Tu miejsce na labirynt…: W cieniu Krzywej Wieży [Tom Moto „Allob Allen” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Jazz i rock można łączyć na różne sposoby. W sposób tradycyjny, jak miało to miejsce w latach 70. XX wieku, bądź awangardowy, co zapoczątkował w kolejnej dekadzie John Zorn, proponując mariaż muzyki jazzowej z ekstremalnym metalem. Włosi z Tom Moto wybrali drugą drogę rozwoju. I chociaż nie są tak radykalni, jak PainKiller czy Massacre, to utwory zawarte na albumie „Allob Allen” na pewno przypadną do gustu wielbicielom ostrzejszych brzmień.
Tu miejsce na labirynt…: W cieniu Krzywej Wieży [Tom Moto „Allob Allen” - recenzja]Jazz i rock można łączyć na różne sposoby. W sposób tradycyjny, jak miało to miejsce w latach 70. XX wieku, bądź awangardowy, co zapoczątkował w kolejnej dekadzie John Zorn, proponując mariaż muzyki jazzowej z ekstremalnym metalem. Włosi z Tom Moto wybrali drugą drogę rozwoju. I chociaż nie są tak radykalni, jak PainKiller czy Massacre, to utwory zawarte na albumie „Allob Allen” na pewno przypadną do gustu wielbicielom ostrzejszych brzmień.
Tom Moto ‹Allob Allen›Utwory | | Winyl1 | | 1) Ampullaria | 07:46 | 2) Calcamoto | 16:12 | 3) Esenia Foetida | 09:01 | 4) XXL | 11:00 | 5) D P | 07:11 | 6) Allob Allen | 11:13 |
Piza znana jest przede wszystkim z Krzywej Wieży – i to się zapewne przez najbliższe stulecia nie zmieni. Jeśli jednak za czas jakiś wielbiciele awangardowego jazzu zaczną miasto to dodatkowo kojarzyć z działającym tam od ośmiu lat zespołem Tom Moto, jego muzycy na pewno będą przeszczęśliwi. Grupa, jako się rzekło, powstała w 2006 roku, a założyli ją trzej instrumentaliści: grający na dęciakach (i dodatkowo obsługujący syntezatory) Marco Calcaprina, gitarzysta (zarówno basowy, jak i solowy) Giulio Tosi oraz bębniarz Juri Mazza (w niektórych źródłach jego nazwisko zapisywane jest Massa). Nazwę zaczerpnęli ze znanej również w Polsce – na poły autobiograficznej, jak zresztą niemal cała jego proza – powieści Charlesa Bukowskiego „Listonosz”. Nie bez powodu sięgnęli do tej właśnie inspiracji, ponieważ od samego początku postanowili grać muzykę, która miała być nieprzewidywalna i szalona jak cała epoka beat generation. Stąd też ich fascynacja jazzem (i jego odmianą free), w którym przecież jak ryby w wodzie zatopieni byli beatnicy. Zapytani niegdyś przez dziennikarza o klasyfikację ich twórczości, Włosi odpowiedzieli, że w ich muzyce jest 20% jazzu, 25% punku, 20% funku, 20% metalu oraz 15% rocka progresywnego. I chociaż deklarację tę należy mimo wszystko potraktować jako swoisty żart, nie ma żadnej przesady w wielości źródeł, z jakich Tom Moto czerpie inspiracje. Co udowodniła już debiutancka płyta formacji – wydany w lipcu 2008 roku „Junk” (tytuł był z kolei nawiązaniem do „Ćpuna”, powieści innego wielkiego przedstawiciela beatników, Williama S. Burroughsa). Do jej nagrania Calcaprina i jego koledzy zaprosili do studia kilku gości, w tym saksofonistę Alessandro Froliego, odpowiadającego za instrumenty elektroniczne Ivana A. Rossiego oraz gitarzystę basowego Matteo Avelliego. Płyta została ciepło przyjęta i sprawiła, że grupę zaczęto stawiać w jednym rzędzie z innymi europejskimi artystami, w sposób awangardowy łączącymi jazz z rockiem – francuską kapelą Jean Louis oraz rodakiem pizańczyków, Royem Pacim. Mimo sukcesu, na kolejny album włoskiej formacji trzeba było czekać aż sześć lat. Następca „Junk” – „Allob Allen” – ujrzał światło dzienne bowiem dopiero w maju tego roku, a stało się to za sprawą działającej w Treviso (niedaleko Wenecji) niezależnej – trudno zresztą podejrzewać, aby inna zainteresowała się takim materiałem, jaki proponuje Tom Moto – wytwórni Lizard Records. Krążek nagrano w składzie trzyosobowym (Calcaprina, Tosi, Mazza), chociaż do studia zaproszono także chórek, który usłyszeć możemy w dwóch utworach. „Allob Allen” zawiera nieco ponad godzinę – w zdecydowanej większości – instrumentalnej muzyki; kolejne kompozycje są ze sobą ściśle powiązane, w efekcie można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia jeśli nie ze suitą (podzieloną na sześć rozdziałów), to przynajmniej z albumem koncepcyjnym. Przekonuje o tym również stylistyczna jednorodność krążka oraz powracające motywy, które w kolejnych