Tak jak w latach 70. XX wieku Niemcy zachodnie słynęły z krautrocka, a Wielka Brytania ze sceny Canterbury, tak dzisiaj w Skandynawii, a zwłaszcza w Norwegii, niezwykle silne jest środowisko muzyków grających jazz-rocka (niekiedy w najbardziej ekstremalnej postaci). Trio Krokofant, które przed niespełna trzema miesiącami wydało swoją debiutancką płytę, jest na to tylko jednym z wielu dowodów.
Tu miejsce na labirynt…: Jazz No Mercy
[Krokofant „Krokofant” - recenzja]
Tak jak w latach 70. XX wieku Niemcy zachodnie słynęły z krautrocka, a Wielka Brytania ze sceny Canterbury, tak dzisiaj w Skandynawii, a zwłaszcza w Norwegii, niezwykle silne jest środowisko muzyków grających jazz-rocka (niekiedy w najbardziej ekstremalnej postaci). Trio Krokofant, które przed niespełna trzema miesiącami wydało swoją debiutancką płytę, jest na to tylko jednym z wielu dowodów.
Krokofant
Utwory | |
CD1 | |
1) Polyfant | 06:29 |
2) Supermann | 06:29 |
3) Bodega | 08:35 |
4) Thispair | 05:05 |
5) Ejs | 02:42 |
6) Castaway | 12:44 |
Kongsberg to liczące sobie zaledwie dwadzieścia trzy tysiące mieszkańców prowincjonalne miasteczko położone w południowej części Norwegii (w regionie Buskerud). Znane jest jednak doskonale w całej Skandynawii – a nawet poza nią – z organizowanego od półwiecza festiwalu jazzowego, którego gwiazdami były swego czasu takie tuzy współczesnej muzyki (chciałoby się dodać: „rozrywkowej”, choć to niekoniecznie) jak Chick Corea, Herbie Hancock, John Scofield, Wayne Shorter, Anthony Braxton czy Pat Metheny. Trudno się więc dziwić, że w mieście istnieje bardzo silna scena jazzowa i rockowa, a miejscowy sklep ze sprzętem muzycznym jest ważnym ośrodkiem kulturalnym. To w nim często zawiązują się nowe przyjaźnie i zapadają decyzje o powstaniu kolejnych zespołów. Pewnego dnia, przed trzema laty, spotkało się tam dwóch młodych i ambitnych, chociaż dopiero początkujących, artystów: gitarzysta Tom Hasslan oraz perkusista Axel Skalstad. Ten drugi miał już za sobą epizod w efemerycznej hardcore’owo-thrashowej formacji Your New Favourite White Trash (z którą w lipcu 2010 roku wydał nawet EP-kę „Seagulls Over the Atlantic Floor”), pierwszy był jednak absolutnym debiutantem.
Po kilku rozmowach okazało się, że panowie bardzo podobnie myślą o muzyce, w efekcie czego postanowili stworzyć duet gitarowo-perkusyjny. W światku rockowym tak minimalistyczne połączenie nie jest, wbrew pozorom, niczym zaskakującym; wystarczy wspomnieć działający od ćwierćwiecza amerykański zespół Sabot, który – korzystając z nader skromnego instrumentarium – bardzo udanie łączy muzykę hardcore’ową i punkową z jazzem i rockiem progresywnym. Hasslan i Skalstad postanowili pójść dokładnie w tym samym kierunku. Ale po roku prób uznali mimo wszystko, że ich ambicje sięgają nieco dalej niż naśladowanie eksperymentów Christophera Rankina i Hilary Binder; dlatego też postanowili zaprosić do współpracy trzeciego muzyka, którym okazał się… saksofonista Jørgen Mathisen. W porównaniu z Tomem i Axelem, Jørgen jest w Norwegii gwiazdą w środowisku jazzrockowym. Dość powiedzieć, że ma na koncie współpracę między innymi z takimi wykonawcami jak Shagma („Music”, 2005), The Core („Golonka Love”, 2008; „The Art. Of No Return”, 2009; „Party”, 2010), Trondheim Jazz Orchestra („What If? A Counterfactual Fairytale”, 2009; „Morning Songs”, 2011), Zanussi Five („Ghost Dance”, 2010) oraz Marc Lohr & GERÄT7 („Stick No Bill”, 2010).
Jak udało się dwóm żółtodziobom przekonać do udziału we wspólnym projekcie kogoś tak doświadczonego jak Mathisen, pozostanie chyba tajemnicą. Chociaż odpowiedź równie dobrze może okazać się bardzo prosta; szalę mogły przeważyć zrealizowane przez Hasslana i Skalstada nagrania demo, w których Jørgen dostrzegł niezwykły potencjał. W każdym razie, gdy został zaproszony na sesję nagraniową do studia Engfelt & Forsgren w Oslo, stawił się w wyznaczonym terminie. Materiał, który ostatecznie trafił na wydany przez wytwórnię Rune Grammofon w połowie lutego tego roku album (winylowy) zatytułowany „Krokofant” – taką też nazwę przyjęło trio – w dużej części powstawał „na żywo”, wiele fragmentów jest improwizowanych. Co sprawia, że kompozycje są bardzo żywiołowe i nieokiełznane; na dodatek wymykają się prostemu szufladkowaniu. Jazz? Rock? Fusion? Owszem, ale można w dokonaniach Norwegów „dostrzec” także wpływy metalu, free jazzu i hardcore’a. Ich muzyka powinna spodobać się zarówno wielbicielom Meshuggah, jak i ekstremalnego
Johna Zorna, King Crimson (z okolic płyt „Larks’ Tongues In Aspic” oraz „Red”) i Kena Vandermarka (w projekcie Resonance),
Shining i Mahavishnu Orchestra. Rozrzut całkiem spory, ale i wyobraźnia muzyków z Kongsbergu i Oslo jest niezwykła.
