W szóstce artystów, których płyty zrecenzowaliśmy do pierwszej w grudniu odsłony „Esensja słucha”, znaleźli się: Crystal Castles, E1000, Emilie Autumn, Rozmowa z piramidami, Skye oraz The Twilight Sad. Wysokich ocen nie brakuje!
W szóstce artystów, których płyty zrecenzowaliśmy do pierwszej w grudniu odsłony „Esensja słucha”, znaleźli się: Crystal Castles, E1000, Emilie Autumn, Rozmowa z piramidami, Skye oraz The Twilight Sad. Wysokich ocen nie brakuje!
Crystal Castles „(III)” (2012) [70%]
Z każdą kolejną płytą Crystal Castles sam się sobie bardziej dziwię. Dlaczego? Ano, zastanawiam się, jak tego typu twórczość – złożona z dziwnych, trzeszczących i pozornie niechlujnych elektronicznych podkładów Ethana Katha oraz przetworzonych pisko-wrzasków Alice Glass – może być tak wciągająca. Na pierwszy rzut oka tego rodzaju brzmienie powinno trafiać jedynie do jakiejś muzycznej rebelianckiej niszy, do eksperymentalnych fanatyków. Tymczasem Kanadyjczycy komponują w taki sposób, że ich fanów da się znaleźć w każdej grupie społecznej i przedziale wiekowym. Co ciekawe, krążek „(III)” stanowi chyba najbardziej spójną i jednocześnie depresyjną z płyt CC. Glass zapowiadała, że jej motywem przewodnim będą trudne sytuacje i wszechobecna niesprawiedliwość. Rzeczywiście coś ciężkiego i surowego wisi nad albumem, na którym nie znajdziemy zbyt porywających i przebojowych numerów (jak choćby „Crimweave”, a zwłaszcza „Celestica” czy „Baptism”). Nie ma jednak również drażniącej przesady jak np. w „Doe Deer” i chyba dlatego całość wydaje się tak koherentna i konsekwentna w budowaniu mrocznego nastroju. Warto też zauważyć, że tym razem duet zmienił formę nagrywania poszczególnych utworów – wszystko zostało zarejestrowane na taśmach, a muzycy wyszli z założenia, że pierwsze wykonanie jest zawsze najwłaściwsze. Potwierdza to, że CC nie zatrzymali się w artystycznych poszukiwaniach, wciąż nie przyszła dla nich pora na powielanie schematów i odcinanie kuponów. W konsekwencji udało się stworzyć najbardziej emocjonalny i przejmujący obraz z dźwięków, które w pierwotnej postaci dalekie są od budowania refleksyjnego klimatu. Nadmieńmy tylko, że wywołana spójność nie oznacza wcale monotonii, ponieważ zdarzają się mocniejsze i żywsze momenty („Sad Eyes”, „Insulin”, „Transgender”), bardziej mroczne i przygniatające („Pale Flesh”, Telepath”), a jednocześnie całość potrafi zwieńczyć oniryczny i spokojny „Child I Will Hurt You”. Jakkolwiek gatunkowo nie sklasyfikujemy albumu duetu z Toronto, to trzeba przyznać, że przykuwa i zmusza do zastanowienia. Także nad współczesnością. Również muzyczną.
E1000 „Strange Fruits” (2012) [80%]
Tak offowy, że aż w sumie totalnie nieznany (marzenie każdego hipstera) kanadyjski projekt wypłynął – co znamienne – w dystrybucji elektronicznej. Co uderza przy pierwszym przesłuchaniu, to spójność wewnętrzna płyty: utwory przechodzą płynnie jeden w drugi, zanurzając słuchacza w roztopionej polewie z elektronicznego sosu. Gauthier zręcznie żongluje poszczególnymi motywami, ascetycznie dawkując kolejne elementy konstrukcji. O dziwo, w momentach kulminacyjnych, mimo całej serii elektronicznych impulsów, udaje się zachować twórcy przestrzeń w jego muzyce – na tyle dobrze, że nie umykają poszczególne, kluczowe motywy każdego utworu. Oddzielną kwestią są tu wyraźne (nieważne, czy świadome) nawiązania do niemieckiej sceny alternatywnej i synth popu z lat 80. Motyw przewodni mojego numeru 1, „Heartquake”, przywodzi na myśl dokonania Deine Lakaien z okresu „Winter Fish Testosterone” – „White Lies” połączone z Eurythimcs (bez galopad). Z kolei „10 000 Volts Between Us” brzmi jak remastering i przesterowanie Kraftwerk. Z elektroniką bywa ten problem, że tytuły mogą mieć się nijak do faktycznego stanu muzyki i zabawa w „co autor miał na myśli” totalnie dezinformuje słuchacza, ale tutaj na szczęście tego uniknięto. Dodatkowe remiksy na albumie pozwalają odkryć różne punkty widzenia na dany utwór i poszerzają tylko spektrum doznań, bez zaciemniania samej autorskiej muzyki. „Strange Fruits” to album faktycznie, jak tytuł wskazuje, dziwny, ale satysfakcjonujący i odwdzięczający się uważnemu słuchaczowi. Żeby było jasne: płyta nie jest nowatorska, bo nie musi. To synteza dobrego gustu elektronicznego, w której znajdą coś dla siebie tak koneserzy gatunku, jak i nowicjusze w tych strefach dźwiękowych.
