Esensja słucha: Marzec 2013 (2) [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Poprzednia marcowa odsłona naszego cyklu (do przeczytania tutaj) miała naprawdę dobrą średnią z wystawionych ocen. Tym razem pod tym względem jest jeszcze lepiej, a bywa też całkiem ostro. Do sprawdzenia przygotowaliśmy minirecenzje albumów Krynicy, Nosaj Thing, O.D.R.A, Opricz, Rock Candy Funk Party oraz Tribulation.
Esensja słucha: Marzec 2013 (2) [ - recenzja]Poprzednia marcowa odsłona naszego cyklu (do przeczytania tutaj) miała naprawdę dobrą średnią z wystawionych ocen. Tym razem pod tym względem jest jeszcze lepiej, a bywa też całkiem ostro. Do sprawdzenia przygotowaliśmy minirecenzje albumów Krynicy, Nosaj Thing, O.D.R.A, Opricz, Rock Candy Funk Party oraz Tribulation. Krynica „Песнь могильных трав” (2012) [80%] Tego typu muzyka, wykorzystująca folklor słowiański (często połączony z elementami metalu bądź black metalu), jest niezwykle popularna za naszą wschodnią granicą – na Białorusi, Ukrainie, w Rosji, nawet w krajach nadbałtyckich. Najczęściej towarzyszy jej patriotyczna oprawa tekstowa, co jest oczywiście próbą podkreślenia własnej tożsamości narodowej, z taką siłą tłamszonej i spychanej na margines przez kilkadziesiąt lat istnienia Związku Radzieckiego. Działający w portowym, nadwołżańskim Rybińsku w obwodzie jarosławskim (który miał to „szczęście”, że w latach 80. ubiegłego wieku przez pięć lat nosił nazwę Andropow na cześć byłego szefa KGB i sekretarza generalnego KPZR) zespół Krynica (Крыница) zalicza się do najciekawszych zjawisk na firmamencie folk rocka i neofolku we współczesnej Rosji. Zadebiutował przed ośmioma laty albumem „Ангел”, dwa lata później wydał „Во славу Солнца”, a po kolejnych sześciu (sic!) – zdecydowanie najlepszy ze wszystkich trzech album „Песнь могильных трав”. Nagrano go w składzie: Rodosław (śpiew, flety, żalejka, gitara), Raticz (gitara), Pan Bjorn (gitara basowa), Jarosława (skrzypce) oraz Morigan (perkusja, instrumenty perkusyjne, śpiew). „Песнь могильных трав” to akustyczno-folkowy concept album, poświęcony w całości bohaterskim Rusinom broniącym ojczyzny przed najazdem mongolskim, do którego doszło w pierwszej połowie XIII wieku. Na ziemie ruskie wyprawiła się wówczas armia Batu-chana (wnuka Czyngis-chana), ta sama, która w latach 1240-1242 dała się we znaki Królestwu Węgierskiemu oraz rozbitej na dzielnice Polsce. Nieco wcześniej, bo pod koniec zimy 1238 roku, Mongołowie zdobyli kolejno Riazań, Kołomnę i Włodzimierz nad Klaźmą, 4 marca nad rzeką Sit próbował powstrzymać ich książę włodzimierski (Ruś również przeżywała wtedy okres rozbicia dzielnicowego) Jerzy II Wsiewołodowicz. Krwawa batalia przyniosła zagładę jego armii, on sam także poległ na polu bitwy. Jak się jednak okazuje, pamięć o bohaterskich Rusinach i księciu Jerzym wciąż żyje, czego najlepszym przykładem najnowszy album Krynicy. To nie jest długa płyta – złożyło się na nią osiem utworów, trwających trochę ponad czterdzieści minut. Ale nie w długości kompozycji czy całego krążka tkwi przecież magia muzyki! W tym przypadku liczy się przede wszystkim klimat – pełen nostalgii i zadumy, od razu przywodzący na myśl dawne wieki (także dzięki wykorzystaniu oryginalnych ludowych instrumentów, w tym przypominającej fujarkę żalejki, w dawnych czasach używanej podczas pogrzebów i uroczystości wspominania zmarłych). Sprawiający, że przed oczyma duszy słuchacza rozpościera się zapomniane pole bitwy, na którym w ciągu kilkuset lat wyrosła wysoka trawa pokrywająca ziemię kryjącą bezimienne ciała wojowników. Folklor Słowian wschodnich ma w sobie ten wspaniały zaśpiew, który