Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Esensja słucha: Sierpień 2012 (2)
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Słówko „eklektyzm” sponsoruje drugą sierpniową odsłonę „Esensja słucha”. Rock, jazz, folk, elektronika, pop czy soul – to tylko część z gatunków, których obecność można dostrzec na opisanych przez nas płytach. Miłej lektury.

Sebastian Chosiński, Michał Perzyna

Esensja słucha: Sierpień 2012 (2)
[ - recenzja]

Słówko „eklektyzm” sponsoruje drugą sierpniową odsłonę „Esensja słucha”. Rock, jazz, folk, elektronika, pop czy soul – to tylko część z gatunków, których obecność można dostrzec na opisanych przez nas płytach. Miłej lektury.
Andrzej Jagodziński Trio „Muzyka polska” (2011) [80%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Dwa lata minęły od chwili nagrania tych utworów (w Sali Koncertowej katowickiej Akademii Muzycznej) do momentu wydania ich na CD (przez Studio Realizacji Myśli Twórczych). Czas jednak w tym przypadku nie odegrał żadnej niszczycielskiej roli, jest to bowiem – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – materiał ponadczasowy, który równie dobrze sprawdziłby się w najlepszych chyba dla polskiego jazzu latach 60. ubiegłego wieku, jak i teraz. Trio Andrzeja Jagodzińskiego (pianisty, akordeonisty i waltornisty) obchodzi w tym roku dwudziestolecie swojej działalności, praktycznie od samego początku występują w nim – obok lidera – ci sami muzycy: kontrabasista Adam Cegielski oraz perkusista Czesław Bartkowski (tak, ten sam, który przed paroma dekadami grywał między innymi z Krzysztofem Komedą, Michałem Urbaniakiem, Tomaszem Stańką i Czesławem Niemenem). Zespół zasłynął w pierwszej połowie lat 90. jazzowymi interpretacjami utworów Fryderyka Chopina; co warte podkreślenia, Leszek Możdżer i Krzysztof Herdzin skorzystali z tego patentu dopiero później. Projekt „Muzyka polska” to poniekąd kolejny przystanek na wytyczonej przed dwudziestu laty drodze, tym razem jednak otrzymujemy sporą porcję – jeśli chodzi o czas trwania płyty, nie zaś liczbę kompozycji – jazzowych wersji klasycznych melodii ludowych. Wśród zaproszonych gości znalazła się znakomita wokalistka Grażyna Auguścik, flecistka Jadwiga Kotnowska, harfistka Anna Sikorzak-Olek oraz tyska Orkiestra Smyczkowa AUKSO. Jest to o tyle istotne, że dzięki ich obecności muzyka zyskała nie tylko na rozmachu i sile wyrazu, ale przede wszystkim – na klimacie i bogactwie barw. Jagodziński, aranżując wszystkie numery, nie pozbawił ich naturalnego piękna, mówiąc trywialnie: nie wydziwiał; wręcz przeciwnie – w oryginalnych kompozycjach uwypuklił ich niezwykłą melodykę. Dzięki temu doskonale znane „Matulu moja” (chociażby z wykonania Marii Krupowies) czy „Krywań” (z progresywnej wersji Skaldów) zyskały nowe, fascynujące, bliskie estetyce smooth jazzu oblicze. Bliższe folkowi są natomiast, również śpiewane przez Auguścik, „W murowanej piwnicy” oraz „W olszynie”; w „Oberku” z kolei, dzięki porywającej wokalizie, ta mieszkająca od kilkunastu lat w Chicago wokalistka udowadnia, że nie bez powodu stawia się ją w jednym rzędzie z Urszulą Dudziak. Materiał uzupełniają dwie kompozycje całkowicie instrumentalne: klasyczne – choć mocno skrócone w stosunku do oryginału – „Svantetic” Komedy oraz dynamiczny „Kujawiak” Marcina Januszkiewicza. Obie mogą stanowić nie lada gratkę dla wielbicieli muzyki jazzowej w oprawie symfonicznej.
Sebastian Chosiński
