Tu miejsce na labirynt…: Burroughs i Zorn na tropie snów i marzeń [John Zorn „Dreamachines” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Kolejna wydana przez Tzadik Records płyta Johna Zorna, na której usłyszeć możemy „jedynie” muzykę słynnego amerykańskiego saksofonisty. On sam ograniczył się, co zresztą czyni dość często, do roli aranżera i producenta. Ale też trudno się temu dziwić, skoro do studia zaprosił muzyków tej miary, co John Medeski, Kenny Wollesen, Trevor Dunn i Joey Baron. To właśnie oni – a każdy z nich jest przecież wielką gwiazdą jazzu – zadbali o wysoki poziom „Dreamachines”.
Tu miejsce na labirynt…: Burroughs i Zorn na tropie snów i marzeń [John Zorn „Dreamachines” - recenzja]Kolejna wydana przez Tzadik Records płyta Johna Zorna, na której usłyszeć możemy „jedynie” muzykę słynnego amerykańskiego saksofonisty. On sam ograniczył się, co zresztą czyni dość często, do roli aranżera i producenta. Ale też trudno się temu dziwić, skoro do studia zaprosił muzyków tej miary, co John Medeski, Kenny Wollesen, Trevor Dunn i Joey Baron. To właśnie oni – a każdy z nich jest przecież wielką gwiazdą jazzu – zadbali o wysoki poziom „Dreamachines”.
John Zorn ‹Dreamachines›Utwory | | CD1 | | 1) Psychic Conspirators | 3:18 | 2) Git-le-Coeur | 4:27 | 3) The Conqueror Worm | 6:58 | 4) The Third Mind | 6:34 | 5) Light Chapels | 5:20 | 6) The Dream Machine | 5:58 | 7) Note Virus | 3:31 | 8) 101 Nights in Marrakech | 6:30 | 9) The Wild Boys | 3:26 |
Dla Johna Zorna to żadna nowość; podobne praktyki stosuje już od lat. Udostępnia swoje studio muzykom, którzy z przebogatej „biblioteki” autora wybierają najbardziej odpowiadające sobie kompozycje – niekiedy starsze, niekiedy nowsze, bywa, że premierowe, ale i takie, które pojawiły się już na wcześniejszych płytach – rejestrują je, a Zorn, korzystając z możliwości, jakie daje mu kierowanie Tzadik Records, publikuje je potem pod własnym nazwiskiem. Tym samym przypomina twórców muzyki klasycznej, nierzadko ograniczających się właśnie do dostarczania nowego materiału, który trafia następnie w ręce innych wykonawców. Amerykanin idzie jednak krok dalej – zachowuje bowiem pełną kontrolę nad tym, kto i w jaki sposób potraktuje jego dzieło, biorąc na swoje barki nie mniej odpowiedzialne od instrumentalisty role aranżera, producenta, w końcu także wydawcy. Ma więc pełne prawo, aby na okładce widniało właśnie jego nazwisko. Choć, gwoli ścisłości, akurat na „Dreamachines” pojawia się tylko tytuł. Że jest to album Johna Zorna, dowiadujemy się dopiero, gdy spojrzymy na tył opakowania. Do pracy nad „Dreamachines” kompozytor zaprosił muzyków, z którymi w różnych konstelacjach współpracuje od dawna. Najstarszy z całego grona perkusista Joey Baron (rocznik 1955) nagrał z Zornem już kilkadziesiąt albumów; poza tym dał się poznać jako bębniarz towarzyszący Billowi Frisellowi, Dave’owi Douglasowi, Johnowi Abercrombiemu, Laurie Anderson i wielu, wielu innym artystom. Młodszy od Barona o dekadę pianista John Medeski to przede wszystkim podpora słynnego tria Medeski, Martin & Wood; z kolei wibrafonista (ale także, a może głównie, chociaż nie tym razem, perkusista) Kenny Wollesen (urodzony w 1966 roku) zdobył rozgłos, akompaniując między innymi wspomnianemu już Frisellowi oraz baskijskiemu pieśniarzowi folkowo-rockowemu