Emilie Autumn „Fight Like a Girl” (2012) [90%]
Minęło pół roku od – w zasadzie już nie wiadomo, czy wyczekiwanej – premiery nowego krążka Emilie Autumn. Amerykańska wokalistka od kilku lat konsekwentnie tworzyła zasłonę dymną, koncertując, wypuszczając maxisingle, całość koronując premierą książki. Można by wręcz się pokusić o stwierdzenie, że gotycka lolita ze skrzypcami w rękach stworzyła lepszą franczyzę niż Lady Gaga – z jednym zastrzeżeniem: wizerunek jest spójny i kompletny. A tu nagle zaskoczenie: podczas gdy pierwszy album był mieszanką alternatywy z folkiem, drugi zaś naśmiewaniem się z mody na gotyk i emo, trzeci idzie w kierunku wytyczonym na trasie koncertowej. Najsilniejszy akcent położono na ironiczne teksty, pełne rozmaitych aluzji i ekwilibrystyk kulturowych (w tym genialne „Girls, Girls, Girls”). Całość nabrała teatralno-kabaretowej otoczki, przez co słuchacz odnosi wrażenie, że występuje na wieczorku wiktoriańsko-baudelaire’owsko-teslowskim (elektronika!). Melorecytacje przeplatają się z hymnami wyzwolonej ponad normę sufrażystki (singlowe „Fight Like a Girl”, „We Want Them Young”), a nad całością unosi się atmosfera nieprzejednanego bachicznego chaosu („Time for Tea”). Jeśli ktoś chciał zgłębić umysł XIX-wiecznej pacjentki zakładów psychiatrycznych rodem z groszowych powieści paryskich i londyńskich bruków, to nie mógł lepiej trafić. Maestria pod każdym względem, zwłaszcza antylirycznym. „It’s time for war, it’s time for blood, it’s time for tea!”
Rozmowa z piramidami „Rozmowa z piramidami” (2012) [70%]
10 października w Klubie Kultury Saska Kępa zespół Rozmowa z piramidami przedstawił publiczności swój debiutancki krążek o tej samej nazwie. Piotr Kajetan Matczuk i spółka prezentują twórczość polskich romantyków oprawioną w ramy jazzu i rocka. Choć artyści odcinają się od terminu „poezja śpiewana”, to nie da się ukryć, że właśnie z tym gatunkiem będą najbardziej kojarzeni. Wielu Polaków uważa tę gałąź sztuki za mało popularną muzykę dla osób starszych; jeśli ktoś jednak kiedykolwiek był choćby na koncercie Starego Dobrego Małżeństwa, ten wie, jak mało ten stereotyp ma wspólnego z rzeczywistością. Wśród osób zgromadzonych na Saskiej Kępie dominowali studenci i ludzie w średnim wieku. Znaleźli czas, by oderwać się od codziennego zgiełku i posłuchać świetnych aranżacji tekstów naszych narodowych wieszczów: „Romantyczności”, „Do M” czy „Promethidiona”. To może rokować nadzieję, że „Rozmowa z piramidami” znajdzie słuchaczy również wśród tej grupy odbiorców. Tym, co najbardziej zdumiewa, jest ogromna dojrzałość młodego przecież zespołu i jego odwaga w przeciwstawianiu się powszechnym trendom. „Rozmowa z piramidami” idzie pod prąd i zabiera nas w piękną, wzruszającą wycieczkę w przeszłość, udowadniając, że można w niej znaleźć wartościowe i aktualne przesłanie. Tradycja romantyczna jest w naszym kraju od dawna przedmiotem zaciekłej krytyki, przeciwstawia się bowiem pędowi ku konsumpcji, zmusza do krytycznego myślenia, zachęca do poświęceń i promuje patriotyzm. Prezentuje myślenie oparte na dalekosiężnych, wspaniałych planach, a nie skupienie się na codziennych, małych przyjemnościach. Stała się częścią naszej narodowej tożsamości, o której wypada dyskutować, ale nie sposób się jej wyprzeć. Okazuje się, iż nie potrzeba huku, elektroniki, roznegliżowanych pań i niesamowitych efektów, aby zrobić wrażenie na słuchaczach. Wystarczy dobry, charakterystyczny głos wokalisty, kilka klimatycznych instrumentów i bogata oferta duchowa. Zespół Rozmowa z piramidami przypomina nam, skąd wyrastają korzenie naszej polskiej kultury i robi to w sposób naprawdę kapitalny, dostarczając nam całą gamę emocji. Debiutancki album gdańskiej formacji zasługuje na wysoką ocenę, ma bowiem ogromną wartość muzyczną, edukacyjną, i, nie waham się tego napisać, terapeutyczną.
