Sześć różnorodnych płyt. Sześć utworów do przesłuchania. Sześciu pastwiących się recenzentów. Tak w dużym skrócie prezentuje się kolejny odcinek cyklu „Esensja słucha”, w którym zwięźle rozprawiamy się z albumami rodzimych, jak i zagranicznych twórców.
Esensja słucha: Październik 2012 (3)
[ - recenzja]
Sześć różnorodnych płyt. Sześć utworów do przesłuchania. Sześciu pastwiących się recenzentów. Tak w dużym skrócie prezentuje się kolejny odcinek cyklu „Esensja słucha”, w którym zwięźle rozprawiamy się z albumami rodzimych, jak i zagranicznych twórców.
Bubble Chamber „Live @ SFINKS700” (2012) [80%]
To trójmiejskie trio powstało całkiem niedawno, bo w zeszłym roku, a już zdążyło zdobyć zainteresowanie publiczności i pokazać się w wielu miejscach na koncertowej mapie Polski (i nie tylko). Zespół założył basista Michał Górecki, wcześniej znany ze współpracy z progmetalowym Proghma-C czy jazzowym Unknown Quartet. Do niego dołączył perkusista Jacek Prościński (NewNew i – podobnie jak Górecki – Unknown Quartet) oraz Jakub „Nawias” Ciosłowski – producent, podczas występów na żywo obsługujący didżejską konsoletę i klawisze. Ze spotkania muzyków wywodzących się z tak różnych scen, inspirujących się skrajnie odmiennymi stylami, musiało wyniknąć coś frapującego. Bubble Chamber tworzy szeroko pojętą muzykę elektroniczną, graną – jak nietrudno się domyślić – na żywo, a „Live @ SFINKS700”, wydane w styczniu tego roku, jest niespełna półgodzinną próbką koncertowego potencjału projektu. Pięć utworów składających się na tę EP-kę zostało zarejestrowanych w Sopocie, w grudniu 2011 roku. Stylistycznie materiał krąży od nieco ambientowych, spokojnych pejzaży basowo-klawiszowych, przez dubstep po drum ’n’ bass. Zaraźliwa energia poprzez „żywe” wykonanie, pełne polotu i odrobiny agresji, jest aż nadto wyczuwalna w takich utworach jak „The Architect” – nasycony niepokojącą atmosferą i mrokiem za sprawą tajemniczych sampli, czy „Atomos” – dynamiczny, przestrzenny, zdecydowanie w klimacie d ’n’ b. Lżej prezentują się zahaczający o dub i reggae „Trip to Kingston” czy obfitujący w scratche „7th Kingdom”. „Intro/Lonely Ninjas” z kolei stanowi w kontekście zawartości płyty „ciszę przed burzą”, bardzo przyjemne, wręcz nastrojowe wprowadzenie. O tych trzech dżentelmenach z pewnością będzie jeszcze głośniej – bo głośno już jest.
Julia Stone „By The Horns” (2012) [70%]
Podczas gdy solowe dokonania Angusa Stone’a prezentują się naprawdę wszechstronnie, a w jego kompozycjach nie brakuje różnorodności i bogactwa dźwięków (czego dowodem cały krążek
„Broken Brights”), Julia skupia się w indywidualnej twórczości raczej na eksponowaniu nostalgii, delikatności i introspekcji. Utalentowana Australijka samodzielnie zadebiutowała przed dwoma laty albumem „The Memory Machine”. W tym roku ukazał się „By The Horns”, na którym naturalnie prym wiedzie akustyczna gitara i śpiew. Warto dodać, że głos artystki jest matowy, trochę niewyraźny, ale jednocześnie bardzo dziewczęcy i zmysłowy. I choć niemal w każdej piosence brzmi tak samo, to fakt ten w ogóle nie ma wpływu na przyjemność płynącą ze słuchania tego wartościowego krążka.
O nastroju płyty bardzo wiele mówi już otwierający „Let’s Forget All The Things That We Say”. W jego przypadku mamy pojedyncze dźwięki fortepianu, delikatny rytm i szepcząco-śpiewającą Julię. Dopiero po jakimś czasie dochodzą ledwie słyszalne smyczki, a numer utrzymuje balladowo ujmujący nastrój do samego końca. W następnym „Bloodbuzz Ohio” (udany cover utworu The National) jest nieco żywiej, nie tylko za sprawą miarowej gitary, ale także dzięki wzmocnionemu wokalowi – nie zmienia to jednak niczego, jeśli chodzi o wydźwięk longplaya. Oczywiście wcale nie jest tak, że „By The Horns” wypełniony jest jedynie przez akustyczną gitarę, klawisze i wokal. Od czasu do czasu pojawiają się dodatki: mocniejsza gitara elektryczna, odrobina elektroniki, wspomniane smyczki czy chórek, lecz nigdy nie wybijają się one z tła. W konsekwencji nie ma tu rozbudowanych aranżacji, jest za to precyzyjne serwowanie każdego muzycznego składnika, a najważniejszym elementem układanki pozostaje dobry, emocjonalny wokal. Nie ma wątpliwości, że fani folkowej melancholii w kobiecym wydaniu znajdą na playliście „By The Horns” wiele wartych wracania pozycji. Do mnie przemawiają zwłaszcza: rytmiczny „It’s All Okay” oraz klasyczna ballada zatytułowana „I’m Here, I’m Not Here”.
