Esensja słucha: Lipiec 2012 (4) [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Mamy ostatni weekend lipca, a to oznacza, że pora na zamykającą ten miesiąc część „Esensja słucha”. Jak zwykle jest różnorodnie zarówno pod względem gatunków muzycznych, jak i wystawionych ocen. Zapraszamy do lektury.
Esensja słucha: Lipiec 2012 (4) [ - recenzja]Mamy ostatni weekend lipca, a to oznacza, że pora na zamykającą ten miesiąc część „Esensja słucha”. Jak zwykle jest różnorodnie zarówno pod względem gatunków muzycznych, jak i wystawionych ocen. Zapraszamy do lektury.
Pod nazwą 2:54 skrywa się zespół, którego trzon stanowią siostry Thurlow: Colette oraz Hannah. Wcześniej obie próbowały sił w punkowej formacji The Vulgarians, ale dość szybko zwróciły się w stronę bardziej atmosferycznych, mrocznych, ale też dosadniejszych brzmień. Dlatego w 2010 roku zaczęły własnymi siłami nagrywać utwory jako 2:54, a po ich wypłynięciu do sieci spotkały się z dużymi wyrazami uznania, co szybko przyniosło liczne zaproszenia do koncertowania z naprawdę wielkimi markami gitarowego światka (choćby Wild Beasts czy Warpaint) oraz plany wydania pierwszej oficjalnej EP-ki. A że i ona od razu przypadła do gustu brytyjskim słuchaczom i krytykom, to wcale nie dziwią energiczne prace nad studyjnym longplayem, zatytułowanym po prostu „2:54”, który premierę miał w połowie bieżącego roku. Krążek otwiera niezły „Revolving” – dość mroczny, miarowy i z wyraźną perkusją, ale za to z zepchniętym w dal i nieco przymglonym wokalem Colette. Dobre wrażenie robią także singlowy „You’re Early” i kolejny „Easy Undercover”. Ten ostatni, bardziej energiczny i odważniej śpiewany przyciąga uwagę wybijającymi się gitarami, pewną popową przystępnością oraz wpadającym w ucho refrenem. Niestety, o ile pierwsza część albumu wzbudza w odbiorcy spore zainteresowanie, o tyle z kolejnymi, bardzo podobnymi, zlewającymi się (w końcu często shoegaze’owymi) numerami ta ciekawość stopniowo słabnie. Z drugiej strony, bez wątpienia debiutowi 2:54 nie można zarzucić braku spójności i kompletnego pomysłu na cały materiał oraz jego jednolity klimat. Jednak ta wszechstronna spoistość w tym przypadku przeradza się ostatecznie w lekką monotonię i po przesłuchaniu kompletu dziesięciu utworów początkowe dobre wrażenie trochę się rozmywa. Nie stoi to w sprzeczności ze stwierdzeniem, że opisywana płyta warta jest uwagi – choćby przez doskonałe, wyważone operowanie gitarami (partie Hannah potrafią zaintrygować). Również wokal drugiej z sióstr jest odpowiednio dopasowany do prezentowanych, eterycznych dźwięków. Oczywiście „2:54” nie zostanie indierockowym krążkiem roku, lecz miłośnikom kobiecego, romantyczno-gotyckiego i w miarę mocnego, gitarowego grania przysporzy na pewno nieco muzycznej przyjemności. Anne-Marie Hurst „Day of All Days” (2012) [70%] Choć nie jest w Polsce autorką zbyt dobrze znaną, w rodzinnej Anglii bywa stawiana w jednym rzędzie z takimi wokalistkami powiązanymi przed laty ze sceną post-punkową jak Toyah Wilcox czy Debbie Harry (z Blondie). Anne-Marie Hurst rozpoczęła karierę na początku lat 80. ubiegłego wieku w zespole The Elements, który następnie przekształcił się w gotycki Skeletal Family. W 1985 roku Hurst utworzyła, wespół z byłym muzykiem The Sisters of Mercy Garym Marksem, nowy projekt – Ghost Dance, który pozostawił po sobie dwa albumy oraz kilka singli i EP-ek. Po jego rozpadzie Anne-Marie postanowiła odpocząć od dużych scen, poświęciła się życiu