Skye „Back To Now” (2012) [50%]
W 2010 roku grupa Morcheeba wydała nieźle przyjętą płytę „Blood Like Lemonade”, na której po długiej przerwie zaśpiewała Skye Edwards. Ciemnoskóra wokalistka nie porzuciła jednak solowych projektów i w tym roku światło dzienne ujrzał jej trzeci album, zatytułowany „Back To Now”. Doświadczona artystka poza nim ma w dorobku znakomity „Mind How You Go” (2006) z kultowymi już utworami („Love Show” czy „Calling”), a trzy lata później przyszła pora na mroczniejszy i mniej przebojowy „Keeping Secrets”. Choć oba poprzednie krążki się różnią, nie zmienia to faktu, że to po prostu bardzo dobre pozycje – pełne zwiewnych melodii, świetnego wokalu i melancholii. Dziwnie na tym tle wygląda tegoroczny longplay – ociekający jednostajną, ciepłą elektroniką. O ile pierwszy kawałek („Troubled Heart”) – z miarowym podkładem, który ledwie w końcówce odrobinę przyspiesza, i z chóralnym refrenem – można traktować jako ciekawe i trochę zaskakujące otwarcie, o tyle z kolejnymi utworami to wrażenie zastępuje rozczarowanie nudnymi i schematycznymi aranżacjami. Pewnym udanym nawiązaniem do przeszłości wydaje się żywszy „Nowhere” (z wybijającymi się smyczkami), nieco więcej energii ma w sobie lekko klubowy „Featherlight”, a wyróżnić należy chyba jeszcze tylko „Every Little Lie”. Żaden z nich nie stanowi niestety nic więcej niż muzyczną ciekawostkę i bez wątpienia nie wytrzyma próby czasu. Niestety, traci na tym przede wszystkim Brytyjka, której świetny głos, dostosowany zresztą do charakteru krążka, zlewa się z monotonnymi, ciemnymi i majaczącymi dźwiękami. Prawdopodobnie gdyby spojrzeć na „Back To Now” jak na jedno z wielu wydawnictw, to należałoby też zwrócić uwagę, że to całkiem swobodnie płynący, ambitny i oparty na delikatnej elektronice pop, na dodatek co najmniej poprawnie zaśpiewany. Jednak mając w pamięci wcześniejsze dokonania Skye, jej wielkie muzyczne doświadczenie oraz znając duże możliwości, trzeba było spodziewać się czegoś więcej. A nawet znacznie więcej.
The Twilight Sad „No One Can Ever Know” (2012) [80%]
Założony dziewięć lat temu, w małej szkockiej miejscowości o nazwie Kilsyth, zespół The Twilight Sad może spowodować, że uważniej przyjrzymy się tamtejszym rejonom Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu dobrej i ambitnej muzyki. Jego trzeci longplay, wydany w lutym tego roku, zasługuje na uwagę, choćby ze względu na powiew świeżości i zauważalną metamorfozę w stosunku do dotychczasowej twórczości. Tę obecnie charakteryzuje mroczne brzmienie niepozbawione przebojowości, jednocześnie nacechowane sporą dawką smutku i negatywnych emocji. Znane z wcześniejszej nagrań post-punkowe aranżacje wypierają tutaj analogiczne syntezatory, które są najważniejszym elementem składowym tego albumu, czasami dominującym na tyle, by całkowicie pozbawić go powiązań z długogrającymi poprzednikami. Urozmaicenie i rozwój idące w tym kierunku łatwo zauważyć od paru lat w karierach różnych „gitarowych” grup. Jednak w tym przypadku wypadają pozytywnie i dla osób zaznajomionych z zespołem są dobrym sposobem na odkrycie drzemiących w nim pokładów talentu. Natomiast dla nowych słuchaczy to po prostu okazja do zapoznania się z The Twilight Sad. Charyzmatyczny James Graham, obdarzony intrygującą barwą głosu, posiada też niepowtarzalny szkocki akcent, który w połączeniu z klimatyczną muzyką zapada głęboko w pamięć, momentami pozostawiając wrażenie, że jedynie on sam wie, jakie słowa tak naprawdę wyśpiewuje. Dynamiczny i przebojowy „Dead City”, którego siłę stanowią tempo i drugoplanowe gitary; początkowo usypiający i skromny w swej strukturze „Nil”, zwieńczony wspaniałym zakończeniem; elektroniczny „Another Bed”wraz z przebojowym refrenem i zamykający „No One Can Ever Know”, oparty na kapitalnej linii basowej, niepokojący „Kill It In the Morning” – to najlepsze numery na krążku. Świetny wokalista (prezentujący widoczne postępy w komponowaniu) i nowa syntetyczna twarz zespołu, tworząca niesamowity klimat nagrań, stawiają tę płytę zdecydowanie najwyżej wśród całej dyskografii The Twilight Sad.
Lubię te Wasze paczki - tym razem sześciopak z czterech browarów. Szczególnie wpada w ucho kojąca polska poezja. Tę płytę kupię na pewno.