Ania Dąbrowska, Cradle of Filth, Evile, How to Destroy Angels, The Heavy oraz Wovenhand. To recenzje płyt tych artystów trafiły do drugiej w listopadzie odsłony „Esensja słucha”. Tradycyjnie zachęcamy do czytania, słuchania, dzielenia się opiniami.
Esensja słucha: Listopad 2012 (2)
[ - recenzja]
Ania Dąbrowska, Cradle of Filth, Evile, How to Destroy Angels, The Heavy oraz Wovenhand. To recenzje płyt tych artystów trafiły do drugiej w listopadzie odsłony „Esensja słucha”. Tradycyjnie zachęcamy do czytania, słuchania, dzielenia się opiniami.
Ania Dąbrowska „Bawię się świetnie” (2012) [50%]
Tytuł krążka zdaje się kluczem do jego odkrycia. Z jednej strony sugeruje, że nagrywanie tego typu piosenek stanowi dla Ani Dąbrowskiej sporą frajdę. Z drugiej – w kontekście zawartości najnowszej płyty – może być odebrany jako mały żart ze słuchaczy. Jeśli ktoś bawi się świetnie przy jednostajnych, nudnych i nijakich utworach, to chyba tylko muzycy odpowiedzialni za ich powstanie. Niestety, brak artystycznego wyrazu, niemożność zaskoczenia albo porwania odbiorcy od zawsze były problemem sympatycznej wokalistki. Opisywany album tylko te mankamenty potwierdza – niemal wszystkie przygotowane kompozycje wypadają w ten sam sposób, warstwa muzyczna prawie nie istnieje, a przynajmniej nie potrafi odpowiednio zainteresować (dźwięki płyną monotonnie, prym wiodą miarowa perkusja, brzdęknięcia bluesowej albo akustycznej gitary), a problemem jest także wokal. Dąbrowska wydaje się dostosowywać do poziomu aranżacji i nie zachwyca, śpiewając (co dla niej typowe) jakby od niechcenia i po prostu nudno. Ciekawe, że numer tytułowy dawał nadzieję na coś przystępnego i choćby umiejętnie zmieniającego tempo. Strawić można jeszcze kolejny, nieco niepokojący numer, zatytułowany „Sublokatorka” (a w sumie najlepiej wypada pulsujący i rytmiczny „Na oślep”), lecz im dalej, tym gorzej. Balladowe (raczej ślamazarne) „Jej zapach” oraz „Przy sąsiednim stoliku” to już typowe usypiacze. Ten ostatni zaczyna się od słów: „Zamówiła drugie winko do obiadu / By choć na chwilę lepszy był świat”, co dałoby się swobodnie przełożyć na receptę: jak zwiększyć szansę na zaakceptowanie płyty. Przypuszczam, że sprawdzi się ona właśnie przy lampce (albo kilku) dobrego wina, przed kominkiem i przy wykorzystaniu ciepłego koca. Dobrze byłoby jeszcze uchodzić za przesadną melancholiczkę, by móc dogłębnie zanurzyć się w przygotowane teksty (trzeba Dąbrowskiej oddać, że to chyba najlepsza strona wydawnictwa).
