Tu miejsce na labirynt…: Kosmiczna „pieśń” niewinności [My Brother The Wind „Once There Was a Time When Time and Space Were One” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Po trzech latach milczenia szwedzka supergrupa My Brother the Wind opublikowała trzeci studyjny album. Zawarta na nim psychodeliczna muzyka, jak również rozbudowany tytuł – „Once There Was a Time When Time and Space Were One” – nie powinny być dla fanów zaskoczeniem. Novum są natomiast perkusista (Daniel Fridlund Brandt) oraz wytwórnia, która płytę wydała (Free Electric Sound).
Tu miejsce na labirynt…: Kosmiczna „pieśń” niewinności [My Brother The Wind „Once There Was a Time When Time and Space Were One” - recenzja]Po trzech latach milczenia szwedzka supergrupa My Brother the Wind opublikowała trzeci studyjny album. Zawarta na nim psychodeliczna muzyka, jak również rozbudowany tytuł – „Once There Was a Time When Time and Space Were One” – nie powinny być dla fanów zaskoczeniem. Novum są natomiast perkusista (Daniel Fridlund Brandt) oraz wytwórnia, która płytę wydała (Free Electric Sound).
My Brother The Wind ‹Once There Was a Time When Time and Space Were One›Utwory | | CD1 | | 1) Prologue | 01:05 | 2) Song of Innocence – Part 1 | 07:35 | 3) Song of Innocence – Part 2 | 04:04 | 4) Into the Cosmic Halo | 06:40 | 5) Misty Mountainside | 03:23 | 6) Garden of Delights | 12:02 | 7) Thomas Mera Gartz | 02:17 | 8) Once There Was a Time When Time and Space Were One | 03:18 | 9) Epilogue | 04:19 |
Piątą rocznicę istnienia zespołu muzycy My Brother the Wind postanowili uczcić publikacją nowego studyjnego krążka. Tym sposobem wcześniejsze albumy – „Twilight in the Crystal Cabinet” (2010) oraz „ I Wash My Soul in the Stream of Infinity” (2011) – wreszcie doczekały się następcy. Dodajmy: jak najbardziej godnego siebie następcy! Przypomnijmy pokrótce, kto tworzy tę szwedzką supergrupę. Gitarzysta Mathias Danielsson dał się poznać jako współautor jednej z płyt skandynawskiej legendy Gösta Berlings Saga („Tid är Ljud”, 2006) oraz twórca progrockowej formacji Makajodama („Makajodama”, 2009). Nicklas Barker (niegdyś noszący nazwisko Berg) przez długie lata udzielał się w roli gitarzysty kultowego Anekdoten („Vemod”, 1993; „Nucleus”, 1995; „From Within”, 1999; „Gravity”, 2003; „A Time of Day”, 2005; „Chapters”, 2009), dołączył również do jednorazowego projektu Morte Macabre („ Symphonic Holocaust”) oraz popróbował kariery solowej („El último fin de semana”, 2011). Basista i klawiszowiec Ronny Eriksson z kolei pierwsze kroki stawiał w formacji Drömedaren („It’s About Tea Time…”, 1997), by następnie odnaleźć się w psychodeliczno-stonerowym bandzie Magnolia („Magnolia”, 2006; „Falska Vägar”, 2008; „Steg för Steg”, 2010; „Tänsk Själv”, 2012) i – jako kontrabasista – w jazzowym Carl-Fredrik Eriksson Group („Into the Dirt…”, 2012). Jeszcze do niedawna skład My Brother the Wind uzupełniał brat Ronny’ego, perkusista Tomas Eriksson; na nowej płycie zastąpił go jednak multiinstrumentalista Daniel Fridlund Brandt. Napisać, że z niejednego muzycznego pieca jadł on chleb, nie oddałoby wszystkich jego zainteresowań. W każdym razie usłyszeć można go na publikacjach alternatywnych kapel Douglas Heart („Douglas Heart”, 2004) i The Greencoats (EP „Spring”, 2008; „A Blend of Silk & Satin”, 2010), postrockowego Sonores („Sonores”, 2006) oraz indie-popowego wykonawcy Joela Almego („Waiting for the Bells”, 2010). Tym samym mogłoby się wydawać, że My Brother the Wind to niekoniecznie dobra przystań dla niego. Nic bardziej mylnego. Brandt doskonale wpasował się w rozimprowizowaną, psychodeliczną formułę tej supergrupy. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku poprzednich krążków, także tym razem Barker i koledzy zdecydowali się na zarejestrowanie całego materiału za jednym podejściem (na tak zwaną „setkę”). Po raz trzeci wybrali się w tym celu do studia Drop Out Analogue w Åmål, gdzie pod okiem Lovego Tholina nagrali czterdzieści pięć minut muzyki. Chcąc uzyskać brzmienie najbliższe temu z lat 70. ubiegłego wieku, skorzystali z „przedpotopowego”, analogowego sprzętu firmy Ampex (wyprodukowanego w 1969 roku); zrezygnowali też z jakichkolwiek nakładek i poprawek. Utwory zawarte na „Once There Was a Time When Time and Space Were One” nie należą do najświeższych; jednodniowa sesja odbyła się bowiem ponad półtora roku temu – w styczniu 2013 roku. Dlaczego zatem trzeba było tak długo na ten album? Być może było to związane z poszukiwaniem nowego wydawcy, którym – zamiast dotychczasowej szwedzkiej firmy Transubstans Records – okazała się ostatecznie amerykańska The Laser’s Edge, a mówiąc precyzyjniej – jej oddział specjalizujący się w muzyce instrumentalnej, Free Electric Sound. Płyta trafiła do sprzedaży w połowie października i – bez dwóch zdań – ucieszyła miłośników grania w starym stylu. Wybierając