fascynuje, działając wręcz hipnotycznie. Muzycy, a głównie wokaliści Krynicy – Rodosław i Morigan – potrafią to wykorzystać, cudownie rozpisując swoje partie na głosy, dogrywając chórki („Ты взойди, взойди…”), nawiązując do zawsze chwytających za serce rzewnych i tęsknych dumek kozackich („Там шли два брата”, „Ты воспой, ты воспой в саду, соловейко”). Na płycie nie brakuje też jednak fragmentów znacznie bardziej dynamicznych, które choć powodują, że serce zaczyna bić szybciej, to jednak nie tracą przy tym nic na uroku („Снова солнце заревом подымается”, „Северный ветер”). Zwieńczeniem opowieści jest najdłuższa na krążku, prawie ośmiominutowa, pieśń „Сить” (to nazwa rzeki, nad którą stoczona została bitwa) – płynąca leniwie jak wody Wołgi ballada, w której Rodosław śpiewa o kurhanach skrywających Rusinów z armii księcia Jerzego, poległych w obronie ojczystych ziem przed najazdem okrutnych barbarzyńców ze Wschodu. Tym samym „Песнь могильных трав” to nie tylko przypomnienie epizodu ze średniowiecznych dziejów Rosji, to także forma deklaracji politycznej. Nosaj Thing „Home” (2013) [80%] „Eclipse/Blue” to tytuł zeszłorocznego singla, który zwiastował drugą płytę w dorobku producenta Jasona Chunga, znanego szerszej publiczności jako Nosaj Thing. Pulsujący, żywo kołyszący i jednocześnie eterycznie zaśpiewany (przez Kazu Makino z zespołu Blonde Redhead) numer porywa do tej pory, ale jego energia i taneczność nie oddają klimatu całego nowego krążka. „Home” różni się też wyraźnie od debiutanckiego albumu artysty, „Drift”. Tym razem Amerykanin postawił na kompozycje bardziej wyważone i budujące jednolity, zresztą niejednokrotnie refleksyjny nastrój, w których co prawda ciągle na pierwszym planie pozostaje charakterystyczny (zakorzeniony w hip-hopie) bas, lecz nie jest on już tak dominujący. Drugim gościem na opisywanej płycie jest znakomity Toro Y Moi, który stłumionym wokalem dopełnia rozmyty i przestrzenny numer „Try”, swoją drogą jeden z najlepszych na płycie. Znamienne, że najbardziej chwytliwe i przejmujące (pomimo zupełnej odmienności emocjonalno-brzmieniowej) są właśnie oba wymienione wyżej utwory. Jednak z playlisty „Home” da się wyłowić znacznie więcej dopieszczonych muzycznie struktur, skonstruowanych z wycyzelowanych dźwięków, które układają się często w intymne i dające do myślenia kawałki. Wśród nich mamy choćby spowolniony, drgający „Distance” czy zamykający całość całkiem dynamiczny i dudniący „Light 3”. Najistotniejszy przy tym wszystkim pozostaje fakt, że jedenaście utworów nie stanowi prostej zbieraniny misternie skomponowanych numerów – w ponad półgodzinnym zestawie tworzą one kompletną i spójną płytę, z którą obcowanie gwarantuje słuchaczowi naprawdę wiele rozmaitych doznań. To z kolei pozwala z czystym sumieniem nazwać „Home” wysokogatunkową, chłodną muzyką elektroniczną. Raczej łagodną, niezbyt inwazyjną i niewyróżniającą się specjalnie, ale bez wątpienia wartą dogłębnego poznania. O.D.R.A „Karl Denke Blües” (2012) [70%] Jeśli chodzi o ciężkie brzmienia, na Zachodzie jesteśmy kojarzeni głównie ze sceną death- i blackmetalową. Bardzo dobrze radzą sobie Behemoth, Vader czy nawet podziemna Mgła. Nigdy natomiast nie dane nam było odnieść sukcesów na polu sludge. Cieszy ogromne zainteresowanie Blindead i Echoes of Yul na polskim podwórku, choć oczywiście jakość ich muzyki jest niestety nieadekwatna do zainteresowania. Podobnie jest z wrocławskim projektem – O.D.R.A. „Karl Denke Blües” to kolejna porcja energicznych, a czasem rozciągniętych do granic możliwości, chwytliwych riffów, tyle że tym razem sięgamy po inspiracje Eyehategod – protoplastami