Cradle of Filth „The Manticore and Other Horrors” (2012) [70%]
Jak to u Cradle of Filth – Dani skrzeczy, mamy pseudo black metal, trochę wampiryzmu, tonę kiczu i ego twórców (na szczęście mniej rozbuchane niż panów z Dimmu Borgir). Jak to nie u Cradle of Filth – tendencja zwyżkowa, świeża, do której nie ma co się przyczepić. Problem z wampirami z Suffolk był taki, że od czasów mniej więcej „Damnation and a Day” cierpieli na pokaźną niemoc twórczą, maskowaną pojedynczymi wyskokami (z dużym plusem dla „Godspeed on the Devil’s Thunder” – dla mnie wspaniały krążek), które można policzyć na palcach jednej ręki. Piosenki były dobre, ale „tylko” dobre, a pomysły średnio trafione. Tym razem na „Manticore” mamy zupełnie inne podejście – nie ma cudowania, jest po prostu najostrzejszy album od czasów co najmniej „V Empire”. Utwory są skondensowane, bez zbytniego rozwlekania, skomplikowane, pełne smakowitych riffów i ciekawych pomysłów. Zalicza się do nich choćby mój obecny faworyt – „Huge Onyx Wings Behind Despair”, który zaczyna się synthpopowym intrem, by przejść w klasyczne ostre łojenie, oraz tytułowe „Manticore” z orientalizującymi wstawkami. Od samego początku płyta daje mocno po głowie; „For Your Vulgar Delectation” to materiał wręcz hitonośny (jak na tę półkulę muzyczną) i co najważniejsze, nie ma potworków typu „Temptation”. Druga połowa to już absolutne wyżyny, jak na dotychczasową kondycję zespołu, i tylko skrzeki Daniego coraz bardziej irytują (nie ta kondycja, przykro mi). Gratis jeszcze teledysk do „Frost on her Pillow”, zrobiony chyba dla fanów „Skyrim” i mamy, co mamy – dobry kawał symfonicznej ekstremy nie tylko dla mrocznych nastolatków (choć to pewnie oni rzucą się najpierw na ten krążek). Minus za pasujące jak pięść do nosa „Succumb to This” i wyrzucenie na bonus track genialnego „Death, the Great Adventure”, bez którego płyta brzmi trochę jak wykastrowana (po prostu nagle i już „Sinfonia” – za co?).
Evile „Five Serpent’s Teeth” (2011) [70%]
Trzeci album brytyjskich thrash metalowców, wydany pod koniec sierpnia zeszłego roku. Zapewne wiele osób po przeczytaniu pierwszego zdania i, przede wszystkim, po usłyszeniu tego albumu sprawdzi jeszcze raz, czy ten kwartet rzeczywiście pochodzi z Wielkiej Brytanii – tak wyraźne są w muzyce tria inspiracje legendarnymi kapelami z amerykańskiej Bay Area. Jedni uznają to za ogromny plus i przyjmą twórczość zespołu braci Drake z otwartymi ramionami (uszami), drudzy stwierdzą, że to zapewne kolejni epigoni ojców gatunku i dadzą sobie spokój po pierwszym utworze. Ta druga reakcja jednak byłaby, moim zdaniem, powszechniejsza w przypadku dwóch pierwszych płyt Evile. Na trzeciej panowie jeszcze bardziej rozwinęli skrzydła i więcej w ich kompozycjach świeżych pomysłów. Nadal jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to połączenie wszystkiego, co najlepsze w utworach czołowych i najpopularniejszych przedstawicieli thrashu – Megadeth, Slayera i Metalliki: od wokalu i agresji, budzących automatyczne skojarzenia ze Slayerem, przez melodyjność i specyficzną przebojowość (czasem można zapomnieć, czy to Evile, czy Metallica) po graniczące z wirtuozerią podejście do techniki grania – zupełnie jak w Megadeth. Z drugiej strony takie wytykanie oczywistych nawiązań do pewnego momentu jest z pewnością miłe dla artystów (w końcu między innymi na wymienionych zespołach muzycznie się wychowali), ale później zaczyna być zwyczajnie złośliwe. Tym bardziej że Evile wbrew pozorom nie trzyma się aż tak kurczowo utartych schematów i tworzy kawał świetnie skomponowanego, zagranego i nagranego thrashu. Wielbiciele oldschoolowego brzmienia w stylu lat 80. XX wieku odejdą z kwitkiem – „Five Serpent’s Teeth” to płyta nowocześnie wyprodukowana, ale bez popadania w studyjną przesadę. Jest to zatem album dla tych, którzy uwielbiają thrashową klasykę i nie pogardzą znakomitym brzmieniem, a zarazem chcą się przekonać, że ten styl w muzyce metalowej nie umarł, ma się dobrze i najpewniej jeszcze długo pożyje. Z taką konserwacją czeka go jeszcze wiele lat świetności – jeśli nie mainstreamowej, to w środowiskach rockowych.