Dead Can Dance „Anastasis” (2012) [60%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W latach 80. Dead Can Dance byli, obok Cocteau Twins, This Mortal Coil i Clan of Xymox, sztandarowym „produktem” kultowej niezależnej wytwórni płytowej 4AD. Kolejne płyty Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego wzbudzały wśród fanów gotycko-elektronicznej world music mniejsze bądź większe, ale niemal zawsze zachwyty. Zresztą jak najbardziej zasłużenie. Trudno się więc dziwić, że kiedy krótko po nagraniu „Spiritchaser” z 1996 roku (do niedawna ostatniego studyjnego projektu z premierowym materiałem) grupa rozpadła się, a jej dotychczasowi liderzy postanowili pracować odtąd na własne konta, fani byli niepocieszeni (choć ich ból zapewne częściowo koiły albumy solowe Australijki i Brytyjczyka). Przez następne lata co jakiś czas pojawiały się pogłoski, które ostatecznie okazywały się plotkami, o powrocie formacji nie tylko do okazjonalnej, ale systematycznej działalności. Aż wreszcie w maju ubiegłego roku pojawiła się oficjalna wiadomość – Dead Can Dance nagra nowy album! „Anastasis” trafiło do sklepów 9 sierpnia (w Stanach Zjednoczonych pięć dni później), choć na stronie internetowej kapeli można było wszystkie nagrane na ten krążek utwory przez jeden dzień odsłuchać już kilka tygodni wcześniej. Najnowsze wydawnictwo zespołu zawiera osiem kompozycji utrzymanych w stylistyce doskonale znanej sprzed lat, a więc będącej wypadkową elektronicznego dream popu i rocka gotyckiego („Amnesia”, „Opium”) z ethno i new age („Anabasis”, „Agape”, „Kiko”); bardziej wytrawne ucho „dostrzeże” też w tych nagraniach wpływy dark wave i muzyki dawnej („Return of the She-King”). Dla wielbicieli Gerrard i Perry’ego, którzy wychowali się na „Within the Realm of a Dying Sun” (1987) czy „Aion” (1990), „Anastasis” będzie więc na pewno przyzwoitą ucztą, która jednak dość szybko, zaledwie po kilku przesłuchaniach, może zacząć… odbijać się czkawką. I tu dochodzimy do sedna problemu. Dead Can Dance nagrało bowiem płytę bardzo wtórną, na której nie odnajdziemy nic z ducha dawnych poszukiwań i przecierania szlaków. To krążek bardzo bezpieczny, sporządzony według dobrze znanej receptury, zawierający dokładnie to, czego oczekiwali fani. Są więc powłóczyste, natchnione dźwięki ozdobione eterycznymi wokalizami Lisy, są brzmienia klasycznych instrumentów, jest odpowiednia porcja zadumy i smutku. Tylko serca w tym wszystkim nie ma. Na osiem kawałków tak naprawdę tylko jeden wywołuje ciarki na plecach, tylko jeden ma szansę osiągnąć status równy „Persephone (The Gathering of Flowers)” czy „In Power We Entrust (the Love Advocated)” – zaśpiewana przez Brendana mroczna i majestatyczna „Amnesia”. Gdyby jej zabrakło, ocena płyty byłaby jeszcze niższa.
Sebastian Chosiński
Kimbra „Vows” (2012) [60%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Prawdziwa popularność Kimbry Johnson zaczęła się razem z „Somebody That I Used To Know” Gotye, który podbił chyba wszystkie polskie listy przebojów, a nawet doczekał się licznych prześmiewczych przeróbek. Zresztą podobnie było w Australii, gdzie piosenka miała premierę w połowie 2011 roku. Wkrótce ukazał się również debiutancki krążek Nowozelandki zatytułowany „Vows”, który do Europy dotarł jednak dopiero niedawno. Album ukazuje pełnię, co istotne, dużych możliwości wokalnych artystki, ale na swoje nieszczęście muzycznie nie porywa. Złożyły się na niego utwory czerpiące co prawda z soulu, jazzu i elektroniki (a być może też funku i bluesa), ale zbyt często zbliżające się do miałkiego i nieatrakcyjnego, chwilami nawet przesłodzonego, popu. Może to zaskakiwać, ponieważ zawierają w sobie niemal wszystko, co obecnie modne – odwołania do przeszłości (choćby lat 60.), dochodzące od czasu do czasu delikatne smyczki albo instrumenty dęte, zwiewne chórki, a na płycie znalazło się też miejsce na porcję nowoczesnej elektroniki. Z drugiej strony, czy takich zapożyczeń nie da się wyłowić prawie u każdej młodej i zdolnej, debiutującej piosenkarki? Trudno jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że dwudziestodwulatka zaczęła od zbyt wielkiego, na dodatek cudzego hitu – żadnego kawałka z takim radiowym potencjałem nie znajdziemy na jej solowym materiale („Cameo Lover” brak zbliżonej siły rażenia). Oczywiście, wypada zauważyć, że na „Vows” są niezłe momenty i warte uwagi