Marketa Irglova „Anar” (2011) [70%]
Solowy debiut młodej Czeszki, znanej na całym świecie z duetu z Glenem Hansardem, oscarowej piosenki „Falling slowly” i niskobudżetowego filmu „Once”, rewolucji w muzyce może i nie wprowadza, ale na pewno jest miły dla ucha. Irglova po latach współpracy z Hansardem i trzech wspólnych albumach wydanych jako The Swell Season („The Swell Season” w 2006, „Once Soundtrack” w 2007 i „Strict Joy” w 2009 roku) postanowiła nagrać całkowicie autorski materiał. Efekt jej pracy nie jest już jednak tak udany jak przedsięwzięcia czesko-irlandzkiego duetu. Klasyczne kompozycje, zaaranżowane głównie na fortepian, który jest podstawowym instrumentem artystki, w połączeniu z jej delikatnym głosem niczym nie wyróżniają się wśród tego rodzaju muzyki. Właściwie jedynym przykuwającym uwagę wyjątkiem jest hipnotyzujący, orientalny „Dokhtar Goochani”, nagrany z irańską artystką Aidą Shahghasemi.
Chociaż bezapelacyjnie w The Swell Season to Hansard grał pierwsze skrzypce, przytłaczając może trochę swoją osobowością i charyzmą młodziutką wokalistkę, to ich wspólne dokonania wypadają o niebo lepiej w porównaniu do solowych projektów obojga. Doświadczenie i ekspresja ulicznego grajka z Dublina doskonale harmonizowały z klasycznym wykształceniem i dziewczęcym wokalem Irglovej. Na solowej płycie Czeszki właśnie tej harmonii brakuje chyba najbardziej. Mimo że fortepianowi, poza skrzypcami (m.in. w „Wings Of Desire”), gitarami i sekcją dętą (w jednym z najciekawszych utworów na krążku – „Go Back”), towarzyszą także tradycyjne dla Bliskiego Wschodu instrumenty perkusyjne (np. w „Now You Know” i „Dokhtar Goochani”), to cała płyta ma nieco jednostajny charakter. Na pewno jednak znajdzie grono wiernych fanów wśród wielbicieli gatunku. Trudno także odmówić piosenkarce talentu, wrażliwości, smaku muzycznego i dojrzałości artystycznej, docenianych na całym świecie. Niestety, mimo występów na największych scenach jest ona wciąż zbyta mało znana w Polsce, w której rekordy popularności, niekoniecznie z powodu dokonań artystycznych, bije inna młoda Czeszka z Cieszyna. Pozostaje więc mieć nadzieję, że prawdziwa sztuka obroni się sama, a Irglova wróci jeszcze do współpracy z Hansardem.
My Dying Bride „A Map of All Our Failures” (2012) [60%]
Większość zespołów z tak zwanego metalu „klimatycznego” w dużym stopniu oderwała się od swoich korzeni. Anathema melancholijną nutę zamieniła w nastrojową, optymistyczną, „przyprószoną” progresywnym posmakiem melodię; Johan Edlund z Tiamat coraz bardziej upodabnia się do (choć właściwszym byłoby tu stwierdzenie: „kopiuje”) Andrew Eldritcha z Sisters Of Mercy. Tylko My Dying Bride, z uporem godnym lepszej sprawy, pozostają w znacznym stopniu wierni początkom swojej działalności. „A Map of All Our Failures” dla miłośników zespołu nie będzie jednak żadnym zaskoczeniem. Płytę wypełniają znajome, powolnie sączące się pasaże gothic/doommetalowego smutku i nie byłby to żaden zarzut, gdyby rzeczywiście Aaron Stainthorpe choć na chwilę miał odwagę odejść od schematu, który przez te wszystkie lata wypracował z zespołem. Na pewno ożywiającym elementem są mocniejsze akcenty, również w warstwie wokalnej. Taki „Kneel Till Doomsday” czy „A Tapestry Scorned” przypominają ich najstarsze dokonania. Szkoda, niestety, że występują w formie szczątkowej. Z drugiej strony, bardzo dobre rzemiosło, do którego nas Brytyjczycy przyzwyczaili, okazuje się tutaj na tyle skuteczne, by stwierdzić, że jest to najlepszy album w ich dyskografii od czasów „The Dreadful Hours”. Całość brzmi bowiem niczym próba wskrzeszenia wczesnych lat 90., kiedy to metal gotycki był jednym z najpopularniejszych gatunków muzycznych. Nie wiadomo tylko, czy przez taki sentyment nie skazują siebie na pozostanie reliktem przeszłości. „A Map of All Our Failures” na pewno sprosta oczekiwaniom fanów, a wymagającym słuchaczom pozostaną marzenia o kolejnym punkcie zwrotnym na miarę bardzo dobrej, eksperymentalnej „34.788%… Complete”.