Na płytę „Krokofant” trafiło sześć utworów, po trzy na każdą stronę longplaya (można nawet odnieść wrażenie, że ich długość została tak przykrojona, aby idealnie pasować do pojemności czarnej płyty). Otwierający stronę A „Polyfant” zaczyna się od elektronicznego zgiełku, po którego wyciszeniu następuje mocne uderzenie całego zespołu. Wyeksponowanemu na plan pierwszy freejazzowemu saksofonowi towarzyszy bardzo gęsta, bliska thrashowo-hardcore’owej zadziorności partia bębnów (widocznie w pamięci Axela Skalstada wciąż jeszcze bardzo żywe są wspomnienia z czasów gry w Your New Favourite White Trash). W części drugiej kompozycji, kiedy Jørgen Mathisen całą uwagę poświęca improwizacji, Tom (dzierżący w ręce gitarę basową) i Axel dosłownie demolują uszy słuchacza. Jeśli ten kawałek został pomyślany przez muzyków jako test odpornościowy, udał się znakomicie. Kto dotrwa do jego finiszu, bez większych problemów wysłucha już do końca całego „Krokofant”. Choć wcale to nie oznacza, że nie przeżyje ani jednej chwili zwątpienia. Pierwsza może nadejść wraz z kolejnym utworem – „Supermann”. Zapętlony motyw saksofonu wprowadza bowiem stan lekkiej schizofrenii, która udziela się pozostałym instrumentalistom. Odrobinę wytchnienia muzycy serwują dopiero w połowie kompozycji, ale z biegiem czasu ponownie wracają na właściwe sobie tory. Tym, który ponagla, jest Mathisen, nie mający litości ani dla siebie, ani dla swego saksofonu.
Najdłuższy na krążku utwór „Bodega” w pierwszej fazie przywołuje bezpośrednie skojarzenia z King Crimson z czasów, gdy Robert Fripp eksperymentował z jazz-rockiem, nie stroniąc jednocześnie od wykorzystywania elementów charakterystycznych dla heavy metalu. Tutaj mamy alternatywną przesterowaną gitarę elektryczną, metalową sekcję rytmiczną oraz freejazzowy saksofon. Zmienia się to dopiero pod koniec czwartej minuty, kiedy to na plan pierwszy stopniowo wysuwa się gitara Hasslana, który stara się udowodnić słuchaczom, że gustuje nie tylko w klasycznym rocku i improwizowanym jazzie, ale nieobce są mu także kapele spod znaku muzyki postpunkowej. Gdy w końcówce dołącza jeszcze do niego Mathisen, może oznaczać to tylko jedno – kolejną porcję nieujarzmionego szaleństwa. Po przełożeniu winylu na stronę B czeka nas mała niespodzianka. Pięciominutowy „Thispair” to bowiem wycieczka w nieco inne muzyczne rejony niż to, co trio oferowało wcześniej. Przede wszystkim zespół mocno zwalnia tempo (momentami robi się wręcz doomowo), a partia saksofonu bliska jest – przynajmniej przez jakiś czas – stylistyce post-bopu. W dalszej części jednak wpadająca w ucho melodia służy Jørgenowi do kolejnej intrygującej improwizacji.
Dla odmiany najkrótszy, niespełna trzyminutowy, „Ejs” jest najbardziej czadowym fragmentem albumu – głównie za sprawą połamańców rytmicznych serwowanych przez Skalstada, na których tle Hasslan pojedynczymi dźwiękami gitary wygrywa smętną, romantyczną melodię. Ot, ciekawostka, po której zaczyna się wieńczący płytę utwór „Castaway”. Początek jest bardzo klasyczny, utrzymany w stylu jazzu amerykańskiego z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Delikatne uderzenia szczoteczkami, wycofana na dalszy plan gitara oraz Coltrane’owski saksofon – wszystko to sprawia wrażenie, jakbyśmy nagle przeszli przez wrota czasu. Odczucia tego nie zmienia także kilkuminutowy liryczny dialog gitary z saksofonem. Dopiero ostatnie kilkadziesiąt sekund sprawia, że wracamy do roku 2014, otrzymując porcję bardzo świeżo brzmiącego fusion. Trudno ocenić, czy Krokofant będzie jedynie efemerydą na skandynawskiej scenie jazzowej, czy też Hasslan i Skalstad zdecydują się kontynuować działalność pod tym szyldem (z Mathisenem bądź jakimkolwiek innym specjalistą od dęciaków). Jedno jest pewne – nawet jeśli żywot kapeli zakończy się na tej jednej płycie, jej twórcy nigdy nie będą mieli najmniejszego powodu do wstydu.
Skład:
Jørgen Mathisen – saksofon
Tom Hasslan – gitara elektryczna, gitara basowa
Axel Skalstad – perkusja