kawałki (np. singlowe „Settle Down” oraz „Good Intent”). Na dodatek longplay wypełniają w większości kompozycje dużo ambitniejsze niż wspominany na początku hit Gotye, ale to przecież dzięki niemu Kimbra zdobyła pierwszych europejskich fanów. Szukający podobnych wrażeń będą zapewne rozczarowani, niestety miłośnicy mocnego i wysokogatunkowego soulu również. Jak na wschodzącą i rzekomo nieziemsko utalentowaną gwiazdę młodego pokolenia to trochę za mało. Co najmniej solidnych kobiecych głosów można w każdym roku wyłapać całe mnóstwo. Dzisiaj jednak to już nie wystarczy – trzeba czegoś więcej. Kimbrze też.
Michał Perzyna
Lorn „Ask The Dust” (2012) [60%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
O Marcosie Ortedze głośniej zrobiło się przed dwoma laty. Wtedy za sprawą niezależnego labelu Brainfeeder (założonego przez Flying Lotusa) ukazał się jego długogrający studyjny debiut „Nothing Else”, którego mroczna i połamana elektronika została ciepło przyjęta przez słuchaczy. Z perspektywy czasu Lorn opisywał pierwszy krążek jako „zimny i surowy”. Z kolei nowe wydawnictwo nazywa bardziej „rozmytym, oleistym oraz nawiedzonym”. Co ciekawe, po ówczesnym sukcesie Amerykanin przeniósł się do uznanego Ninja Tune i to jego nakładem ukazał się opisywany tutaj „Ask The Dust”, którego tytuł muzyk zapożyczył od najbardziej znanej powieści Johna Fante, traktującej przede wszystkim o namiętności i pożądaniu, a dzisiaj uznawanej za jedną z najważniejszych literackich historii miłosnych. Płytę poprzedził utwór „Ghosst” – ciężki i monotonny, przy tym przyciągający, ale też przyjemnie kołyszący. Na właściwej playliście znalazł się on na pozycji drugiej, wcześniej usłyszeć można równie intensywny i energiczny „Mercy”, a po nim – „Weigh Me Down”. Ten ostatni dość mocno wykorzystuje zapętlany wokal Lorna, który na „Ask The Dust” jest znacznie szerzej eksponowany. Dobre wrażenie pozostawia również rozciągnięty i rozmyty „Diamond” oraz chwytliwy i melodyjny „The Well”. Niestety, mniej więcej od tego momentu całość zaczyna nieco tracić na atrakcyjności. Robi się nużąco, a na dodatek nijako; brakuje czegoś intrygującego i podbijającego na nowo zainteresowanie słuchacza – właściwie do finału albumu dochodzi się już bez większych emocji. Niewątpliwie w zestawieniu z przypominanym debiutem krążek jest trochę ugładzony i na pewno przystępniejszy. Mimo tego wymaga dużej cierpliwości i wytrwałości. Przede wszystkim trzeba być gotowym na mroczną, gęstą i nadal niepokojącą atmosferę, w której dominują ciężkie beaty, liczne trzaski, tarcia oraz częste rozmycia i zniekształcenia. Dla najzagorzalszych fanów ambitnej elektroniki z pogranicza hip hopu, glitchu, ale z dostrzegalną dozą eksperymentu, jak znalazł. Dla pozostałych raczej ciekawostka, choć z intrygującymi fragmentami.
Michał Perzyna
Many Arms „Many Arms” (2012) [80%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Nie da się zaprzeczyć, że John Zorn ma rękę do wyszukiwania uzdolnionych artystów, których ściąga do stajni Tzadik Records i – ku uciesze wielu fanów awangardowego jazzu – pozwala im na dobre zaistnieć na muzycznym firmamencie. Trio Many Arms powstało w Filadelfii przed pięcioma laty. Zanim przenieśli się do Nowego Jorku i związali z Zornem, opublikowali w niezależnych wydawnictwach dwa „pełnometrażowe” krążki („Palabras Malas”, 2009; „Missing Time”, 2010) oraz jedną EP-kę („Ocean of Snakes”, 2009). Kto jednak, poza gronem najwierniejszych fanów, słyszał o tych publikacjach? Wydany przed paroma miesiącami przez Tzadik album „Many Arms” (piąty w nowej, zapoczątkowanej przez wytwórnię wiosną ubiegłego roku, serii „Spotlight”), którego sam tytuł sugeruje nowe otwarcie w historii kapeli, powinien za to – różnymi drogami – dotrzeć do najdalej nawet położonych zakątków świata. Zespół od samego początku istnienia tworzą ci sami muzycy: gitarzysta Nick Millevoi, basista Johnny