przed pięcioma laty nazwę dla swego nowego projektu, muzycy sięgnęli po tytuł płyty legendarnego amerykańskiego jazzmana-eksperymentatora Sun Ra i na pewno nie było to przypadkiem. Twórczość My Brother the Wind też bowiem opiera się na eksperymentach i improwizacjach, choć oczywiście rockowych, a nie jazzowych, z ducha. Mimo to można też dostrzec punkty styczne pomiędzy wspomnianymi artystami – to przede wszystkim zamiłowanie do psychodelicznych, mocno „kwasowych” brzmień i – nierzadko – otwarta formuła kompozycji. Warto także wiedzieć, że za ostateczny kształt „Once There Was a Time When Time and Space Were One” odpowiada Hans Fredriksson, który zajął się masteringiem nagrań. Najnowsza produkcja Szwedów ma formę concept-albumu. Niezbyt, co prawda, długiego, ale to akurat należy poczytać za pozytyw. Nagrywając podobną muzykę, łatwo bowiem przepalić hamulce i popaść w przesadę. Tym razem jednak My Brother the Wind postanowili zarejestrować tyle materiału, ile następnie zmieści się na jednym longplayu (wersja winylowa pojawiła się w sprzedaży tego samego dnia co srebrny dysk). W sumie – niespełna (bez kilkunastu sekund) czterdzieści pięć minut. Po przeznaczonym na podstrojenie instrumentów prologu następuje przeznaczony do promocji radiowej dwuczęściowy utwór „Song of Innocence”. Oba fragmenty – poza tytułem – nie mają jednak ze sobą za dużo wspólnego. „Part 1” znaczony jest przede wszystkim lekko rozstrojoną (nie należy raczej mieć wątpliwości, że był to efekt całkowicie zamierzony), stonerrockową gitarą i takim samym, monotonnym rytmem w tle. Gdy zespół się rozpędza, coraz chętniej zahacza natomiast o brzmienia psychodeliczne, co dodatkowo podkreślają partie Mathiasa Danielssona i Nicklasa Barkera. „Part 2” z kolei to szaleńcza kosmiczna wyprawa, pełna spacerockowego rozmachu w stylu Hawkwind i Amon Düül II z początków lat 70. XX wieku. W podobnym klimacie utrzymany jest „Into the Cosmic Halo” – z ponownie rozpędzoną, transową sekcją rytmiczną i prowadzącymi fascynujący dialog gitarami. W zupełnie inny świat przenosi słuchacza, stanowiąca kapitalny przerywnik kompozycja „Misty Mountainside”, nie tylko tytułem nawiązująca do klasyka Led Zeppelin „Misty Mountain Hop” (z czwartego albumu formacji Roberta Planta i Jimmiego Page’a). Tu również wykorzystano głównie instrumenty akustyczne: Danielsson sięga po gitarę dwunastostrunową, Barker po flet, a Brandt wystukuje rytm na congach. Jest to zresztą świetne wprowadzenie do następującego po niej najdłuższego na krążku utworu „Garden of Delights”. Z racji długości dzieje się też w nim najwięcej, zmiany nastroju są tu na porządku dziennym. Po stonowanym otwarciu do pracy biorą się Eriksson i Brandt; ponownie nadają mocno zasysający transowy rytm, wokół którego Danielsson i Barker budują swoje partie. Po kilku minutach Mathias sięga po elektryczny sitar, którego solówka wydaje się być hołdem i ukłonem w kierunku Popol Vuh. Po powrocie z wirtualnej podróży do Indii w dalszej części mamy do czynienia z wielką spacerockową improwizacją, którą kończy parominutowy syntezatorowy pasaż Ronny’ego Erikssona. Anielskie chóry przenikają się w nim z kosmicznymi dźwiękami; całość zaś dąży do stopniowego wyciszenia. Trzy ostatnie kawałki mogą wydawać się na tle „Garden of Delights” miniaturami; razem wzięte nie trwają tyle co tamta kompozycja. Wcale to jednak nie oznacza, że do końca nie będzie dziać się już nic ciekawego. W najkrótszym z całego zestawu „Thomas Mera Gartz” na plan pierwszy wybija się, wspomagana syntezatorami, gitara basowa; w tytułowym „Once There Was a Time When Time and Space Were One” instrumentem wiodącym jest gitara akustyczna, stanowiąca mocny kontrapunkt dla rozimprowizowanej reszty w tle; z kolei „Epilogue” to więcej niż smakowity przykład podrasowanego rockiem elektronicznym (vide syntezatory w klimacie wczesnego Tangerine Dream) space rocka. W tym numerze zwraca również uwagę przepiękna partia basu, uwydatniona jeszcze dzięki nie mniej zachwycającej, pełnej zwiewności, ale i mocy grze Brandta na bębnach. Takie płyty przywracają wiarę w to, że rock progresywny wciąż może być muzyką, która choć pełnymi garściami czerpie z przeszłości (niekiedy dość odległej), to mimo wszystko patrzy w przyszłość. Że nie zadowala się jedynie powielaniem „bezpiecznych” schematów, ale próbuje przekraczać granice stylistyczne, łącząc to oczywiście z instrumentalną wirtuozerią. Na najnowszym krążku My Brother the Wind znajdziecie mnóstwo niebanalnych dźwięków i nieoczywistych klimatrów. Można chcieć więcej? Skład: Mathias Danielsson – gitara elektryczna, gitara hawajska, dwunastostrunowa gitara akustyczna, sitar elektryczny Nicklas Barker – gitara elektryczna, dwunastostrunowa gitara akustyczna, mellotron, flet Ronny Eriksson – gitara basowa, syntezator Daniel Fridlund Brandt – perkusja, instrumenty perkusyjne
|