gatunku z bluesowym sznytem. O.D.R.A nie rości sobie wielkich praw do bycia zapamiętanym jako nowatorski i oryginalny zespół, ale wzoruje się na mistrzach w sposób na tyle świadomy, że udaje im się przemycić nasz polski (bynajmniej nie przaśny) klimat. Tytuł płyty nie jest przypadkowy i odnosi się do śląskiego zbrodniarza i kanibala, który na początku XX w. zamordował blisko 40 osób. Konwencja godna muzyki, bowiem brzmieniowo próżno szukać tutaj wesołych melodii i czystych podkładów. Jest brudno, głośno, a ciężarne basowe riffy bardzo dobrze uzupełniają się z punkowym wokalem Chudego Byka. Pozorna „brzydota” i pewna monotonia albumu w miarę kolejnych odsłuchów przyciąga i wabi sprzężonymi gitarami, niemal żywcem wyjętymi z Black Flag. Wrocławianie zadbali również, aby tej surowiźnie nadać odpowiedni charakter i tempo. Bluesowe zagrywki często pozwalają na chwilę złapać powietrze, dzięki czemu „Karl Denke Blües” zyskuje na różnorodności. Sekcja instrumentalna ściele się tu jednak gęsto, a wytchnienie przychodzi właściwie dopiero z ostatnim na płycie utworem – „Inkwizytor”, w którym dają znać o sobie bardzo ładnie wplecione organy. Oprócz wszędobylskiej siarki unoszącej się w powietrzu czuć na trzecim krążku powiew „południowego” stonerowego klimatu. „Zdziczały Lump” to murowany hit koncertowy, który momentami może nawet kojarzyć się z Kyuss. Ze zdumieniem obserwuję, że zespół o tak dużym potencjale nie jest w ogóle znany miłośnikom ostrzejszej muzyki. Może nie odkrywają swoją muzyką nowych lądów, ale „Karl Denke Blües” to świetny przykład płyty zrobionej z pasją, w 100% autentycznej, na którą warto wydać wcale niedużą (20 zł) kwotę. Opricz „Небо без птиц” (2013) [70%] Można odnieść wrażenie, że nadwołżański Rybińsk to prawdziwe zagłębie rosyjskiego pagan metalu. Od 2007 roku odbywa się tam nawet coroczny Folk Pagan Fest, którego inicjatorami i głównymi organizatorami są członkowie zespołu Opricz (Опричь). Grupa powstała przed piętnastu laty na gruzach hardcore’owej formacji Kontra, a utworzyli ją muzycy ukrywający się pod pseudonimami Jaromir i Pustoswiat. W następnych latach skład zmieniał się tak często, że prawdopodobnie nawet liderzy nie byliby w stanie wymienić wszystkich ludzi, którzy się przez formację przewinęli (przez jakiś czas w kapeli terminował nawet Rodosław, który w 2004 roku pożegnał się z przyjaciółmi, aby stanąć na czele własnego projektu – Krynicy). Zawirowania personalne spowodowały, że zespół bardzo długo nie mógł wejść do studia, by zarejestrować własne dokonania. Dopiero osiem lat temu ukazała się płyta „Legend / Волчья верность”, dzielona na pół z ukraińską (lwowską) kapelą Kroda. Trzy lata później w sprzedaży pojawił się kolejny split – „…З мороку… / Огнецвет” – tym razem opublikowany do spółki z pochodzącą z Chersonia, a więc także z Ukrainy, formacją Czur (Чур); przed rokiem natomiast światło dzienne ujrzał concept album „Триединство”, na którym do wspomnianej powyżej dwójki dołączyli jeszcze mińscy metalowcy z grupy Piarevaracien. Poza artystycznym, krążek ten miał spełnić również cel propagandowy – nagłośnić ideę jedności słowiańskiej, której muzycy z Rybińska wierni są od samego początku istnienia formacji. Nazwa Opricz też zresztą jest znacząca – w języku staroruskim słowo to oznaczało „niezgodę”, „opór” i „walkę”. Przeciwko czemu? Członkowie grupy określają to bardzo jasno: „(…) przeciwko chrześcijaństwu i burżuazyjnemu systemowi wartości”. I tak dalej, i tak dalej. Pierwszym pełnometrażowym wydawnictwem kapeli był wydany w grudniu 2010 roku album „Север вольный”, drugi – „Небо без птиц” – trafił do sprzedaży w końcu stycznia