rodzinnemu, wyjątki czyniąc dla lokalnych, solowych występów. Wytrzymała do 2002 roku, kiedy to pojawiła się w składzie reaktywowanego Skeletal Family, z którym do wydanych jeszcze w latach 80. trzech płyt dorzuciła w ostatnich latach dwa kompakty z premierowym materiałem. W ubiegłym roku natomiast zdecydowała się działać na własne konto. Skompletowała zespół, w składzie którego oprócz dwóch doskonale jej znanych weteranów – gitarzysty Stana Greenwooda i basisty Rogera „Trotwooda” Nowella – znalazło się dwóch młodych muzyków: drugi gitarzysta Owen Richards oraz perkusista Rob Caswell. „Day of All Days” zawiera utwory, które korzeniami tkwią w punku o gotyckiej proweniencji – słychać tam i wpływy wczesnego The Stranglers, i Magazine, a nawet New Model Army. Prym wiodą motoryczne gitary, zadziorny śpiew Anne-Marie i nade wszystko zapadające w ucho melodie. Tak jest w otwierającym album dynamicznym, przebojowym „Set Me Free”, jak również w bardzo mu bliskich stylistyczne „Hurricane Party” i „Take Your Time” (gdzie gitarzyści dosłownie wychodzą ze skóry). Ale zdarzają się też momenty spokojniejsze, urzekające romantycznym klimatem, jak „My Destiny”, „Dreamy Days” (w którym Hurst czerpie z doświadczeń Kate Bush) czy zaserwowane na finał „Mixed Feelings” (przypominającym dokonania Patti Smith). Mimo pewnej staroświeckości brzmienia, jest to muzyka, która może spodobać się także współczesnym, młodym słuchaczom, zwłaszcza tym, którzy gustują w indie-rockowym łomocie. Pod warunkiem jednak, że nie uznają oni słuchania „babci” Hurst za obciach. Maja Kleszcz & incarNations „Odeon” (2012) [80%] W 2010 roku Maja Kleszcz nagrała z Wojciechem Krzakiem „Radio Retro”, które tytułem i zawartością dobitnie podkreślało obraną wtedy przez muzyków nową drogę. Artyści spotkali się wcześniej w popularnej Kapeli Ze Wsi Warszawa – jednak jej specyficzne, sztywne ramy stanowiły ograniczenie różnorodnych stylistycznych zapędów, a spełnieniem, miejscem ich realizacji zostało właśnie incarNations. Co ciekawe, w związku z opisywanym krążkiem nazwisko charakterystycznej i bez wątpienia wielce utalentowanej wokalistki zostało wyłączone z pierwotnej nazwy projektu i osobno wyeksponowane – by dodatkowo zainteresować, lecz również uwypuklić fakt, że kobieca rola w przypadku płyty „Odeon” jest niepodważalna. I rzeczywiście – trudny do podrobienia sposób przeciąganego śpiewania oraz operowanie przede wszystkim niskim, nawet czarnym, ale też niezwykle elastycznym i niepokornym głosem wychodzą tutaj na pierwszy plan. Do tego nadmienić trzeba, że warstwa muzyczna pozostawia piosenkarce dużo miejsca na zaprezentowanie pełni ogromnych możliwości – raczej stonowane aranżacje, budowane przeważnie przy użyciu niewielkiej liczby instrumentów (dominuje gitara i fortepian), czasami zbliżają się choćby do starych: jazzu, r’n’b i soulu. Bezsprzecznie siłą płyty są także doskonałe teksty, których autorem jest Bogdan Loebl (związany m.in. z Tadeuszem Nalepą). Jego zaangażowanie gwarantuje brak banałów i bezmyślnie czułych fraz – mimo że niemal wszystko i tak skupia się na miłości. Przez to całość wypada chwilami bardzo poetycko, a wśród kompozycji większość naprawdę urzeka (zwłaszcza: „Chciałeś zaśpiewać”, „Nasza miłość ma skrzydła” albo „Jesteś jak las”). Co interesujące, „Odeon” wcale nie jest dziełem bez wad (np. zaburzający całość francuski „La Solitude”, kilka muzycznych niekonsekwencji oraz pojedyncze wokalne przekombinowania), ale i tak zasługuje