How to Destroy Angels „An Omen EP” (2012) [60%]
Trent Reznor znów przypomina o swoim nieco bardziej piosenkowym projekcie, po raz pierwszy od wydanej w czerwcu 2010 roku EP-ki o tytule identycznym z nazwą zespołu. Obecnie formację tworzą, prócz Reznora: jego żona – wokalistka Mariqueen Maandig, producent Atticus Ross (z którym współpracował przy obu ostatnich, bardzo udanych ścieżkach dźwiękowych – do „The Social Network” i „Dziewczyny z tatuażem”) i znany ze współpracy z Nine Inch Nails dyrektor artystyczny grupy Rob Sheridan. Nietrudno zatem teraz zgadnąć, skąd się wzięły tak zbliżone do graficznej stylistyki NIN fotografie, włącznie z tą wykorzystaną na okładce „An Omen EP”. Obecność Sheridana i znajoma estetyka wizualna jest jednak, niestety, nieco myląca. Sugeruje mrok i elektroniczną agresję znaną z macierzystego projektu Reznora, jednak najnowsza EP-ka How to Destroy Angels koncentruje się na lżejszym i dużo mniej eksperymentalnym aspekcie twórczości amerykańskiego kompozytora. Tak naprawdę jego jest tu jakby mniej. Więcej pola do popisu oddał żonie, a wokal Mariqueen skutecznie zmiękcza każdy fragment kompozycji, w którym się pojawi – nawet otwierający zestaw sześciu utworów „Keep It Together”, oparty na transowo powtarzanej, elektronicznej pętli, jakby częściowo stanowiący jakiś odrzut z sesji nagraniowych ostatnich płyt Nine Inch Nails. Pojawia się też zwiewna, pozbawiona jakiegokolwiek ciężaru piosenka, rozciągnięta raczej niepotrzebnie do siedmiu minut – „Ice Age”. Najlepiej, paradoksalnie, prezentują się kawałki instrumentalne lub ze ścieżkami wokalnymi przyciętymi do absolutnego minimum: „The Sleep of Reason Produces Monsters” i „Speaking in Tongues”. Wokalny duet państwa Reznor w „The Loop Closes”, umieszczonym między wymienionymi dwoma utworami, to również jeden z najlepszych fragmentów EP-ki. Muzyczny minimalizm – tak można w zasadzie streścić ten album i będzie to określenie umiarkowanie pozytywne. Gdyby coś zarzucić temu materiałowi, to zbyt małe stężenie pomysłów samego Trenta Reznora, jego zgrzytów, trzasków i innych elementów, które w ten specyficznie przyjemny sposób „psuły” prawie każdą, nawet najpiękniejszą piosenkę, którą stworzył. Niestety, z wiekiem Trent najwyraźniej przekonał się do demokratycznych zasad w zastosowaniu do zespołu muzycznego, co moim zdaniem w przypadku How to Destroy Angels skutkuje nie do końca dobrym efektem. Tytułowy „Omen” to zwiastun nowej płyty – tym razem już nie kolejnej EP-ki, a pełnego albumu. Mam nadzieję, że w nowym roku Reznor i spółka pozytywnie zaskoczą słuchaczy.
