Szwecja to ojczyzna nie tylko znakomitych autorów powieści kryminalnych, ale również niezwykle zdolnych muzyków rockowych. Od kilku lat szczególnie dobrze radzą sobie ci spod znaku szeroko pojętego rocka progresywnego. Jak Paatos, Landberk, Siena Root, Agents of Mercy, My Brother the Wind czy Three Seasons… Wydany przed rokiem album „Life’s Road” autorstwa ostatniej z wymienionych grup to prawdziwy majstersztyk, który – jak wehikuł czasu – zabiera nas w szaloną muzyczną podróż cztery dekady wstecz.
Gejzer energii z mroźnej Skandynawii
[Three Seasons „Life’s Road” - recenzja]
Szwecja to ojczyzna nie tylko znakomitych autorów powieści kryminalnych, ale również niezwykle zdolnych muzyków rockowych. Od kilku lat szczególnie dobrze radzą sobie ci spod znaku szeroko pojętego rocka progresywnego. Jak Paatos, Landberk, Siena Root, Agents of Mercy, My Brother the Wind czy Three Seasons… Wydany przed rokiem album „Life’s Road” autorstwa ostatniej z wymienionych grup to prawdziwy majstersztyk, który – jak wehikuł czasu – zabiera nas w szaloną muzyczną podróż cztery dekady wstecz.
Three Seasons
‹Life’s Road›
Utwory | |
CD1 | |
1) Too Many Choices | 5:00 |
2) Cold to the Bone | 4:33 |
3) Down to the Bottom | 5:31 |
4) Each to Their Own | 11:06 |
5) Feel Alive | 5:10 |
6) An Endless Delusion | 10:04 |
7) Since Our First Day | 10:34 |
8) Moving On | 5:28 |
9) Life’s Road | 6:50 |
Pomysł powołania do życia Three Seasons padł w 2010 roku. W składzie zespołu znaleźli się wokalista i gitarzysta o arabskich korzeniach Sartez Faraj (a właściwie Abdulrahman), znany przede wszystkim z grupy Siena Root, basista Olle Risberg, mający na koncie współpracę z kapelą Mouth of Clay, oraz perkusista Christian Eriksson, który pierwsze kroki muzyczne stawiał pod koniec lat 90. ubiegłego wieku w Linköpingu w punkowym The Superiors oraz metalcore’owym Roswell. Jak więc widać, są to muzycy doświadczeni, choć z nieco różnych rockowych światków. Faraj, będąc muzykiem Siena Root, wziął udział w nagraniu czterech płyt studyjnych („A New Day Dawning”, 2003; „Kaleidoscope”, 2006; „Far From the Sun”, 2008; „Different Realities”, 2009) oraz podwójnego koncertowego krążka „Root Jam” (2011); znalazł się także, obok Risberga, w szeregach Mouth of Clay, gdy nagrywali oni swój jedyny album w dyskografii – „Still Open” (2004). Co ciekawe, Olle zagrał wówczas w studiu na perkusji, Sartez z kolei wziął do ręki gitarę basową; w Three Seasons natomiast zamienili się rolami. Po wcześniejszej aktywności Erikssona też pozostał tylko jeden ślad – wydany przed ośmioma laty krążek Roswell zatytułowany „Void”.
Jeszcze w 2010 roku trio weszło do studia nagraniowego, gdzie w znakomitej atmosferze i w ekspresowym tempie nagrało debiutancki materiał, który ostatecznie trafił na sygnowany przez wytwórnię Transubstans Records kompakt „Life’s Road” (ukazało się również dwupłytowe wydanie na kolorowym winylu w limitowym nakładzie dwustu kopii). Poza Farajem, Risbergiem i Erikssonem w sesji udział wzięli również inni muzycy – najważniejszym z nich był, związany z zespołem Modern Jazz Fredrika Ljungkvista, Mattias Risberg, który zagrał na syntezatorach, mellotronie oraz nade wszystko – organach Hammonda; poza tym na pokładzie zamustrowali się również: Sanna Hodell (flet), Tomas Lindberg (gitara dobro, szwedzka odmiana buzuki) oraz Magnus Holmström (fiddle). Biorąc pod uwagę liczbę gości oraz przytaszczone przez nich instrumenty, nie powinien dziwić fakt, że podczas tego spotkania narodziła się muzyka zachwycająca nie tylko dynamiką (co wydawało się oczywiste w kontekście poprzednich dokonań Sarteza, Ollego i Christiana), ale również klimatem i aranżacyjnym rozmachem.
