Esensja.pl Esensja.pl Zgodnie z niedawną zapowiedzią prezentujemy kolejną odsłonę cyklu „Esensja słucha”. Tym razem minirecenzji doczekało się sześć płyt. Aż połowa z nich może pochwalić się bardzo wysokimi ekstraktami – 90%!
Zgodnie z niedawną zapowiedzią prezentujemy kolejną odsłonę cyklu „Esensja słucha”. Tym razem minirecenzji doczekało się sześć płyt. Aż połowa z nich może pochwalić się bardzo wysokimi ekstraktami – 90%!
Alabama Shakes „Boys & Girls” (2012) [80%] To jedno z tych udanych nawiązań do odległej przeszłości, które jednak w ogóle nie emanuje wtórnością. Alabama Shakes powstali w 2009 roku oczywiście w Alabamie. To tam najpierw Brittany Howard zaczęła grać na gitarze i komponować pierwsze piosenki. Za chwilę dołączył do niej szkolny kolega i basista Zac Cockrel, a nieco później perkusista Steve Johnson. Kiedy trio miało za sobą już kilka wspólnie zarejestrowanych numerów, do ekipy doszedł gitarzysta Heath Fogg, który ostatecznie domknął skład formacji. Czwórka Amerykanów od początku prezentuje przede wszystkim gitarowe granie łączące w sobie klasycznego rock and rolla, starego bluesa oraz soul. Pierwszy singiel z „Boys & Girls”, zatytułowany „Hold On”, od razu przywołuje na myśl lata 60. i 70., a do tego poza całkiem dobrym, nieco staroświeckim brzmieniem zwraca uwagę na największy atut grupy – charakterystyczny głos Howard. Ta słusznych rozmiarów śpiewaczka elektryzuje zachrypniętym i silnym wokalem, który idealnie współgra z kolejnymi kawałkami. I choć nie jest to przesadnie długi krążek, to potrafi bardzo wciągnąć swoim lekko brudnym brzmieniem, a takie numery jak chwytliwy „Hold On”, trochę bardziej soulowy i kołyszący „Rise To The Sun”, jeszcze spokojniejszy „Goin To The Party” albo wreszcie pięknie zaśpiewany „You Ain’t Alone” trzeba poznać. Bo po prostu nie można przegapić tak dobrej płyty, zwiastującej narodziny naprawdę znakomitej kapeli, o której kiedyś być może będzie się pisało tak, jak dzisiaj o Janis Joplin, Led Zeppelin albo Jamesie Brownie. A co ciekawe, to od coverów piosenek tych gwiazd zaczynali muzycy Alabama Shakes. Black Pyramid „Black Pyramid II” (2012) [70%] Black Pyramid powstało w 2007 roku w amerykańskim miasteczku Northampton w stanie Massachusetts. Wśród członków-założycieli znaleźli się: wokalista i gitarzysta Andy Beresky (swojsko brzmiące nazwisko nie powinno dziwić, albowiem ponad dwanaście procent mieszkańców Northampton przyznaje się do polskich korzeni), basista Eric Beaudry oraz perkusista Clay Neely; jeszcze przed nagraniem debiutanckiego albumu – zatytułowanego po prostu „Black Pyramid” (2009) – grupę opuścił Beaudry, którego zastąpił muzyk ukrywający się pod pseudonimem Gein. W tym składzie zespół nagrał kilka singli oraz – wydaną ostatniego dnia stycznia 2012 roku – drugą płytę długogrającą. W chwili gdy trafiła ona do sklepów, w szeregach kapeli nie było już jednak Beresky’ego, jego miejsce zajął zaś Darryl Shepard. Na pierwsze studyjne utwory zrealizowane z nowym gitarzystą i wokalistą przyjdzie nam zapewne jeszcze kilka dobrych miesięcy (jeśli nie więcej) poczekać; do tego czasu musimy więc raczyć się tym, co pozostawił po sobie Beresky. „Black Pyramid II” trwa