DeBlase oraz perkusista Ricardo Lagomasino. Na krążku znalazły się zaledwie trzy kompozycje, ale za to każda z nich trwa kilkanaście minut; określenie ich mianem minisuit nie będzie więc żadną przesadą. Tym bardziej że nie opierają się one na jednym motywie muzycznym, lecz niosą ze sobą całe bogactwo dźwięków, brzmień, nastrojów. Twórczość filadelfijczyków wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom: słychać w niej zarówno echa dokonań mistrzów rocka progresywnego, jak i jazzowej awangardy; bywa, że zespół zahacza o stylistykę punka i heavy metalu. W każdym razie płyta aż kipi energią, na dodatek za każdym „rogiem” kryje się niespodzianka. „Beyond Territories” to niemal klasyczny przykład, podrasowanego metalem, free jazzu; w tym rozimprowizowanym szaleństwie jest jednak metoda – Millevoi udowadnia, że nie są mu obce wirtuozerskie popisy Vaia czy Satrianiego, a DeBlase z Lagomasino tworzą pełne feerii tło, którego nie powstydziliby się panowie z Rush czy Dream Theater. Nad wszystkim zaś unosi się duch punkowej rewolty. Środkowy utwór – „In Dealing with the Laws of Physics on Planet Earth” – przynosi dawkę wytchnienia. Jest nie tylko spokojnie, ale przede wszystkim bardziej nastrojowo, niemal tęsknie, jak byśmy mieli do czynienia z którymś z post-rockowych gigantów z Constellation Records. Wszystko zmienia się wraz z nastaniem „Rising Artifacts in a Five-Point Field”, które ponownie najpierw wprowadza potężny chaos, by później stopniowo przerodzić się w trudną do okiełznania psychodeliczną jazdę, grożącą – w wypadku przedawkowania – nieodwracalnymi zmianami w postrzeganiu rzeczywistości. Wychodzi na to, że 2012 rok jest prawdziwym Eldorado dla wielbicieli – wybaczcie pewne uproszczenie – jazz-metalu (vide Spectrum Road, T.R.A.M., Trioscapes).
Sebastian Chosiński
The Maccabees „Given To The Wild” (2012) [80%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Trzecia płyta Anglików światową premierę miała już na początku stycznia. Do dzisiaj doczekała się sporej liczby opinii, z których zdecydowana większość skupiona jest na pozytywnym zwrocie w gitarowej twórczości grupy. Są jednak także głosy zarzucające The Maccabees popełnienie największej pomyłki w dotychczasowej karierze i nieuchronne zmierzanie w stronę kiczowatego i stadionowego Coldplay. Od ukazania się krążek wracał do mojego odtwarzacza kilkukrotnie – za każdym razem sprawiając frajdę. Przede wszystkim dzięki sporej energii, przejawiającej się w mocnych gitarach i dynamicznej perkusji, którą udało się doskonale połączyć z zauważalną melancholią i delikatną przestrzennością dźwięków znaną choćby z dreampopowego Beach House. Tym prostym sposobem zespół potrafi emocjonalnie oczarować, a jednocześnie daleki jest od usypiania słuchacza. Wystarczy rzucić okiem na początek „Given To The Wild” – całość otwiera rozmyte, delikatne i ciche intro, które po dwóch minutach płynnie przechodzi w utwór „Child”. Tu pojawia się wyraźniejsza perkusja, spokojne gitary, dołącza melancholijny i wysoki wokal (trochę w stylu Bardi Johannssona z Bang Gang), a dopełnieniem jest rzewna i urokliwa trąbka. Żeby nie było zbyt monotonnie w końcówce numer zdecydowanie przyspiesza, wyostrzają się gitary, a nawet wokalista nieco się ożywia. Takie metamorfozy i zmiany tempa charakterystyczne są dla dużej części z trzynastu kawałków, a przy tym na playliście da się wyłowić też pojedyncze utwory znacznie wolniejsze i jedynie lekko kołyszące („Glimmer”), jak i te z większą mocą i zadziornością („Pelican”, „Unknow”). Pomimo tej różnorodności raczej jednostajny pozostaje głos liderującego Orlando Weeksa (który często bywa wspierany przez Felixa White’a), ale trzeba przyznać, że w przekroju całego wydawnictwa wypada co najmniej dobrze. Choćby na tej podstawie „Given To The Wild” zaliczam do lepszych indierockowych albumów 2012 roku.
Michał Perzyna
koniec
25 sierpnia 2012