tego roku. Nagrano go w składzie: Pan (śpiew, flet), Jaromir (gitara, śpiew), Koliado (gitara), Pierieswiet (gitara basowa), Michaił Romanow (instrumenty ludowe) oraz Władimir (perkusja); lider formacji, Pustoswiat, był tym razem jedynie kompozytorem oraz aranżerem wszystkich utworów. Na „Небо без птиц” składa się siedem utworów, w sumie prawie czterdzieści minut muzyki. Niby niewiele, ale z drugiej strony – wystarczająco dużo, aby po dotarciu do finiszu nie odczuwać niedosytu. Muzycznie Opricz to klasyczne połączenie dynamiki i agresji heavy metalu z melodyjnością i nostalgią charakterystycznymi dla słowiańskiego folku. Co prawda, zdarzają się fragmenty ostrzejsze, w których śpiew Pana zahacza o growling („Первозимье”, „Светлая смерть”), ale są to wyjątki; przez większość czasu jego kojący głos wyczarowuje przed oczyma wyobraźni niezwykłe obrazy zamierzchłej przeszłości i widoki nietkniętej ręką cywilizacji nadwołżańskiej przyrody. Natura jest właśnie tym, co łączy teraźniejszość i przeszłość; stąd w tekstach tak wiele jej opisów („Прощальная”, „Ведьма-метель”, „Вещий”). Nie zabrakło też tematyki stricte historycznej, choć również ujętej bardzo lirycznie i poetycko – vide pieśń poświęcona bitwie nad rzeką Sit („Сить”), tej samej, o której na albumie „Песнь могильных трав” śpiewała – zaprzyjaźniona z grupą Opricz – Krynica. Wartością dodaną krążka „Небо без птиц” jest wykorzystanie w bardzo szerokim zakresie instrumentów ludowych (fletów, fujarek, dud i tym podobnych), które doskonale kontrastują z podstawową, metalową materią muzyki tej rybińskiej kapeli i – jak w utworach „Ведьма-метель”, „Скоро, скоро!” – przydają jej lekkości i zwiewności, sprawiają, że zapada w pamięć i długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Jeśli zaś komuś przeszkadza fakt, że Pustoswiat, Jaromir, Pan i ich kompani nie cenią sobie Boga chrześcijańskiego, zawsze może on później odreagować, słuchając chociażby 2Tm2,3 bądź Maleo Reggae Rockers. Rock Candy Funk Party „We Want Groove” (2013) [70%] Funk’s not dead – tak najkrócej można scharakteryzować to, co dzieje się na tej płycie. Projekt Rock Candy Funk Party zrodzony został z miłości (oraz zapewne nostalgii) pięciu artystów do rockowego i jazzowego wcielenia tego wpływowego stylu. W skład zespołu wchodzą: gitarzysta Joe Bonamassa oraz czterej panowie o mniej głośnych nazwiskach, z bogatym jednak bagażem doświadczeń jako muzycy sesyjni czy koncertowi towarzyszący bardziej uznanym twórcom: Ron DeJesus, Mike Merritt, Renato Neto i Tal Bergman. Rock Candy Funk Party powstało z inicjatywy tego ostatniego, na co dzień perkusisty Bonamassy. „We Want Groove”, z okładką jawnie inspirowaną „We Want Miles” Milesa Davisa z 1982 roku, przynosi dziewięć instrumentalnych kawałków prezentujących zarówno natchnione bujającym rytmem, jak i spokojne oblicze funku z naleciałościami acid jazzu. Oprócz covera klasyka Jimmy’ego Smitha „Root Down (And Get It)” znajdziemy tu autorski materiał, nagrany na żywo w dziesięć dni i powstały głównie na bazie improwizacji. Pierwszy utwór na „We Want Groove”, poza dość przewrotnym tytułem – „Octopus E”, ma do zaoferowania interesujący gitarowy motyw przewodni, który z czasem ustępuje pola klawiszom. Na zakończenie muzycy powracają do głównego tematu, a kawałek urywa się jakby w połowie. „Spaztastic” od pierwszych dźwięków atakuje słuchacza perkusją – jest szybko i rytmicznie, a wszystko to napędza soczysty bas. Z czasem więcej przestrzeni otrzymuje Bonamassa, który może popisać się firmową solówką. Na „We Want Groove” zaprezentowano całkiem szeroką paletę odmian funku: w „Animal/Work” disco