niemal równo godzinę (plus kilkadziesiąt sekund) i dzieje się w tym czasie naprawdę dużo. Zaczyna się ten krążek od potężnej galopady pod postacią superszybkich, jak na doom metal oczywiście, kawałków „Endless Agony” oraz „Mercy’s Bane” (to mógłby być prawdziwy metalowy przebój!). Później jednak grupa stopniowo spowalnia, dochodząc do właściwego sobie tempa. „Night Queen” ma już klimat wczesnych dokonań Candlemass, a „Dreams of the Dead” brzmi jak wykopalisko spod znaku Black Sabbath, które dodatkowo okraszone zostało solówką gitarową przywodzącą na myśl – to nie może być przypadek – instrumentalnego „Oriona” z repertuaru Metalliki. W „Sons of Chaos” i pozbawionym tekstu „Empty-Handed Insurrection” Black Pyramid znów nabierają mocy i szybkości, by w dwóch ostatnich kawałkach na płycie – „The Hidden Kingdom” i trwającym ponad piętnaście minut, majestatycznym „Into the Dawn” – wrócić do swoich doom metalowych korzeni. Nie jest to, co prawda, krążek mogący kandydować do tytułu „metalowa płyta roku”, ale na pewno wywoła uśmiech radości na obliczu niejednego fana ciężkich brzmień. Black Widow „Sleeping with Demons” (2011) [60%] Dzisiaj już mało kto pamięta zespół Black Widow, choć bywały czasy – czterdzieści lat temu – kiedy ścigali się w popularności z Black Sabbath i Led Zeppelin. Gdy nazywano ich – i to całkiem poważnie – „satanistycznym Jethro Tull”. Zaczynali karierę, jako Pesky Gee!, w 1966 roku; pod tą nazwą wydali jedną płytę („Exclamation Mark”, 1969), na której śpiewała Kay Garrett. Zmiana nazwy wiązała się z odejściem Garrett i zatrudnieniem w roli głównego wokalisty Kipa Trevora, co pociągnęło za sobą również zmianę stylu (na zabarwiony hard rockiem i folkiem progres) oraz – w konsekwencji – tematyki podejmowanej w piosenkach. Od tego momentu w tekstach kapeli zaroiło się od diabłów, szatanów, demonów, czarownic i wszelkiego innego paskudztwa zamieszkującego piekielne odmęty. Dość powiedzieć, że największym przebojem Black Widow był pochodzący z longplaya „Sacrifice” (1970) utwór „Come to the Sabbat”. Zespół rozpadł się w 1973 roku po wydaniu czterech płyt (mówiąc precyzyjniej, czwarta pojawiła się w sprzedaży w momencie, gdy już oficjalnie zawiesili działalność) i taki stan rzeczy trwał przez kolejne… trzydzieści cztery lata. Dopiero w 2007 roku panowie Clive Jones (śpiew, saksofon, flet, klawisze) oraz Geoff Griffith (śpiew, gitara, klawisze, harmonijka) zdecydowali się reaktywować kapelę, która od tej pory funkcjonuje jako duet. Do nagrania „Sleeping with Demons” zaprosili jednak jeszcze jednego muzyka – włoskiego pianistę i organistę Paola Negriego (mającego staż zarówno w zespołach progresywnych, jak i jazzowych). Gościnnie natomiast zaśpiewało dwóch wokalistów – znany z Black Sabbath Tony Martin (w otwierającym album „Hail Satan”) oraz przyjaciółka sprzed lat, czyli Kay Garrett (w bluesowo-rockowym „Even the Devil Gets the Blues”). Muzycznie pierwszy od prawie czterdziestu lat krążek Black Widow to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Znajdziemy bowiem na nim i klasyczny heavy metal („Hail Satan”, „The Portal to Hell”), i rock and roll („Partytime for Demons), i blues (kawałek, na którym