Drugi grudniowy odcinek cyklu „Esensja słucha” to – podobnie jak poprzednie odsłony – spore gatunkowe zróżnicowanie. Tym razem w naszych głośnikach gościli King Dude, The Helio Sequence, Kamelot, Morbid Angel, Kreator i Colour Haze. Ponownie nie zabrakło wysokich not. Miłego słuchania!
Esensja słucha: Grudzień 2012 (2)
[ - recenzja]
Drugi grudniowy odcinek cyklu „Esensja słucha” to – podobnie jak poprzednie odsłony – spore gatunkowe zróżnicowanie. Tym razem w naszych głośnikach gościli King Dude, The Helio Sequence, Kamelot, Morbid Angel, Kreator i Colour Haze. Ponownie nie zabrakło wysokich not. Miłego słuchania!
King Dude „Burning Daylight” (2012) [80%]
„Amerykański piosenkarz folkowy, który w tej chwili jest bardziej popularny w Europie” – takimi słowami zamieszczonymi na stronie internetowej TJ Cowgill opisuje jedno ze swoich wcieleń. Na co dzień to szef marki odzieżowej Actual Pain i frontman blackmetalowego Book of Black Earth, solo występuje zaś jako King Dude. Jego płyta „Burning Daylight” przynosi ciekawy mariaż gatunków: głównie przyciężkiego neofolku oraz americany, z prawdziwą fantazją doprawionych najróżniejszymi brzmieniami. Tak jak niegdyś Frank Zappa zagrał w TV na rowerze, a Beach Boys rejestrowali dźwięk zgniatanych puszek Coca-Coli na potrzeby albumu „Pet Sounds”, tak King Dude, aby ubarwić swoje utwory, używa odgłosów dzwonów kościoła w Stuttgarcie, włoskiego pociągu, zepsutego wentylatora czy pożaru wysamplowanego z internetowego filmiku. Raz śpiewa gardłowo lub jęczy, by w kolejnym kawałku czystym głosem, do wtóru wygrywających miarowe rytmy gitary i bębnów, opowiadać o poważnych sprawach: przemijaniu, ulotności życia czy potrzebie czerpania radości z rzeczy nas otaczających. Przyznaje się przy tym do inspiracji śmiercią, religią, Lucyferem oraz pierwotnymi uczuciami. Efektem tego jest mieszanka, z której wyłaniają się na przykład: miarowy i melodyjny „Barbara Anne"; hałaśliwy „I′m Cold”, ozdobiony kobiecym wokalem (podobnym w barwie do Lydii Lunch, należącym jednak prawdopodobnie do żony Cowgilla, Emily); przywodzący na myśl styl Julee Cruise, rozmarzony „My Mother Was The Moon” (ta ostatnia wraca tu zresztą w sferze muzycznej na „You Can Break My Heart”). Tajemnicę popularności pewnych artystów akurat w Europie można prawdopodobnie wytłumaczyć poprzez analogię z wiadomym zjawiskiem w kinematografii: otóż gusta odbiorców ze Starego Świata są podobno bardziej wyrafinowane, skłonni są oni zachwycać się eksperymentalnymi formami i poszukują dzieł ambitniejszych. Jeśli to prawda, to King Dude jest tego intrygującym, klimatycznym przykładem.
The Helio Sequence „Negotiations” (2012) [70%]
Mają spore doświadczenie i umiejętność kreowania niezwykle eterycznego nastroju. The Helio Sequence, czyli w rzeczywistości Brandon Summers oraz Benjamin Weikel, nagrywają wspólnie od 1999 roku. Do dzisiaj dorobili się pięciu studyjnych albumów, a ostatni z nich, „Negotiations”, ukazał się we wrześniu nakładem Sub Pop. Amerykanie – jak na duet – potrafią stworzyć całkiem szeroko zakrojone brzmienie, oscylujące wokół indie rocka, lecz naznaczonego zwiewną i przestrzenną elektroniką (zahaczając przy tym o dream pop). Oczywiście w umiarkowanym tempie, które na szczęście nie usypia, a raczej miło kołysze. Co ciekawe, trochę niewyraźnie i nijako wypada początek krążka – zwłaszcza otwierający „One More Time”, lecz już dzięki niemu w ucho wpadają wycofane gitary, przewijające się przez cały materiał. Nie porywa także nijaki, choć w gruncie rzeczy solidny, wokal Summersa, jednak z czasem, pod wpływem nastrojowości i zwiewności płyty, wrażenie to schodzi gdzieś na drugi plan. Okazuje się bowiem, że duet potrafi zagrać zmysłowo, jednocześnie żywo i nieco ostrzej, jak na przykład w „Downward Spiral” lub „When The Shadow Falls”. Mimo tego, najwartościowsze wydają się melancholijne, majaczące numery: chyba najlepszy z zestawu „Open Letter”, a dalej – rytmiczny „Silence On Silence”, bardziej akustyczny „December” czy w końcu „The Measure”. Żaden z nich wielkim przebojem nie jest, najpiękniejszą z indierockowych ballad również, ale kiedy oddać się w skupieniu ich oddziaływaniu, to okazuje się, że „Negotiations” stanowi ciepłe, nienachalne, naprawdę przyjemne i na dodatek nieprzesłodzone granie, z którym chce się mieć styczność co najmniej kilkukrotnie. A gdy dodamy, że The Helio Sequence supportowali m.in. grupę Keane, to chyba wiadomo, czego po ich najnowszym krążku można się spodziewać.
