Mirek Gil – przed laty podpora zespołu Collage – nie narzeka ostatnimi laty na brak pracy. Wciąż bowiem kieruje dwiema formacjami, które regularnie dostarczają swoim fanom nowe nagrania. Pod szyldem Mr. Gil proponuje nieco lżejszą, bardziej akustyczną odmianę rocka progresywnego, z kolei Believe to klasyczny zespół neo-progowy, którego dokonania można postawić w jednym rzędzie z Marillion. Co potwierdza także najnowszy krążek grupy – „The Warmest Sun in Winter”.
Tu miejsce na labirynt…: Smutek i melancholia dojrzałych mężczyzn
[Believe „The Warmest Sun In Winter” - recenzja]
Mirek Gil – przed laty podpora zespołu Collage – nie narzeka ostatnimi laty na brak pracy. Wciąż bowiem kieruje dwiema formacjami, które regularnie dostarczają swoim fanom nowe nagrania. Pod szyldem Mr. Gil proponuje nieco lżejszą, bardziej akustyczną odmianę rocka progresywnego, z kolei Believe to klasyczny zespół neo-progowy, którego dokonania można postawić w jednym rzędzie z Marillion. Co potwierdza także najnowszy krążek grupy – „The Warmest Sun in Winter”.
Believe
‹The Warmest Sun In Winter›
Utwory | |
CD1 | |
1) The End | 1:49 |
2) Beginners | 8:05 |
3) The Warmest Sun in Winter | 5:36 |
4) Words | 5:45 |
5) Unborn / Turn Around | 8:07 |
6) Please Go Home | 4:51 |
7) Heartless Land | 15:46 |
Po zawieszeniu działalności przez legendarny zespół Collage, co miało miejsce w drugiej połowie 1996 roku, członkowie tej formacji nie pozostawali długo bezrobotni. Najpierw pojawili się jako muzycy sesyjni bądź koncertowi u boku innych artystów, by ostatecznie powołać do życia własne kapele. Gitarzysta Mirosław Gil utworzył band, któremu nazwę dało jego nazwisko – Mr. Gil. Ściągnął do niego dwóch kolegów z poprzedniego składu – basistę Piotra Witkowskiego oraz klawiszowca Krzysztofa Palczewskiego. Grupa zadebiutowała w 1998 roku albumem „Alone”, po czym na długie lata zniknęła z firmamentu polskiego rocka. W tym czasie zaktywizował się natomiast eksperkusista Collage Wojciech Szadkowski, który powołał do życia Satellite; znalazło się w nim również miejsce dla starych kolegów – wokalisty Roberta Amiriana oraz… Gila i Palczewskiego. Tym samym na debiucie Satellite, płycie zatytułowanej „A Street Between Sunrise and Sunset” (2003), zagrało czterech z pięciu członków ostatniego składu Collage. Na wydanym rok później „Evening Games” Mirek już nie zagrał; w tym czasie powoli bowiem składał w całość projekt pod szyldem Believe, który z rozmachem wszedł na rynek w 2006 roku.
Na „Hope to See Another Day”, oprócz lidera, można było usłyszeć basistę Przemysława Zawadzkiego, pochodzącą z Japonii skrzypaczkę Satomi Yasutaniyę (na co dzień udzielającą się w Radomskiej Orkiestrze Kameralnej) oraz – znanego już z „Alone” – bębniarza Vlodiego (Włodzimierza) Tafla. Co ciekawe, w roli wokalisty pojawił się Tomasz Różycki, frontman Collage w latach 1987-1990. Debiut Believe spotkał się z ciepłym przyjęciem fanów rocka progresywnego, którzy cieszyli się niepomiernie, że Satellite wyrosła tak groźna konkurencja. Każda z kolejnych płyt przyjmowana była jeśli nie z zachwytem, to na pewno z dużym szacunkiem. Tak było zarówno w przypadku „Yesterday Is a Friend” (2008), jak i nagranych już z Karolem Wróblewskim za mikrofonem „This Bread Is Mine” (2009) i „World Is Round” (2010). Zadowolony z komercyjnego sukcesu albumów Believe, w 2009 roku Mirek zdecydował się reaktywować swoją wcześniejszą formację, czyli Mr. Gila. Oparł się przy tym na muzykach, których już doskonale znał – Wróblewskim i Zawadzkim – oraz rozglądającym się właśnie za nowym zajęciem po rozpadzie Satellite Szadkowskim. Płyta „Skellig” (2010) reprezentowała już jednak trochę inne oblicze prog-rocka, bardziej ascetyczne i akustyczne.