The Heavy „The Glorious Dead” (2012) [80%]
Trzeci album The Heavy wyróżnia się przede wszystkim dużą mocą i przebojowością. Zwłaszcza singlowy „What Makes A Good Man?” – wielowarstwowy, z zadziorną gitarą i chóralnym śpiewaniem – potrafi pobudzić i rozruszać na tyle, że od razu ma się ochotę wyskoczyć z domu i pobiec do najbliższego sklepu po długogrający „The Glorious Dead”. Po wrzuceniu go do odtwarzacza drugie wrażenie jest równie dobre. Otwierający playlistę „Can’t Play Dead” wypada jeszcze dosadniej i nie odstaje pod względem muzycznego temperamentu. Gdyby w ten sposób Brytyjczycy zbudowali całą płytę, mielibyśmy pewnie do czynienia z najbardziej żywiołowym i euforycznym, rockowo-funkowym longplayem dekady. Jednak mało kto mógłby takie nawarstwienie energii i dźwięków znieść, dlatego dziesięć przygotowanych utworów jest trochę bardziej zróżnicowanych. Mamy zatem rytmiczny i gitarowy, wzbogacony smyczkami „Curse Me Good”, kołyszący, a jednocześnie wyraźnie nostalgiczny „Be Mine” czy równie liryczny i przejmujący „Blood Dirt Love Stop”. Słuchając tego krążka, nie da się jednak wyzbyć wrażenia, że przeładowany jest pozytywną mocą. Niewątpliwie taki wydźwięk potęguje soulowy i zachrypnięty głos niestrudzonego Kelvina Swaby’ego, który wspierany jest w wielu momentach przez żywiołowy chór gospel. Dodać należy, że „The Glorious Dead” to zestaw, który powstał z wykorzystaniem wielu instrumentów (gitar, klawiszy, smyczków, dęciaków), z doskonale wplecionymi starymi samplami, a do tego czerpiący z wielu nurtów oraz gatunków (od ostrego rocka przez bluesa, r&b, soul, funk aż po punk), a przy tym eklektyczny też pod względem aranżacji. Maksymalne skumulowanie różnorodności i dopracowania gwarantuje brak nudy, a świetny, silny i charakterystyczny wokal tylko podnosi dodatkowo ostateczną ocenę.
Wovenhand „The Laughing Stalk” (2012) [70%]
Wokalista David Eugene Edwards to postać nietuzinkowa. Nazwany „Bobem Dylanem alternatywnego country” już w poprzednim zespole, 16 Horsepower, w osobliwy sposób śpiewał na temat swojej wiary i komunikacji z Bogiem. Po rozpadzie tegoż kontynuuje swoją biblijną ścieżkę poprzez muzykę w Wovenhand. „The Laughing Stalk” to już siódmy album amerykańskiego kaznodziei i przynosi on sporo zmian stylistycznych. Ze starego składu oprócz Davida został tylko perkusista, Ordy Garrison, i wydaje się, że dwójka nowych gitarzystów pomogła w stworzeniu najostrzejszego krążka, który tym razem bardziej przypomina solidną rockową płytę. Utwór „Long Horn” z powodzeniem mógłby się znaleźć na kolejnym krążku The Black Heart Procession, z kolei przy „As Wool” nasuwają się skojarzenia z The Gun Club. Na szczęście nawet w tych mocniejszych gitarowych partiach duch starego Wovenhand unosi się w powietrzu. Wystarczy wspomnieć „King O King”, w którym plemienne odgłosy i indiańskie okrzyki nadają całości tego specyficznego, transcendentalnego, boskiego wręcz posmaku. I tutaj dochodzimy do głównego zarzutu, bo pomimo utrzymania płyty w pewnych ramach stylistycznych nie jest ona tak zróżnicowana jak poprzednie dokonania. Muzyce Wovenhand zawsze towarzyszyło bogate intrumentarium w postaci skrzypiec, pianina, czy nawet banjo. „The Laughing Stalk”, pomimo zwartej całości, wspomnianych elementów ma niestety niewiele. „Closer” z rytmiczną perkusją oraz „Maize”, zbudowane na delikatnych muśnięciach w klawisze, wydają się sentymentalną podróżą do „Consider The Birds” czy „Mosaic” właśnie, ale takich elementów jest zdecydowanie za mało. Wovenhand z pewnością nie nagrało słabej płyty, a jej „hałaśliwe” dźwięki (za produkcje odpowiedzialny jest sam Alexander Hacke, znany z Einstürzende Neubauten) to nowy rozdział w historii zespołu. Dopóki David utrzymuje swoją muzyczną „ewangeliczną” postawę, nie mamy się o co martwić.
A Lao Che? A Hey?