na wielkie wyrazy uznania – bo to zwyczajnie bardzo dobra, wyjątkowo zaśpiewana płyta. A może nawet lepsza? Ordinary Brainwash „ME 2.0” (2012) [60%] Rafał Żak to prawdziwa „Zosia samosia” polskiego rocka. Stojąc od pięciu lat na czele jednoosobowego projektu Ordinary Brainwash, sam komponuje, nagrywa ścieżki wszystkich instrumentów i wykonuje partie wokalne; na dodatek jeszcze zajmuje się miksami i masteringiem. Własnymi siłami nagrał już trzy albumy: „Disorder in My Head” (2009), „Labeled Out Load” (2010) oraz najnowszy – opublikowany przez Metal Mind Productions – „ME 2.0” (2012). Nie można mieć więc wątpliwości, że Żak to artysta ambitny, utalentowany i pracowity. Problem w tym, że nie jest wirtuozem żadnego z instrumentów, które obsługuje, a i rankingu na najlepszego wokalistę też raczej nigdy nie wygra. Kompozycje, które tworzy, do szczególnie wyrafinowanych się nie zaliczają, a produkcji nagrań również co nieco dałoby się zarzucić. Chociażby to, że na najnowszym krążku zdecydowanie za mocno wysunięte są do przodu partie gitar, a sekcji rytmicznej praktycznie nie słychać. W efekcie otrzymujemy potężną ścianę dźwięku, przez którą z rzadka przebijają się brzmienia klawiszy i głos muzyka. Ordinary Brainwash wrzucane jest często do worka z rockiem progresywnym. To oczywiście nie błąd, choć Żak, co mu się chwali, robi wiele, aby takiego właśnie jednoznacznego zaszufladkowania uniknąć – stąd częste na „ME 2.0” wycieczki w kierunku post- i indie-rocka. Czy w pełni udane – to już trochę inna kwestia. Czasami w wywiadach artysta zarzuca recenzentom, że najczęściej przyrównują jego dokonania do Porcupine Tree i innych projektów Stevena Wilsona. A nie powinien, ponieważ rzeczywiście wiele Brytyjczykowi „zawdzięcza”. Cechuje go to samo podejście do konstrukcji utworów, chęć tworzenia melancholijnego klimatu. Różni przede wszystkim – wspomniane już wcześniej – wyeksponowanie gitar (nadmierne, albowiem zamiast służyć tworzeniu melodii, zbyt często produkują one zgiełk) i brak muzycznych smaczków w tle. Owszem, gdzieniegdzie pojawia się pianino, brzmienie syntezatorów czy organów, ale wypadają one dość topornie i wcale nie wpływają na wzbogacenie kompozycji. Wartością jest zaś na pewno konsekwentnie tworzony mroczny nastrój. Zawsze w przypadku podobnych projektów rodzi się pytanie, jak ta muzyka zabrzmiałaby na żywo, gdyby na każdym z instrumentów grał inny muzyk? I raczej nie można mieć wątpliwości, że znacznie lepiej. Żakowi brakuje bowiem krytycznego spojrzenia na to, co robi, brakuje obiekcji, zastrzeżeń. Pytań gitarzysty czy perkusisty: „A może byłoby lepiej, gdybym zagrał to inaczej?” Brakuje mu też dobrego wokalisty. A szkoda, bo potencjał tkwi w Ordinary Brainwash całkiem spory. Procosmian Fannyfiddlers „Interference Number 9” (2012) [70%] Jeśli kiedykolwiek wpadnie Wam w ręce któraś z dziewięciu dotychczas wydanych płyt zespołu Procosmian Fannyfiddlers, nie wyciągajcie nazbyt pochopnych wniosków na podstawie ich okładek. Mówiąc najkrócej: są one brzydkie i kiczowate, tandetne i zwyczajnie nieestetyczne. Jakby zespół starał się w ten sposób sprawdzać wytrzymałość potencjalnych słuchaczy, przekonany, że jeżeli ktoś, mimo tak paskudnej obwoluty, zdecyduje się mimo wszystko zaznajomić z zawartością albumu, to pozostanie z nimi już na zawsze. I coś w tym jest. Grupa powstała w norweskim Trondheim w połowie lat 90. XX wieku. Od samego początku uwagę zwracało bogate, nawet jak na rock