Od tego momentu lider konsekwentnie kieruje obiema formacjami, których składy w dużym stopniu są tożsame. W tej chwili jedyną osobą w szeregach Mr. Gila, która nie gra w Believe, jest wiolonczelistka Paulina Druch, choć i ona pojawiła się jako gość na „This Bread Is Mine” (co jednak miało miejsce jeszcze przed reaktywacją pierwszej ze wzmiankowanych powyżej kapel). Widocznym i słyszalnym efektem zaangażowania muzyka są zaś kolejne nagrywane przez niego płyty (przy czym pozostajemy tylko przy studyjnych): „Light and Sound” (2010) i „I Want You to Get Back Home” (2012) sygnowane szyldem Mr. Gil oraz – wydana zaledwie przed kilkunastoma dniami – „The Warmest Sun in Winter”, która podpisana została nazwą Believe. To, podsumowując, piąty premierowy materiał zespołu i drugi nagrany w zestawieniu sześcioosobowym, z klawiszowcem Konradem Wantrychem w składzie. Można więc uznać, że muzycy zdążyli już okrzepnąć i powinni pokazać najlepsze, na co ich stać. Powinni, ale… Tak naprawdę nie ma żadnego „ale”. Najnowszy album to zarazem najlepsze i najdojrzalsze dzieło Believe, krążek, który można bez obciachu postawić na półce obok najznamienitszych dokonań Collage i Satellite. To prawie 50 minut neo-proga, który choć nie wyznacza nowych trendów, udowadnia jednak, że nie jest też – jak ma to miejsce w przypadku wielu innych grup tego nurtu – regresywny.
Na otwarcie zespół serwuje, oparty głównie na dźwiękach gitary i fortepianu, krótki instrumentalny utwór zatytułowany – dokładnie na odwrót niż powinno być – „The End”. I chociaż w żaden sposób nie wpływa to na odbiór całego krążka, mimo wszystko nawet tak prosty zabieg może otworzyć nowe tropy interpretacyjne – oczywiście dla tych, którzy lubią doszukiwać się drugich den. Po wspomnianej miniaturce następuje ośmiominutowy „Beginners”, którym zespół jest w stanie kupić chyba każdego fana progresu – i to już od pierwszych sekund. Wszystko dzięki pięknej, melodyjnej, klimatycznej i wcale nie wirtuozerskiej solówce lidera na gitarze, która zabiera nas w najpiękniejsze dla rocka progresywnego czasy, gdy triumfy święcili tacy gitarzyści jak Andy Latimer czy Steve Hackett, a Steve Rothery nie był jeszcze zmuszany przez pozostałych muzyków Marillion do zjadania własnego ogona. W nostalgiczny klimat tej opowieści idealnie wpisuje się również subtelny wokal Karola Wróblewskiego. Ale to też nic nowego – że panowie Gil i Wróblewski potrafią perfekcyjnie ze sobą współpracować, udowodnili już na dwóch poprzednich krążkach Believe. Numer tytułowy jest nie tylko o ponad dwie minuty krótszy od „Beginners”, lecz także utrzymany w nieco innym nastroju – przez większość czasu snuje się leniwie, by dopiero w finale zyskać na ostrości dzięki kolejnemu solu gitarowemu.