Cały album trwa sześćdziesiąt cztery minuty (i pięć sekund), a wypełnia go skrząca się energią muzyka rodem z początków lat 70. ubiegłego wieku. Swoją drogą można by zrobić wielbicielom rocka po pięćdziesiątce króciutki test i puścić im kilka fragmentów „Life’s Road”, zadając jednocześnie pytanie: Kiedy powstały te nagrania? Konia z rzędem temu, kto odpowie, że w XXI wieku! Album otwiera prawdziwy killer – „Too Many Choices”, pięciominutowy hard rockowy blues, który brzmi, jakby został żywcem wyjęty z genialnego krążka „
Reflections on the Future” (1972) Niemców (i jednego Anglika) z 2066 & Then. Ta sama motoryka i ten sam charakterystyczny, nieco szorstki zaśpiew, który wyróżniał Geffa Harrisona na tle innych wokalistów tamtej epoki. Krótszy o pół minuty „Cold to the Bone” to podszyty partią organów Hammonda i hendriksowską gitarą blues, który ma w sobie tyle mocy, że mógłby umarłego poderwać z grobu. To samo można zresztą powiedzieć o „Down to the Bottom” – w pierwszej części utworu „brud” gitary miesza się jeszcze z jamującą sekcją rytmiczną, później jednak brzmienie zostaje „wyczyszczone”, a słuchacz – obdarzony jedną z najbardziej elektryzujących solówek na całym albumie.
Po początkowej porcji rockowego szaleństwa przychodzi wreszcie pora na odrobinę oddechu. „Each to Their Own” nie dość, że trwa jedenaście minut, to na dodatek wprowadza nas w nieco inny świat – zaczyna się jak psychodeliczna ballada, później robi się mocno jazz-rockowo, by w końcowej fazie porazić potęgą brzmienia, jaką potrafili osiągnąć jedynie Led Zeppelin na swojej czwartej płycie. Hard rockowy pazur ma również „Feel Alive”, choć z drugiej strony jest to chyba kawałek najbardziej po bożemu (czytaj: zaskakująco czysto) zaśpiewany przez Faraja. „An Endless Delusion” to z kolei najbardziej zróżnicowany muzycznie utwór na „Life’s Road” – w zasadzie dziesięciominutowa, spięta klamrą minisuita, w której jest miejsce zarówno na bardzo melodyjne fragmenty akustyczne (gitara plus flet), jak i znacznie bardziej dynamiczne partie solowe najważniejszych instrumentów – gitary, basu i – na deser – organów Hammonda. Takiej solówki na klawiszach nie powstydziliby się na pewno ani Jon Lord, ani Keith Emerson. „Since Our First Day” (kolejny numer trwający ponad dziesięć minut!) znów przywodzi na myśl i Led Zeppelin, i 2066 & Then. Od poprzedniego różni go jednak to, że stanowi przede wszystkim popis Faraja. I to w podwójnej roli – gitarzysty i wokalisty.
„Moving On” można by potraktować jako bluesowo-rockową przytulankę, gdyby nie rozdzierający serce wokal Sarteza, który zmusza do tego, by wsłuchać się weń uważnie, a nie profanować go przytupywaniem na parkiecie. Inna sprawa, że mniej więcej w połowie kawałek dostaje takiego kopa, iż trudno byłoby utrzymać w tańcu właściwy rytm. Zamykający płytę utwór tytułowy wycisza – przynajmniej do pewnego momentu – wszystkie wcześniejsze emocje. W odpowiednio romantyczny nastrój wprowadza żeński chórek; tyle że około trzeciej minuty z tego błogostanu wyrywa słuchacza solówka na syntezatorach, która brzmi tak, jakby Mattias Risberg nałykał się LSD. W końcówce zespół nabiera rozpędu, udowadniając po raz kolejny, że potrafi mistrzowsko mieszać poetyki i płynnie przechodzić od jednego stylu do drugiego. Całe „Life’s Road” to swoiste arcydzieło rockowego eklektyzmu – mariaż bluesa i hard rocka, psychodelii i rocka progresywnego. Pobrzmiewają w muzyce Three Seasons echa największych legend lat 70., doprawione jeszcze szczyptą współczesnego southern i stoner rocka (chociażby spod znaku nieśmiertelnych Gov’t Mule lub nieco mniej zasłużonych Niemców z
Samsara Blues Experiment). Słychać, że Szwedzi czerpią z tego, co robią, ogromną radość; narzucając sobie pewne ramy, nie tracą jednak luzu i spontaniczności, znajdują w sobie odwagę, by przekraczać kolejne granice. Taką muzykę można smakować latami!