Kamelot „Silverthorn” (2012) [60%]
Kamelot spotkały ostatnimi czasy dwa nieszczęścia: najpierw wypuszczono „Poetry for the Poisoned”, przy którym lepiej poszukać cykuty, następnie z grupy odszedł Roy Khan. Po krótkich zastępstwach z innymi wokalistami do zespołu dołączył Tommy Karevik (czyli podtrzymano skandynawską tradycję wokalistów). Można powiedzieć – na szczęście i niestety. Z jednej strony Tommy świetnie wyrabia dotychczasowe partie Khana (ale bez tej nieszczęsnej teatralnej pretensjonalności, która ostatecznie pogrzebała przedostatni album), z drugiej – chyba postanowił zostać jego kolejną inkarnacją. Problem z „Silverthorn” jest taki, że po pierwszym przesłuchaniu praktycznie nic się nie wyróżnia. Po kilku kolejnych można dostrzec pewne światła na horyzoncie, takie jak singlowe „Sacrimony (Angel of Afterlife)”, tytułowy „Silverthorn” lub „Solitaire”. Problem w tym, że cały album to jedno wielkie yin i yang – o ile „Song for Jolee” to bezpłciowe smęty, o tyle „Falling Like a Fahrenheit” potwierdza (po „House on the Hill” i „The Pendulous Fall”), że ciężkie ballady to najlepszy wyróżnik grupy. I chociaż można trafić na albumie na ciekawe momenty, takie jak główny riff „My Confession” czy też „Solitaire”, to grzebią to tandetne teksty. Kamelot po prostu nagrał ten album… standardowo. Nie ma fajerwerków, utwory są równe i tylko kilka jest równiejszych (zwłaszcza „Fahrenheit”). Czuć też, i to bardzo, brak Simone Simons, której duety z Khanem stały się wręcz legendą (a takie „The Haunted” to lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika power metalu). Nie ukrywam, że pierwotnie chciałem napisać pełną recenzję „Silverthorn” i dziękuję Bogu, że zaczekałem z tym, bo inaczej bym zmiażdżył płytę. Być może za rok ocena podskoczyłaby jeszcze o jakieś 5-10%, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu poprawnie. I trudno powiedzieć, czy Kamelot kiedykolwiek dorówna trylogii „Epica"-"Black Halo"-"Ghost Opera”. Nie zapowiada się na to.
Morbid Angel „Illud Divinum Insanus” (2011) [70%]
Ostatni album grupy zaliczanej do protoplastów death metalu okazał się świadectwem prawdziwej muzycznej bezkompromisowości. Jak w końcu inaczej nazwać śmiałe połączenie brutalnego deathu, z jakiego znani są Amerykanie, z industrialną elektroniką – wliczając w to automat perkusyjny? Nawet jeśli taki eksperyment sam w sobie nie byłby dla kogoś dowodem na odwagę artystyczną, to reakcja zdecydowanej większości „prawdziwych” fanów metalu – już tak. Była ona wprost miażdżąco krytyczna i ogromnie mnie zdziwiła… chociaż właściwie potwierdziła pewne stereotypy, ale nie warto poświęcać im tutaj miejsca. Dziwne w każdym razie jest to, że pełne jadu, niewybredne komentarze w stosunku do „Illud Divinum Insanus”, jak i samych muzyków, wynikały głównie z tego, że Morbid Angel „odważyli się” sięgnąć po inne niż zwykle środki wyrazu. Szerokie wykorzystanie elektroniki przyćmiło nawet fakt powrotu Davida Vincenta na stanowisko wokalisty. To doprawdy niesamowite, jak wielu jest prawdziwie ortodoksyjnych fanów muzyki metalowej nieakceptujących tego typu zmian – nawet jeśli mimo nich zespół może pochwalić się wysoką formą kompozytorską, wykonawczą, a przede wszystkim – zadziwiać i zaskakiwać. „Illud…” to pełen dawnej wściekłości i agresji materiał, tyle że podany w odrobinę innej formie. W dodatku znakomicie pasującej do nieraz bardzo odhumanizowanej muzyki. Porównania do Samaela z pewnością są nieuniknione, choć między innymi mroczniejszy klimat i wirtuozeria gitarowa Treya Azagthotha wciąż przypominają, z jakim zespołem mamy do czynienia.