Ruperowi Ordonice. Najmłodszy jest gitarzysta basowy Trevor Dunn, który w styczniu tego roku obchodził czterdzieste piąte urodziny; rozgłos zdobył jako wieloletni współpracownik Mike’a Pattona, z którym występował w takich formacjach jak Mr. Bungle i Fantômas, ostatnio natomiast dołączył do grupy Tomahawk. Zornowi wierny jest od czasu nagrania albumu „The Gift” w 2001 roku. Kwartet Medeski, Wollesen, Dunn i Baron miał okazję już wcześniej grać pod dyrekcją Johna Zorna. Dokładnie w tym zestawieniu nagrane zostały bowiem albumy „Nova Express” (w październiku 2010) oraz „At the Gates of Paradise” (w maju 2011 roku). Z kolei w składzie poszerzonym o skrzypka Marka Feldmana i wiolonczelistę Erika Friedlandera powstała płyta „The Concealed” (w maju 2012), a w okrojonym o Wollesena, za to z Pattonem na „wokalu” – „Templars: In Sacred Blood” (pomiędzy październikiem 2011 a styczniem 2012 roku). Wymienienie sesji, w których panowie spotykali się w studiu w innych jeszcze konfiguracjach, zajęłoby dużo więcej miejsca. Najistotniejsze jest to, że choć na co dzień nie grywają ze sobą zbyt często, rozumieją się znakomicie, co parokrotnie już udowodnili. Jako punkt wyjścia do „Dreamachines” należy wziąć krążek „Nova Express”, którego zawartość zainspirowana została noszącą ten sam tytuł książką klasyka beat generation Williama S. Burroughsa. Podobnie jest w przypadku najnowszej produkcji Zorna – tyle że tym razem postanowił on poszukać natchnienia w dokonaniach autora „Nagiego lunchu” poczynionych do spółki z zapomnianym już nieco malarzem, pisarzem, poetą i performerem Brionem Gysinem. To właśnie Gysin „odkurzył”, wymyśloną w latach 20. XX wieku przez dadaistów, technikę kolażową cut-up, którą Burroughs zastosował później przy pisaniu kilku powieści z przełomu lat 50. i 60. (vide „The Soft Machine”, 1961; „The Ticket That Exploded”, 1962; „Nova Express”, 1964). Jeśli jednak ktoś spodziewałby zastosowania na „Dreamachines” podobnego patentu na gruncie muzyki, byłby zawiedziony. Najnowsza płyta Johna Zorna to w wielu fragmentach bardzo klasyczny jazz nowoczesny, w którym można co prawda dostrzec także pewne elementy awangardy, ale jest ona tutaj serwowana przede wszystkim jako przyprawa mająca nadać daniu głównemu nieco pikanterii. Dziewięć kompozycji trwa w sumie czterdzieści sześć minut; wszystkie utrzymane są w podobnej stylistyce i tonacji, co sprawia, że spokojnie można materiał ten uznać za concept album. Podział ról jest bardzo prosty i wyrazisty: Dunn i Baron, jako sekcja rytmiczna, skupiają się na tworzeniu szkieletu każdego z utworów, natomiast Wollesen i Medeski na przemian pełnią role solistów, niekiedy tylko wzajemnie się uzupełniając. Niektóre z numerów, jeśli się w nie wgłębić, mają dość skomplikowaną rytmikę, co jednak nie rzuca się w uszy od razu, albowiem muzycy preferują bardzo subtelne podejście do materii, jaką oddał w ich ręce Zorn. Na co ich stać, udowadnia już pierwszy kawałek – „Psychic Conspirators” – najkrótszy, ale za to chyba najbardziej eksperymentatorski w całym zestawie. Na złożone podziały rytmiczne nakładają się w nim jeszcze konkurujące ze sobą fortepian i wibrafon. I chociaż Dunn i Baron starają się bardzo trzymać swoją energię na wodzy, to mimo wszystko słychać wyraźnie, jak wielka tkwi w nich moc. Na „Git-le-Coeur” składają się dwa odmienne fragmenty – z pełną szaleństwa partią Wollesena i liryczno-nostalgiczną Medeskiego. Ten kierunek poszukiwań kontynuowany jest w najdłuższym na płycie, prawie siedmiominutowym „The Conqueror Worm” i niewiele mu ustępującym czasowo „The Third Mind”. Różnica jest tylko taka, że nieco odmienne zadanie ma do wykonania pianista, który, wybiwszy się na plan pierwszy, dba o odpowiedni nastrój dzieła – już nie tylko poetycko-romantyczny, ale, gdy trzeba, ostry i zadziorny. Gdyby, zamiast klasycznego, Medeski wykorzystał w tych kawałkach fortepian elektryczny, otrzymalibyśmy sporą dawkę bardzo energetycznego fusion. Swoją drogą, jego partia w stylu gry do złudzenia przypomina momentami „Touching OM”, genialną kompozycję naszego rodaka, Sławomira Kulpowicza, którą wykonywał on z towarzyszeniem nieodżałowanego In-Formation Trio. Na tle wcześniejszych utworów „Light Chapels” brzmi jak chwilowa przerwa w biegu i należny słuchaczom odpoczynek przed następującym po nim „The Dream Machine”. Który z kolei w przeciwieństwie do poprzednich, utrzymanych raczej w posępnym nastroju kompozycji, naładowany jest pozytywną energią. W „Note Virus”, wykazującym duże powinowactwo z „Psychic Conspirators”, Medeski, Wollesen, Dunn i Baron serwują drugą tak pokaźną porcję awangardy jazzowej, w której nie brakuje miejsca ani na improwizowane partie fortepianu i wibrafonu, ani na krótką solówkę perkusji. A to wszystko trwa zaledwie trzy i pół minuty! Tytuł przedostatniego na płycie „101 Nights in Marrakech” nawiązuje do czasów, kiedy Burroughs i Gysin mieszkali przez kilka lat w Maroku (konkretnie w Tangerze). Właśnie wtedy, posiłkując się wskazówkami zawartymi w książce amerykańskiego neurofizjologa i cybernetyka pochodzenia brytyjskiego Williama Greya Waltera „The Living Brain” (1953), wpadli na pomysł, aby stworzyć, opartą na efektach stroboskopowych i wykorzystującą ruch obrotowy gramofonu, „maszynę snów” (względnie „maszynę marzeń”), czyli… Dreamachine. Ostatecznie udało im się to w Paryżu na początku lat 60., kiedy z pomocą przybył im zajmujący się elektroniką matematyk Ian Sommerville. „101 Nights in Marrakech” to powrót do mroczniejszych zaułków, którymi zwykła chadzać wyobraźnia Johna Zorna. Praktycznie od pierwszej do ostatniej sekundy instrumentem wiodącym jest wibrafon. W zamykającym całość „The Wild Boys” początkowo oddaje on palmę pierwszeństwa fortepianowi, by w drugiej części ponownie wybić się na „niepodległość”. Ciekawe rzeczy dzieją się tutaj również w tle, głównie za sprawą Trevora Dunna i Joeya Barona, których połamańce rytmiczne sprawiają, że numerowi temu – jak również wcześniejszym „Psychic Conspirators” i „Note Virus” – można by spokojnie przylepić etykietkę free jazzu. John Zorn jest bardzo pracowitym muzykiem (kompozytorem i producentem); każdego roku wypuszcza na rynek kilka albumów sygnowanych swoim nazwiskiem. To oczywiste, że niektóre z nich są słabsze i nikomu ujmy by nie przyniosło, gdyby nigdy nie ujrzały światła dziennego. W przypadku „Dreamachines” jest zupełnie inaczej – to jedna z najlepszych płyt Amerykanina opublikowanych w ostatnich latach. Skład:- John Medeski – fortepian
- Kenny Wollesen – wibrafon
- Trevor Dunn – gitara basowa
- Joey Baron – perkusja
- John Zorn – muzyka, aranżacja, produkcja
|