W „Words” na plan pierwszy wybijają się klawisze, które na początku odpowiednio zmiękczają brzmienie i jednocześnie stanowią idealną „podściółkę” pod dreampopowy śpiew Wróblewskiego, wzbogacony jeszcze dodatkowo żeńskim chórkiem. Gdy już się wydaje, że tak będzie do samego końca, grupa udanie łamie schemat – najpierw Konrad Wantrych „przesiada” się na organy, czym przywołuje klimat lat 70. XX wieku, a potem jeszcze Mirek Gil dorzuca od siebie kolejną wysmakowaną solówkę. Nie mniej urokliwe melodie okraszają dwa połączone w jedno i trwające nieco ponad osiem minut utwory „Unborn / Turn Around”. Pierwszy zbudowany jest na zasadzie kontrastu – gdy klawiszowiec wprowadza nieco radośniejsze tony, basista odpowiedzialny jest za mroczniejszą stronę muzyki; drugi fragment z kolei może być spokojnie uznany za klasyczną „pościelówę”. Ale z jaką finezją zagraną! Uwagę przykuwa też marszowy rytm perkusji pojawiający się w ostatnich kilkudziesięciu sekundach, który sprawia, że słuchacz zaczyna odczuwać pewien niepokój. „Please Go Home” – kolejna porcja najklasyczniejszego neo-progrocka – dedykowany jest zmarłemu w lipcu 2011 roku dziennikarzowi Radia Konin i przyjacielowi zespołu Robertowi Roszakowi. W numer wpleciono nawet malutki fragmencik jego audycji, co nie jest może najszczęśliwszym rozwiązaniem, ale skoro taka była wola zespołu, należy to zwyczajnie uszanować. Tym bardziej że to jeden z najlepszych momentów na płycie, o co zadbali przede wszystkim gitarzysta i skrzypaczka.
Jako ostatni kawałek pojawia się 11-minutowy, liryczny „Heartless Land”, po którym następuje mniej więcej 120-sekundowa cisza, a po niej wybrzmiewa jeszcze krótka piosenka bez tytułu. I raczej nie jest przypadkiem, że jest ona najjaśniejszym, jeśli chodzi o nastrój, fragmentem albumu. Rzuca się to w uszy tym bardziej, że w zasadzie cały krążek „The Warmest Sun in Winter” jest mniej mroczny od poprzednich produkcji Believe. Choć… i tu należy wrócić do słów wcześniej już wybrzmiałych, że gdybyśmy we właściwym – a może raczej: właściwszym – momencie umieścili krótkie „The End”, zmieniłoby to mimo wszystko wydźwięk całości, nadało przesłaniu płyty nieco inne znaczenie. Teksty, jak zdradził Karol Wróblewski, opowiadają o przypadkowym spotkaniu dwóch przyjaciół, którzy wykorzystują sposobność, aby opowiedzieć sobie nawzajem o tym, co przez lata zgotował im los. A że życie bywa piekielnie przekorne, raz jest to opowieść, która tchnie nadzieją, innym znów razem – dodajmy gwoli ścisłości, że znacznie częściej – smutkiem i melancholią. Obojętnie ile jeszcze polskich płyt z muzyką progresywną pojawi się na rynku do końca grudnia, jednego możemy być pewni – krążek Believe będzie liczył się we wszystkich głosowaniach na album roku!
Skład:- Karol Wróblewski – śpiew
- Mirosław Gil – gitara
- Przemysław Zawadzki – gitara basowa
- Konrad Wantrych – instrumenty klawiszowe
- Satomi Yasutaniya – skrzypce
- Vlodi (Włodzimierz) Tafel – perkusja
Z tym stawianiem w jednym rzędzie z Marillion to autor we właściwym sobie stylu przesadził. Chyba, że miał na myśli marillion, to wtedy owszem, to ten sam mocno średni poziom. Aczkolwiek płyta sympatyczna i miło jej się słucha, niemniej niewiele po wysłuchaniu zostaje. W każdym razie od Collage dzieli Believe przepaść.