W czterdzieści lat po wydaniu debiutanckiego albumu – legendarnego krążka „Profondo rosso” (z muzyką do horroru Daria Argento) – włoski Goblin powrócił z nową płytą. W sesji nagraniowej do „Four of a Kind” wzięło udział czterech z pięciu muzyków oryginalnego składu. Zabrakło – przynajmniej w teorii – tego najważniejszego: klawiszowca Claudia Simonettiego. Ale i bez niego nowe wydawnictwo robi spore wrażenie.
Tu miejsce na labirynt…: Bój się Goblina! Ale go nie unikaj
[Goblin „Four of a Kind” - recenzja]
W czterdzieści lat po wydaniu debiutanckiego albumu – legendarnego krążka „Profondo rosso” (z muzyką do horroru Daria Argento) – włoski Goblin powrócił z nową płytą. W sesji nagraniowej do „Four of a Kind” wzięło udział czterech z pięciu muzyków oryginalnego składu. Zabrakło – przynajmniej w teorii – tego najważniejszego: klawiszowca Claudia Simonettiego. Ale i bez niego nowe wydawnictwo robi spore wrażenie.
Goblin
‹Four of a Kind›
Utwory | |
CD1 | |
1) Uneven Times | 07:30 |
2) In the Name of Goblin | 04:45 |
3) Mousse Roll | 05:04 |
4) Bon Ton | 04:36 |
5) Kingdom | 05:34 |
6) Dark Blue[s] | 05:02 |
7) Love & Hate | 05:28 |
8) 008 | 05:22 |
Claudio Simonetti ma się dobrze i wciąż tworzy. Stoi nawet na czele własnego zespołu, który nosi nazwę… Goblin (co prawda poprzedzoną jego imieniem i nazwiskiem, aby odróżnić się od grupy, w której grają jego dawni koledzy). W ubiegłym roku wydał nawet album „The Murder Collection”, na którym po raz kolejny zaprezentował nowe wersje klasycznych utworów z repertuaru tej italskiej legendy rocka progresywnego (od „Profondo rosso”, poprzez „Suspiria” i „Roller”, aż po „Zombi”). Na scenie i w studiu towarzyszą mu zaś młodsi o pokolenie: gitarzysta Bruno Previtali, basista Federico Amorosi oraz perkusista Titta Tani. Pierwszy i ostatni z nich trafili doń z formacji New Goblin, którą w latach 2011-2013 Simonetti prowadził do spółki z Massimo Morantem i Maurizio Guarinim, a więc gitarzystą i drugim klawiszowcem oryginalnego Goblina (tego z lat 70. ubiegłego wieku). New Goblin był wówczas z kolei konkurencją dla zespołu Goblin Rebirth (istnieje on zresztą po dziś dzień i nawet zapowiada na ten rok swój album), w którym znaleźli się między innymi basista Fabio Pignatelli oraz perkusista Agostino Marangolo, czyli koledzy Simonettiego i Morantego sprzed czterdziestu lat.
Dwa lata temu jednak Claudio oraz Massimo i Maurizio posprzeczali się i oficjalnie zakończyli współpracę; wkrótce też Morante i Guarini dogadali się z Pignatellim i Marangolo i we czwórkę reaktywowali… oryginalnego Goblina (choć bez Simonettiego). Skomplikowane? Pewnie, że tak! Ale to już nie powinno nikogo dziwić. Dzieje tego zespołu to przede wszystkim historia nieustannych zmian personalnych i szyldów, pod jakimi powstawały kolejne płyty. Grupa wystartowała w 1972 roku jako Oliver, a tworzyli ją Simonetti, Morante, Pignatelli oraz perkusista Walter Martino. Trzy lata później panowie zmienili nazwę na Cherry Five i jako tacy zarejestrowali swój pierwszy album („Cherry Five”, 1975). W tym samym czasie za namową jazzowego pianisty Giorgia Gasliniego przystąpili do pracy nad soundtrackiem do „Głębokiej czerwieni” Daria Argento, która to muzyka ostatecznie ujrzała światło dzienne na albumie sygnowanym nazwą Goblin. Jakby tego było mało, w tym samym roku panowie nagrali jeszcze – wydaną na longplayu – ścieżkę dźwiękową do obrazu „Perché si uccidono – La merde” w reżyserii Maura Macario, które to wydawnictwo jest zaliczane do oficjalnej dyskografii Goblina, mimo że widnieje na nim szyld… Reale Impero Britannico.