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
Sebastian Chosiński

25 IV 2024

Arild Andersen to w świecie europejskiego jazzu postać pomnikowa. Kontrabasista nie lubi jednak przesiadywać na cokole. Mimo że za rok będzie świętować osiemdziesiąte urodziny, wciąż koncertuje i nagrywa. Na dodatek kolejnymi produkcjami udowadnia, że jest bardzo daleki od odcinania kuponów. „As Time Passes” to nagrany z muzykami młodszymi od Norwega o kilkadziesiąt lat album, który sprawi mnóstwo radości wszystkim wielbicielom nordic-jazzu.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
Sebastian Chosiński

24 IV 2024

Martin Küchen – lider freejazzowej formacji Angles 9 – zaskakiwał już niejeden raz. Ale to, co przyszło mu na myśl w czasie pandemicznego odosobnienia, przebiło wszystko dotychczasowe. Postanowił stworzyć – opartą na starożytnym greckim micie i „Odysei” Homera – jazzową operę. Do współpracy zaprosił wokalistkę Elle-Kari Sander, kolegów z Angles oraz kwartet smyczkowy. Tak narodziło się „The Death of Kalypso”.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Mityczna rzeka w jaskini lwa
Sebastian Chosiński

23 IV 2024

Po trzech latach oczekiwania wreszcie zostały spełnione marzenia wielbicieli norweskiego tria Elephant9. Nakładem Rune Grammofon ukazała się dziesiąta, wliczając w to także albumy koncertowe, płyta formacji prowadzonej przez klawiszowca Stålego Storløkkena – „Mythical River”. Dla fanów skandynawskiego jazz-rocka to pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy dotąd nie zetknęli się z zespołem – szansa na nowy związek, którego nie da się zerwać.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Grudzień 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Mateusz Kowalski

… projektu R.U.T.A.
— Sebastian Chosiński

Październik 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Maj 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna

Kwiecień 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Mateusz Kowalski

Marzec 2013 (2)
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Marzec 2013
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Luty 2013
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Grudzień 2012 (2)
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Mateusz Kowalski, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Grudzień 2012
— Mateusz Kowalski, Paweł Lasiuk, Michał Perzyna, Bartosz Polak

Tegoż twórcy

Pot i Kreff – Made in Poland: Egzorcyzmy w Pałacu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.