Santana „Shape Shifter” (2012) [80%]
Drugie życie Santany zaczęło się wraz z wydaniem megaprzebojowego krążka „Supernatural” w 1999 roku. Tak udanego singla jak „Smooth” nie miał od czasu „Europy”, czyli jakieś 20 lat, a przecież takich pierwszorzędnych strzałów było tam więcej (że wspomnę „Corazón Espinado” i „Put Your Lights On”). Wyglądało na to, że gitarzysta wreszcie odnalazł sposób na sukces – należało do studia nagraniowego zapraszać jak najwięcej gości, najlepiej młodych, dobrze zapowiadających się producentów i wschodzące gwizdy wokalu, o wyrobionych już nazwiskach. I posypało się: Michelle Branch, Seal, Macy Gray, Dido, P.O.D., Chad Kroeger, Steven Tyler, will.i.am, Sean Paul, Joss Stone, Kirk Hammett, Mary J. Blige, Chris Cornell, Scott Weiland, Chester Bennington… ufff… A to i tak nie wszyscy. Niestety, im więcej osób plątało się w czasie nagrań, tym gorzej na tym wychodził sam Santana. Formuła się wyczerpywała, o czym świadczył spadek walorów artystycznych, jak i wyników finansowych kolejnych albumów. Gitarzysta chyba również zmęczył się tym tłumem i postanowił wreszcie wywalić wszystkich z imprezy, zostawić najbardziej oddanych mu instrumentalistów i nagrał materiał, za jakim tęsknili jego fani sprzed ery „Supernatural”. Wreszcie głównym nośnikiem muzyki jest gitara Carolosa, z którą ten potrafi wyczyniać prawdziwe cuda. Nie tylko zachwyca techniką, ale przy jej pomocy opowiada piękne historie. „Shape Shifter” to w przeważającej większości utwory instrumentalne, które choć nie są tak przebojowe jak „Smooth”, potrafią chwycić za serce. Zaznaczyć również trzeba, że nie ma tu mowy o jednostajności i nudzie, klimat z każdym kolejnym nagraniem się zmienia, mamy więc indiański obrzęd („Shape Shifter”), rockowy pazur („Nomad”), podniosłe gitarowe frazy („Betatron”), momenty wzruszenia („In the Light of a New Day”), a także obowiązkowe latynoskie rytmy („Macumba in Budapeszt”). Jak dla mnie zupełnie niepotrzebny jest tylko śpiewany utwór „Eres La Luz”, który burzy harmonię całości. Oczywiście „Shape Shifter” nie jest dziełem wybitnym, ale i tak to najlepsza rzecz, jaką Santana popełnił od lat i pozostaje mieć nadzieję, że drzwi studia nagraniowego mistrza jeszcze przez jakiś czas pozostaną zamknięte dla szturmujących je gości i pomocników.
The Pryzmats „Coś z niczego” (2012) [50%]
W swoim czasie mnóstwo osób polecało tę płytę. „Tego jeszcze w Polsce nie było”, „zupełnie nowa twarz hip-hopu”, „rap rodem z Zachodu”, mówili. „Będziecie się fantastycznie bawić”, mówili. Porównywali polski sekstet do sławnej amerykańskiej grupy Black Eyed Peas. Niestety, zrobili Pryzmatsom zbyt wielką reklamę. „Coś z niczego” jest rzeczywiście zjawiskiem ciekawym, choćby ze względu na zgrabne połączenie hip-hopowego „nawijania” z podkładem wielu nastrojowych instrumentów. Album jest interesujący głównie pod względem muzycznym – znajdziemy na nim dźwięki inspirowane nie tylko rapem, ale również soulem, jazzem czy RnB. Czuć w nich energię, głębię i moc. Słuchacz naprawdę może dać się uwieść kunsztowi artystów. Tym, co psuje odbiór twórczości „The Pryzmats”, są teksty ich piosenek. Nie można się powstrzymać, żeby nie rzucić mięsem raz na jakiś czas? Nie można trochę dłużej pokombinować nad tym, żeby śpiewać o czymś oryginalnym? Płyta została nagrana, jak mówi sam zespół, „na pełnym spontanie” i niestety nie wpłynęło to dobrze na jakość przekazu. Na plus należy natomiast zapisać świetny, klimatyczny wokal Hanny Drewnowskiej w utworze „A Vista”. Inni goście udzielający się na płycie również dobrze sobie radzą i z pewnością jeszcze bardziej wzbogacają produkcję sekstetu z Żywca. Jednak „Coś z niczego”, mimo widocznego zaangażowania wykonawców, rozczarowuje jako album. „Z czegoś – nic” – to byłby dla tego zbioru o wiele odpowiedniejszy tytuł, ze względu na zmarnowany potencjał i przerośniętą reklamę, jaką zrobiło temu krążkowi choćby Polskie Radio obejmując nad nim patronat. Mimo wszystko nie można zaryzykować stwierdzenia, że „The Pryzmats” kompletnie zawiedli słuchaczy. Niektóre utwory są całkiem niezłe i być może zwiastują niewątpliwie utalentowanej sześcioosobowej grupie muzyków lepszą przyszłość.