progresywny, instrumentarium, w którym znalazło się miejsce zarówno dla skrzypiec (co nie dziwi), jak i… lutni (co raczej zdarza się rzadko); na dodatek do nagrania „Interference Number 9” – wydanego w lutym 2012 roku – zaproszono jeszcze trębacza oraz muzyka grającego na mellotronie. Twórczość Norwegów wymyka się jakiejkolwiek klasyfikacji, jest kompletnie odjechana, raz podana całkowicie na poważnie, to znów zahaczająca o kabaret i burleskę. Jakby do jednego kotła wrzucić i porządnie wymieszać Mostly Autumn (Brytyjczyków ze Skandynawami łączą głównie rockowo-folkowe inklinacje) i Blackmore’s Night (za mikrofonem w Procosmian Fannyfiddlers również stoi kobieta, choć nie obdarzona aż tak anielskim głosem jak Candice Night) z anarchistami z Chumbawamba (mają podobną skłonność do zabawy formą) oraz awangardzistami z The Residents (nie boją muzycznych eksperymentów). Na „Interference Number 9” jest wszystkiego po trochu: jazzowo-folkowe zapędy w „Captain Mystique” (z wokalem à la wczesna Kate Bush), etniczny czad w „Lingerie”, prog-rock w stylu King Crimson w „Vinegar Woman”, elementy muzyki dawnej – zwłaszcza w warstwie wokalnej – w kapitalnym „Abstinence and Happiness”, jak i nieco mroczniejsze dźwięki w „Tautology of Love”. Końcówka płyty – włącznie z „The Sudden Urge to Grow” i „Crying at the Crap Show” – jest już bardziej przewidywalna; więcej tu klimatów z okolic Mostly Autumn i Faun Fables (znanego dzięki przeróbkom piosenek Ewy Demarczyk „Karuzela z madonnami” i „Taki pejzaż”), choć w finałowym „Procession for a Floating Body” zespół ponownie pozwala sobie na odrobinę – tak, tak, „odrobinę”! dobre sobie – szaleństwa. Selah Sue „Selah Sue” (2011) [70%] Belgijka śpiewająca czarną muzykę? Przykład młodej gitarzystki i wokalistki pokazuje, że tak można. W dodatku bardzo, wbrew pozorom, przekonująco i autentycznie. A pozory, jak wiadomo, mylą… Płytę zatytułowaną po prostu „Selah Sue” wypełnia 12 utworów, których autorką bądź współautorką jest Sanne Putseys (bo tak brzmi prawdziwe nazwisko artystki). Z grubsza można je wrzucić do szufladki z soulem, doprawionym r’n’b i… reggae. Wszystko we współczesnej, żeby nie powiedzieć – dość popowej produkcji, jednak nie ona jest tu najważniejsza. Prym na tym wydawnictwie wiodą: głos 23-latki, wprost stworzony do takiego, nieco staromodnego grania (zapominając o nowoczesnym brzmieniu, rzecz jasna), oraz same kompozycje. Część z nich już stała się hitami, inne – gdyby znalazły się na listach przebojów, też by sobie na nich z powodzeniem poradziły. Wśród nich są zarówno piosenki dynamiczne, z wyrazistym rytmem, jak i akustyczne, oszczędne w aranżacji ballady („Mommy”, „Summertime”). Nie brakuje też sekcji dętej, która ozdabia kilka utworów – znajdziemy ją m.in. w otwierającym całość „This World”, z wyraźnie zaznaczoną, bardzo przyjemną linią gitary basowej (tak, to kawałek z pewnej reklamy telewizyjnej), „Crazy Vibes” czy „Please” z gościnnym udziałem Cee Lo Greena (całkiem udany duet wokalny). Przeciwnicy takich artystek jak Selah Sue powiedzą, że to kolejna piosenkarka, która dołączyła do grona epigonek Amy Winehouse, jednak myślę, że akurat w tym przypadku jest inaczej i jeszcze nieraz o niej usłyszymy – w dodatku w kontekście sukcesu artystycznego. Czy wiązałby się z nim wzrost popularności, to inna historia – w końcu moda na podobne granie pewnie kiedyś przeminie. I mimo że to porównanie nieco na wyrost, w oczekiwaniu na kolejne nagrania Adele warto posłuchać Selah Sue.
|