyckie ballady (polskim słuchaczom mogące przywodzić na myśl rockową odmianę Starego Dobrego Małżeństwa). Ta druga przechodzi w końcówce w radosny irlandzki folk. I choć nie jestem szczególnym wielbicielem tej tradycji muzycznej, jakoś mi to nie przeszkadza.
Michał Perzyna [80%]
Fin Greenall utrzymuje ciągle bardzo wysoką formę. Jego ostatni studyjny krążek, zatytułowany trafnie „Perfect Darkness”, to zbiór pięknych, pełnych subtelnych emocji kompozycji z pogranicza popu i folku. Już tradycyjnie utworom Finka (wspartego zespołem) ton nadaje przede wszystkim gitara klasyczna, ale pojawia się czasami także jej elektryczna wersja albo delikatne smyczki czy żywsza perkusja. Do tego, zdecydowanie najważniejszy pozostaje wokal samego artysty – dość niski, mocny i prawdziwie męski, ale świetnie pasujący do lirycznych, skąpanych w mroku piosenek. Piosenek, pomimo dość ascetycznego charakteru całości, w większości przyjemnie kołyszących i melodyjnych – potrafiących naprawdę solidnie zainteresować, przykuć uwagę na blisko pięćdziesiąt minut, a nawet zmusić do głębszej refleksji. Najjaśniejsze punkty tracklisty „Perfect Darkness” to dla mnie rytmiczne, pięknie zagrane „Yesterday Was Hard On All Of Us”, bluesowe „Wheels”, przyjemnie urozmaicony smyczkami numer tytułowy oraz przejmujące „Save It For Somebody Else”. Ciekawie wypada też ostrzejsze, znacznie bardzie rockowe „Fear Is Like Fire”, które nawet z taką mocą dobrze wkomponowuje się w album. Co istotne, trudno wskazać jakiś wyraźnie słabszy, odstający od pozostałych utwór. Bo „Perfect Darkness” to po prostu twór kompletny i doskonale skomponowany – zdecydowanie warty polecenia.
Piotr „Pi” Gołębiewski [50%]
Przyznam, że ucieszyłem się na wieść o reaktywacji Guano Apes. Solowe dokonania Sanry Nasić w ogóle do mnie nie trafiły, ale to, co wyczyniała z zespołem (nie tylko na genialnym „Proud Like God”), to zupełnie inna bajka. Niestety „Bel Air”, pierwsza płyta nagrana po dłuższej przerwie, zawiodła mnie jeszcze bardziej niż solowe nagrania Sandry. Grupa niepotrzebnie zachłysnęła się obecnymi trendami, sięgając po syntezatorowe ozdobniki i niemal dyskotekowe rytmy, tracąc przy tym swoją tożsamość. Już na ostatnim albumie, „Walking on the Line” z 2003 roku, Guano Apes złagodzili brzmienie, ale to, co się dzieje na właśnie wydanym, to całkowite nieporozumienie. Owszem, mamy tu parę zgrabnych numerów, jak przebojowe „Oh, What a Night”, „Sunday Lover” czy „Fire in Your Eyes”, ale po pierwsze, to za mało, by zamaskować miałkość pozostałych, a po drugie, to i tak nie ta jakość, co kiedyś. Przede wszystkim rozczarowuje śpiew Sandry, która za najlepszych czasów potrafiła tak cudownie zdzierać gardło, że ciarki przechodziły po plecach. Na „Bel Air” stara się jednak śpiewać bardziej tradycyjnie, często sięgając po wysokie tony, co nie robi już takiego wrażenia. Nowych kawałków można spokojnie posłuchać, ale niestety ciśnienia nie podnoszą (no, chyba że tym, którzy mieli nadzieję, że dostaną kolejną porcję przebojów na miarę „Open Your Eyes”, „Dödel Up” czy chociażby „You Can’t Stop Me”).