śpiewa pani Garrett), i melodyjny hard rock („That’s When Evil Touched Me”, „Sleeping with Demons”, „Taken”), i oczywiście niemało rocka progresywnego („Radio Hades”, „Into the Light”). Inna sprawa, że im dłużej się płyty słucha, tym bardziej ten stylistyczny misz-masz robi się denerwujący, a uczucie irytacji pogłębia jeszcze syntetyczne brzmienie wygenerowanej elektronicznie perkusji. Candlemass „Psalms for the Dead” (2012) [90%] Kiedy w styczniu 2007 roku Amerykanin Robert Lowe (dotychczas udzielający się w zespole Solitude Aeturnus) dołączył do Candlemass, stał się wokalistą numer pięć w historii tej szwedzkiej doom metalowej kapeli. Pięć miesięcy później ukazał się ich pierwszy wspólny krążek – „King of the Grey Islands”, a po nim następne: koncertowy (w większości) „Lucifer Rising” (2008), „Death Magic Doom” (2009) oraz – po trzech latach przerwy – „Psalms for the Dead”, którego premiera miała miejsce szóstego czerwca. Co ciekawe, Lowe nie doczekał tego momentu w szeregach Candlemass. Cztery dni wcześniej na oficjalnej stronie zespołu pojawiła się bowiem informacja o podjęciu przez muzyków „bardzo trudnej decyzji” o rozstaniu z dotychczasowym frontmanem (przyczyn nie podano), którego podczas najbliższej trasy koncertowej zastąpić ma Mats Levén (wcześniej śpiewający między innymi w Abstrakt Algebra, Krux, Yngwie Malmsteen Band, Therion i Amaseffer). C’est la vie! – chciałoby się powiedzieć. Problem w tym, że wokalista odszedł, względnie został wyrzucony, chwilę po nagraniu naprawdę niezłego albumu; kto wie, czy nie najlepszego w całej swojej dotychczasowej karierze. Candlemass zawsze – od czasów „Epicus Doomicus Metallicus” (1986) – brzmiało potężnie, choć niekiedy może trochę przyciężkawo – na przykład na „Dactylis Glomerata” (1998). W połowie ubiegłej dekady, gdy drugi raz pożegnali się z Messiah Marcolinem, mogło się nawet wydawać, że czas Szwedów właśnie dobiegł końca; pojawienie się w składzie Lowe’a stało się więc dla nich nie tylko wybawieniem od kłopotów personalnych, ale przede wszystkim pozwoliło na odświeżenie stylu. Co zresztą potwierdzali każdą kolejną płytą. Na „Psalms for the Dead” doszli niemalże do perfekcji. To album, na którym nie ma bowiem ani jednego słabego utworu, na dodatek całość fantastycznie brzmi – ach, te wiercące w mózgu gitary („Prophet”, „Waterwitch”), te nieziemskie pasaże organowe (numer tytułowy, „Siren Song”) – co wystawia jak najlepsze świadectwo pracownikom sztokholmskiego studia Bauman Audio Media, w którym muzycy ciężko harowali przez trzy grudniowe tygodnie ubiegłego roku. Interesujące, że na płycie nie brakuje też utworów o sporym potencjale komercyjnym, jak chociażby kapitalny „Dancing in the Temple (of the Mad Queen Bee)” i melodyjny, czysto sabbathowski „The Killing of the Sun”. Europe „Bag of Bones” (2012) [90%] To już czwarty album studyjny szwedzkiej grupy od jej reaktywacji w 2003 roku. Trzech Szwedów i dwaj Norwedzy konsekwentnie zwiększają zawartość klasycznego hard rocka w swojej muzyce, na „Bag of Bones” zbliżając się do maksymalnego stężenia. Już poprzednia płyta była bardzo silnie zanurzona w hardrockowej tradycji, jednak dla wielu jej wadą była ciut zbyt