przetykane jest rockowymi wstawkami, „Ode to Gee” rozwija się jazzowo, a „The Best Ten Minutes of Your Life” oraz „New York Song” są stonowane i płyną leniwie w tle. Cechą wspólną wszystkich jest nieskrępowana radość, z jaką zostały zagrane. W wewnętrznych stosunkach członkowie zespołu wyznają demokrację: przede wszystkim rytm, a na solowe popisy również znajdzie się miejsce. Pojawienie się na płycie ukrytego utworu (a dokładnie zawartego w ostatnim, po czterech minutach ciszy) niby cieszy, ale jednocześnie irytuje. Wspomniana wcześniej „New York Song” to piosenka na odetchnięcie, która kończy się po pięciu z piętnastu przewidzianych minut. Zaniepokojony słuchacz zwiększa siłę głosu swojej wieży/komputera w obawie, że coś mu umyka, ale to niczego nie zmienia. Przewija więc i trafia prosto w gąszcz „Mr. Clean” – przypomnienia, na czym opiera się funk. Miło dostać coś gratis, jednak aż cztery minuty ciszy niepotrzebnie wystawiają cierpliwość odbiorcy na próbę. Tribulation „The Formulas of Death” (2013) [80%] Jak ja uwielbiam takie nieoczekiwane niespodzianki. Zespół, który wyrósł z miłości do starej szkoły szwedzkiego death metalu i thrashu, nagrywa płytę zupełnie inną od debiutu. Niewiele na „The Formulas of Death” zostało z „The Horror”. Nie ma rzemieślniczej pracy u podstaw, puszczania oka do wielbicieli Grave, Possessed czy Kreator. Nie uświadczymy agresywnej i szarpanej jazdy po gryfie. Nawet logo uległo zasadniczej zmianie, co pewnie też było celowym zabiegiem. Tym razem przepis na death metal szwedzki kwartet odnalazł w progresywnym rocku lat 60. i 70. „The Formulas of Death” to jakby udowodnienie, że w przypadku gatunku, który od lat cierpi z powodu skostniałej formy (zdarzają się oczywiście wyjątki), najlepiej sprawdza się mariaż z protoplastami i zaszczepienie czegoś nowego. Drugi krążek to melodyjne, acz doskonale przemyślane wycieczki w rejony psychodelii, które, oparte na solidnej gitarowej sekcji rytmicznej, z wolna budują klimat całości. Tribulation już od pierwszych taktów „Vagina Dentata”, przypominających nieco bliskowschodnią muzykę, daje do zrozumienia, że tym razem nigdzie się nie spieszy i przede wszystkim stawia na atmosferę. A ta znajduje swoje korzenie zarówno w „Reinkaos” Dissection („Spectres”) czy z drugiej strony – Enslaved („Suspiria”), przy czym nic nie traci na swojej zadziorności. Agresywne wokale Anderssona nie pojawiają się tak często, ale nadal świetnie uzupełniają pracę pozostałych członków zespołu. Zachwyca wyobraźnia muzyczna Szwedów. W rozwlekłych kompozycjach, grubo przekraczających sześć minut (cały album trwa 75 minut) nie doszukamy się tradycyjnego schematu: zwrotka-refren-zwrotka. Zdarza się także, że utwór wypełniają delikatne klawisze czy instrumentalna gitara, a wiele motywów swoją powtarzalnością potrafi przykleić się na dłużej. Sporo osób zapewne pokochało Tribulation za tradycyjną formę zarówno horroru, jak i death metalu na debiucie. Drugie dzieło nie tylko nie gubi tej specyficznej aury, co raczej ubarwia ją muzyką grozy, znaną z progresywnego włoskiego Goblin, czego dowodem jest wspomniany wcześniej utwór – „Suspiria” (Goblin skomponował ścieżkę dźwiękową do filmu o tym samym tytule). Dzięki temu album zyskał na wielowymiarowości i przestrzenności. „The Formulas of Death” nie przypadnie do gustu tym, którzy spodziewali się powtórki z rozrywki. Choć jego produkcja dość wyraźnie nacechowana jest thrashową motoryką, to deathmetalowi puryści znienawidzą krążek za wymienione wyżej urozmaicenia. Reszta natomiast może sama się przekonać, czy zespół rzeczywiście odnalazł tytułową receptę na znakomitą muzykę.
|