Ladytron – Gravity the Seducer
Bartosz Makświej [40%]
Każdy z kolejno wydawanych albumów tej formacji zawierał jakiś haczyk, który powodował, że zespół zapadał w pamięć. W przypadku debiutu były to „Playgirl„ i „He Took Her to a Movie” (z odległym echem „Das Model” Kraftwerk). „Light & Magic” startował tak, że pozostałych utworów mogłoby nie być: energetyczny „True Mathematics” i dość enigmatyczny, oparty na brzmieniach 8-bitowych komputerów „Seventeen”. Najlepszy, trzeci krążek „Witching Hour” był już naprawdę udany. Takie tytuły jak: „International Dateline”, „Weekend”, „High Rise” i przede wszystkim „Destroy Everything You Touch”, sprawiły, że Ladytron stał się w swoim gatunku prawdziwą gwiazdą. Lekki regres formy czuć na „Velocifero”, ale nawet tutaj można poszukać kilku „killerów": „Runaway”, „I′m Not Scared”, „The Lovers” i zahaczający o rock „Ghosts”.
Na tym tle piąty regularny album, czyli „Gravity the Seducer”, wypada zaskakująco słabo. Tytuł potwornie myli, gdyż nic słuchacza nie uwodzi. Mamy raczej do czynienia z usypiającą grawitacją Jowisza, bo ciężko jest słuchać tak jednostajnej opowieści. Brakuje charakterystycznej dla Ladytron różnorodności. Skoro najlepszym utworem jest „Ace of Hz”, który pojawił się wcześniej na składance największych hitów „Best of 00-10”, to nie sposób oprzeć się wrażeniu, że talent zespołu do tworzenia lekkich form został zmiażdżony przez prawo powszechnego ciążenia. Fani grupy, którzy nie czekali na żadne przełomy, a po prostu na kolejne, klimatyczne kawałki w lekko ospałej stylistyce, będą szczęśliwi, bo płyta jest nimi zapchana. Moja radość jest mocno umiarkowana. W miarę zapamiętywalny „Ritual”, śpiewany przez Mirę Aroyo „Moon Palace” i jedyna „inna” w tym zestawie, dość dziwna kompozycja „Ambulances”, to troszkę za mało. Nie będzie to album roku…
Lenny Kravitz – Black and White America
Michał Perzyna [60%]
Czarnoskóry, wszechstronny przystojniak powrócił niedawno z krążkiem, na którym upchnął aż szesnaście utworów dających razem ponad godzinę grania. Grania wypełnionego jednak przede wszystkim przez lekkie, funkowe brzmienia, wysuwające się zdecydowanie na pierwszy plan. Na „Black and White America” mamy zatem dużo chwytliwych, ale niezbyt skomplikowanych melodii zbudowanych przy użyciu zmiennych gitar, sporej ilości dęciaków oraz odrobiny dopasowanej doń elektroniki. Taki jest choćby pierwszy, rytmiczny numer tytułowy z wyraźnym gitarowym riffem i saksofonem. Na kilku utworach dostrzec można też elementy r’n’b czy soulu („Superlove”), nie brakuje również lirycznych ballad (przesłodzone do bólu fortepianowe „Dream”), a na nieszczęście najmniej jest wyrazistego, mocnego rocka. Taki potencjał ma chyba tylko (też niepowalające) „Rock Star City Life”. Jakby eklektyzmu było mało, wśród gości zaproszonych przez Kravitza znaleźli się: Jay-Z oraz Drake – dla mnie obaj zupełnie niepasujący do dokonań nowojorskiego artysty. Niestety, ilość w przypadku tej płyty nie poszła w parze z jakością – niby zebrane dźwięki potrafią zaciekawić, ale tylko na chwilę, a cały album, pomimo różnorodności, w pewnym momencie zlewa się w monotonną, funkowo-gitarową masę. Co prawda niektórzy twierdzą, że jest to prawdziwa kopalnia przebojów, ale ja zapamiętałem raptem jeden numer. Mowa o potężnie zaśpiewanym „Come On Get It”, którego wykonanie chyba słusznie porównywane jest do głosowych możliwości Jamesa Browna (zresztą przywołanego w jednym z utworów). Dla mnie „Black and White America” to wydawnictwo na jeden, może dwa razy. Więcej przyjemności jest chyba w stanie dać jedynie zagorzałym fanom pogodnych, pełnych lekkiej rozrywki brzmień, które stylistyką sięgają lat 70. ubiegłego wieku.