nowoczesna produkcja, szczególnie jeśli chodzi o gitary. Orkiestracje, choć bardzo udane, sprawiały, że „Last Look at Eden” cechował się sporym rozmachem aranżacyjnym, czasem aż zbyt dużym. Tutaj rozmachu nie ma, jest za to mnóstwo ciepłego brzmienia – zarówno w przypadku „wioseł”, jak i instrumentów klawiszowych. I jak to w przypadku Europe, nie brakuje przebojów. Moi faworyci: singlowy „Not Supposed To Sing The Blues” (nomen omen zakorzeniony w bluesie), z zadziornym riffem i wplecionymi w tekst tytułami rockowych klasyków, „My Woman My Friend” – ciężki (i jeszcze bardziej bluesowy) czy „Doghouse” – nasycony rockandrollową prostotą. O ile w przypadku niektórych utworów z trzech poprzednich płyt można było poznać, że to ten sam zespół, który 26 lat temu wylansował „The Final Countdown”, to teraz mogą być z tym duże problemy. Dobrze, że nie stracili talentu do pisania chwytliwych utworów. Kristoffer Gildenlöw „RUST” (2012) [90%] Poznaliśmy go jako basistę progresywno-metalowej szwedzkiej kapeli Pain of Salvation, w której grał przez dziesięć lat (1995-2005) u boku swego starszego brata Daniela. W 2003 roku dodatkowo związał się z holenderskim zespołem Dial, posiadającym niezwykle silny magnes w postaci wokalistki, basistki i keyboardzistki Liselotte Hegt, która zresztą została wkrótce jego żoną. Wtedy też Kristoffer Gildenlöw, bo o nim mowa, zdecydował się na stałe przenieść do kraju wiatraków i tulipanów. Od tamtej pory gościnnie udzielał się na płytach wielu wykonawców z kręgu progresu i metalu (For All We Know, Dark Suns, Epysode, Omnia, The Shadow Theory), dzięki czemu gdy w końcu wpadł na pomysł, aby wydać album pod własnym nazwiskiem, nie mógł narzekać na brak chętnych do współpracy. W nagraniu „RUST” udział wzięło w sumie szesnaścioro muzyków (licząc wokalistów zaproszonych do chórków), ale najważniejsze partie nagrał sam Kristoffer. Udowodnił przy okazji, że jest bardzo zdolnym multiinstrumentalistą; na krążku można go bowiem usłyszeć zarówno śpiewającego, jak i grającego na gitarach (elektrycznej, akustycznej i basowej), kontrabasie, wiolonczeli, mandolinie, instrumentach klawiszowych oraz dzwonkach orkiestrowych. Jeśli ktoś znał wcześniejsze dokonania Gildenlöwa, „RUST” będzie dla niego sporym zaskoczeniem. Przede wszystkim dlatego, że zawiera muzykę niemal w stu procentach… akustyczną. Bardzo wyciszoną, kameralną, nostalgiczną, kojącą, wręcz – intymną. Ale dzięki temu – w tym stwierdzeniu nie ma nawet krzty przesady – urzekającą pięknem. Praktycznie każda z dziesięciu kompozycji – od pierwszego na liście „Believe” po ostatnie „Take Me Home” – to nastrojowa perełka, idealna na romantyczne wieczory we dwoje. Piorunujące wrażenie pozostawia po sobie zwłaszcza „OverWinter” (które brzmi tak, jakby wyszło spod ręki akustycznego Deine Lakaien), eteryczne „Save My Soul” (przypominające czasy sprzed Pain of Salvation, kiedy to Kristoffer grał w zespole Arcana, stylistycznie pokrewnym Dead Can Dance), tytułowe „Rust” (z jedyną klasyczną – na dodatek bardzo liryczną – solówką na gitarze elektrycznej) oraz „Story Ends” (z powodzeniem mogące uświetnić jakąkolwiek płytę Camela). Co tu dużo mówić – absolutna rewelacja!
|