Kreator „Phantom Antichrist” (2012) [80%]
Niemieccy thrasherzy powrócili po trzech latach promowania poprzedniej płyty, „Hordes of Chaos”, dwuczęściowej koncertówki i rzecz jasna nagrywania nowego materiału, wydanego pół roku temu pod tradycyjnie złowieszczym tytułem: „Phantom Antichrist”. Muzycy postanowili najwyraźniej nieco odświeżyć brzmienie i wpleść w swoje kompozycje jeszcze więcej melodii. Efektem takiego podejścia jest niesamowicie chwytliwa, w Kreatorowym stylu, przebojowa płyta, z jeszcze większą ilością heavymetalowych elementów niż zwykle. Momentami można zapomnieć nawet, że to legenda thrashu zza Odry i pomyśleć, że słuchamy płyty kapeli powermetalowej, jak na przykład w hymnowym „From Flood Into Fire”. Nie zabrakło też kompozycji-zmyłki: pierwsze dwie minuty „Your Heaven My Hell” sugerują, że będziemy mieli do czynienia z rasową balladą, jednak gwałtowny gitarowy wybuch i krzyk Mille Petrozzy przypominają, że to jednak album Kreatora, a nie Scorpions. Mille i Sami Yli-Sirniö, drugi gitarzysta zespołu, wydają się być jeśli nie w życiowej, to na pewno w bardzo wysokiej formie wykonawczej. Niemalże widać iskry sypiące się z gitar podczas solówek: czysta radość grania i oczekiwana od tej kapeli wirtuozeria. Z pewnością jest to płyta, do której będę wracał częściej niż do „Hordes of Chaos” – obie charakteryzują się wysokim poziomem kompozytorskim, ale „Phantom Antichrist” przebija swoją poprzedniczkę świeżością brzmienia. Metalowa płyta roku? Być może. Czołówka końcoworocznych zestawień gwarantowana.
Colour Haze „She Said” (2012) [90%]
Wielce niedoceniony to zespół w naszym kraju, a trzeba szczerze przyznać, że stoner w jego wykonaniu od 1995 roku godnie zastępuje protoplastów z Kyuss, dodając oczywiście wiele od siebie. Na przestrzeni prawie dwóch dekad grania wydali dziesięć albumów, a na najnowszy, „She Said”, przyszło nam czekać aż cztery lata. Zespół wynagrodził zwłokę dwupłytowym wydawnictwem, które po brzegi wypełnione jest ekspresyjną podróżą po pustynnych terenach. To, co wyróżnia Colour Haze na tle innych, to perfekcyjne budowanie napięcia i niemal tasiemcowe struktury utworów. Już otwierający numer, „She Said”, rozpoczynający się delikatnym klawiszem, daje do zrozumienia, że w tej wycieczce pedał gazu wciskany jest tylko wtedy, kiedy to konieczne. Energia, jaka płynie ze snujących się dźwięków, sprawia, że kompletnie zapominamy o muzykach stojących za instrumentami, a skupiamy się tylko i wyłącznie na piaszczystym klimacie, wydobywającym się z głośników, budowanym za pomocą gitar i rytmicznej perkusji. A to dopiero pierwszy utwór. Dalej jest podobnie, ale wcale nie nużąco. Gdzieniegdzie stuknie klawisz, innym razem pojawi się sekcja smyczkowa, ale jak to Colour Haze ma w zwyczaju, owe akcenty wplatane są z ogromnym wyczuciem, tak aby nie zaburzyć charakteru całości.
Poprzez specyficzne brzmienie, zatopione w psychodelii lat 70., zespół wypracował sobie styl, który stał się inspiracją chociażby dla Sungrazer czy Causa Sui. Nowy krążek z pewnością będzie kolejnym wyznacznikiem dla młodych adeptów stonerowej ornamentyki, a dla bohaterów tematu jest to kolejny krok w doskonaleniu własnego niesamowitego warsztatu. Pomimo hermetycznego gatunku Colour Haze udowadniają, że jest jeszcze przed nimi wiele dróg do odkrycia. Świadczy o tym także wieńczący płytę „Grace”, zakończony orkiestrowym aranżem. Odnosi się wrażenie, że nawet jamowanie gitarzysty i wokalisty – Stefana Kogleka – nabrało szlachetniejszej barwy. 80 minut na „She Said” wymaga od słuchacza cierpliwości, ale kiedy już poświęci się albumowi 100% uwagi, odwdzięczy się z nawiązką. Oby tylko muzycy nie kazali nam ponownie czekać czterech lat na następne wydawnictwo.
Problemem z ostatnim albumem MA nie jest zmiana stylu, inkorporacja nowych elementów czy wąskie gusta słuchaczy, tylko to że jest to album żenująco wręcz słaby pod względem muzycznym. I na dodatek te buńczuczne wypowiedzi muzyków o tym jakie to innowacyjne i rewolucyjne granie. Takie innowacje to ja pamiętam z początku lat dziewięćdziesiątych kiedy industrial był na topie.