fragmentach poddawane są modyfikacjom, rozbudowywane, częściowo także w drodze improwizacji. Otwierająca płytę prawie ośmiominutowa „Ampullaria” zaczyna się zaskakująco subtelnie – od dźwięków fortepianu, do których szybko dołącza gitara basowa i trąbka. Calcaprina od razu też nie pozostawia wątpliwości, że mimo wszystko nie będziemy mieć do czynienia z żadnym smooth jazzem, jego partia na dęciaku z miejsca wprowadza klimat niepokoju, który narasta z każdą kolejną sekundą. Utwór zaś nabiera mocy, by w końcu eksplodować potężnym uderzeniem sekcji rytmicznej: mocno wyeksponowany, demolujący uszy bas kojarzyć się może ze sposobem gry Lesa Claypoola z Primusa, z kolei perkusista na pewno nasłuchał się i zauroczył japońskim bębniarzem Tatsuyą Yoshidą (Kōenji Hyakkei, Korekyojin, Daimonji, Zletovsko, Sax Ruins). Do tego dodać musimy jeszcze brzmiącą bardzo syntetycznie, poddaną modulacjom trąbkę, od czasu do czasu wspomaganą przez dobiegające z oddali partie syntezatorów. Całość składa się na bliski psychodelii, hipnotyczny kawałek, od którego trudno się uwolnić. W szesnastominutowym „Calcamoto” grupa początkowo podtrzymuje i rozwija ten sam motyw; po kilku minutach robi jednak istotny krok do przodu – narzucając punkowy rytm, pozwala sobie na nieskrępowane szaleństwo. Nie trwa to zbyt długo, ponieważ wkrótce Tosi i Mazza zaciągają hamulec, aby przenieść słuchaczy w jeszcze inny muzyczny świat – doom i sludge metalu. Majestatycznemu, ponuremu rytmowi towarzyszą docierające z oddali schizofreniczne głosy i prawdziwie diabelskie dźwięki generowane przez syntezator. „Esenia Foetida” oznacza powrót do mocnego, punkowo-jazzowego uderzenia, z niezwykłymi połamańcami rytmicznymi. Chociaż i tutaj zespół potrafi na chwilę przystopować i zarzucić słuchacza całą masą smaczków; każdy z muzyków dorzuca coś od siebie, biorąc na swoje barki taką samą odpowiedzialność za podniesienie atrakcyjności kompozycji. Zakończenie znów obliczone jest na pozyskanie potencjalnych wielbicieli, na co dzień „katujących” się punkiem bądź metalem. Po czym następuje… …płynne przejście do „XXL”. To najbardziej zaskakujący kawałek na całym albumie. Zaczyna się w miarę przewidująco: wyeksponowany bas serwuje wpadającą w ucho melodię, wokół niej budowana jest partia trąbki. W dalszym ciągu mamy do czynienia i z rockowym uderzeniem, i z improwizacjami dęciaka na tle syntezatora. Co więc tak dziwi? Ostatnie (prawie) cztery minuty, kiedy to członkowie zespołu oddają pole chórowi (z wybijającym się na plan pierwszy głosem żeńskim). „XXL” zamienia się tym samym w podniosłą pieśń sakralną (z inklinacjami prawosławnymi). Ten sam chór wprowadza nas również w „D P” – tyle że tym razem jego partia kojarzy się raczej z muzyką etniczną. Głosy milkną dopiero, gdy nawiązują między sobą dialog basista i trębacz. Z tej rozmowy wkrótce wyłania się melodyjna partia dęciaka stanowiąca introdukcję do dalszej iście jazzcore’owej części kompozycji. Całość wieńczy, trwający ponad jedenaście minut, numer tytułowy. W pierwszych sekundach może się wydawać, że na tle pozostałych, słyszanych wcześniej, tym razem będziemy mieć do czynienia z materią nieco lżejszą (na co wskazywałyby radosne syntezatorowe plumkania). Nic bardziej mylnego jednak. To tylko cisza przed burzą. I tu bowiem nie brakuje potężnego basu, punkowej perkusji ani freejazzowej trąbki. Kiedy z kolei odzywa się syntezator, robi się – podobnie jak w otwierającej krążek „Ampullarii” – psychodelicznie. Duża w tym zasługa Giulio Tosiego, który hipnotycznymi akordami gitary basowej dosłownie „zasysa” słuchacza, jednocześnie stwarzając pole do improwizacji dla pozostałych instrumentalistów. Do końca utworu nastrój zmienia się jeszcze parokrotnie, ale muzycy pamiętają o tym, aby finał nie pozostawił nikogo z uczuciem nadmiernego uspokojenia i rozczarowania, dlatego – do ostatecznego wyciszenia – za pomocą syntezatorów wlewają w nasze uszy schizofreniczny niepokój. „Allob Allen” to kolejny wyśmienity jazzrockowy krążek, który powinien przypaść do gustu głównie wielbicielom produkcji Tzadik Records. z jednym tylko wyjątkiem – na albumie Włochów nie usłyszycie ani jednej nuty żydowskiej. Skład: Marco Calcaprina – trąbka, syntezatory Giulio Tosi – gitara basowa, gitara Juri Mazza – perkusja
|