Dalej było podobnie. Muzycy przychodzili i odchodzili; z nazwy Goblin korzystały różne składy, wystarczyło tylko by znalazł się w nim któryś z „ojców założycieli” zespołu. I tak w zasadzie jest do dzisiaj; działają wszak Claudio Simonetti’s Goblin, Goblin Rebirth oraz – po prostu – Goblin. I to ten ostatni opublikował przed miesiącem własnym sumptem nowy album z premierowym materiałem – „Four of a Kind”. Płytę nagrywano w aż trzech studiach – we Włoszech i Kanadzie, a pojawiło się w nich dwóch gości: saksofonista Antonio Marangolo (krewny Agostina) oraz klawiszowiec Aidan Zammit (z Goblin Rebirth). Efektem ich pracy okazało się osiem kompozycji, które doskonale wpisują się w stylistykę grupy sprzed czterech dekad. Jeśli więc po dziś dzień czujecie ciarki na plecach, wsłuchując się w płyty „Profondo rosso” czy „Suspiria” – nowe wydawnictwo powinno przypaść Wam do gustu. Choć numeru na miarę tamtych klasyków akurat trudno na nim znaleźć. Ale czy ktoś tego oczekiwał? Najważniejsze, że nie brak na płycie charakterystycznych dla Włochów melodii, harmonii ani brzmień instrumentów klawiszowych, które sprawiają, że nie sposób pomylić ich z żadną inną formacją sprzed lat.
Na początku płyty muzycy umieścili jeden z najlepszych kawałków w całym zestawie, czyli „Uneven Times”. Od pierwszych sekund, dzięki niepokojącej melodii granej na syntezatorze, odżywa duch dawnego Goblina – i jest to na pewno zabieg w pełni zamierzony. Mimo że z czasem robi się mniej mrocznie, zespół nie pozwala ani na moment zapomnieć o tym, że w latach 70. i 80. ubiegłego wieku zyskał rozgłos przede wszystkim jako etatowy dostarczyciel ścieżek dźwiękowych do horrorów i thrillerów. To w muzyce Włochów wciąż zresztą pozostało – ilustracyjność. I to bez względu na to, czy mamy do czynienia z wyeksponowanymi klawiszami, czy też z wybijającą się na plan pierwszy powłóczystą partią gitary (z nałożonymi na siebie kilkoma jej ścieżkami). W „Uneven Times” pojawia się zresztą także solówka saksofonu, na którym gra zaproszony do studia Antonio Marangolo. „In the Name of Goblin” ponownie przenosi nas w przeszłość; brzmienie syntezatorów z miejsca kojarzy się z dekadą lat 80., chociaż momentami grupa potrafi też przełamać nastrój i uderzyć z dużą mocą. Spore wrażenie robi wieńczące całość solo gitary Morantego, któremu w sukurs przychodzi jeszcze Guarini, generując na klawiszach dźwięki z iście symfonicznych rozmachem.
W „Mousse Roll” muzycy cofają się o kolejną dekadę – do czasów „Suspirii”. Pojawiające się w tle głosy dzieci i grające dziecięcą melodyjkę syntezatory potrafią wywołać ciarki na plecach. Wszak wystarczy przypomnieć sobie choćby jeden z ówczesnych italskich horrorów (także tych z muzyką Goblina), by oczyma wyobraźni zobaczyć, co może kryć się za tak sielankowymi dźwiękami. Utwór ten kapitalnie się rozwija; kolejne instrumenty – w tym buzuki (na którym gra Massimo Morante) – rozwijają motyw przewodni, aż po osiągnięciu kulminacji następuje stopniowe uspokojenie. Przydaje się ono o tyle, że po chwili rozbrzmiewa hardrockowy „Bon Ton”, którego część drugą uświetnia kapitalna – po raz kolejny! – partia gitary. Warto dodać jeszcze, że za otwierający ten utwór syntezatorowy wstęp, idealnie wprowadzający w nastrój, odpowiada drugi z zaproszonych do studia gości – Aidan Zammit. Dla odmiany „Kingdom” charakteryzuje się zmiennymi klimatami; najwięcej pracy mają klawiszowcy, czyli Maurizio Guarini i wydatnie wspomagający go w tym numerze Fabio Pignatelli. Z jednej strony mamy do czynienia z brzmieniem fortepianu elektrycznego, z drugiej – z prawdziwie kosmicznymi syntezatorami, których nie powstydziliby się ani Tangerine Dream, ani Klaus Schulze. Najciekawsze dzieje się tu jednak na finał – za sprawą Morantego, przekonującego, że i jemu należy się miejsce w panteonie wybitnych gitarzystów.
„Dark Blue(s)” – zgodnie z tytułem – oparty jest na harmoniach bluesowych (co dla Goblina wcale nie jest takie oczywiste), chociaż polskiego słuchacza najbardziej zaintrygować może wstęp, czyli pierwszych kilkadziesiąt sekund, w których hipnotyczna partia syntezatorów gra dźwięki jednoznacznie kojarzące się z… „Szałem niebieskich ciał” Maanamu. Z kolei „Love & Hate” służy na „Four of a Kind” za balladę (głównie dzięki wykorzystaniu akustycznego fortepianu i klawesynu), chociaż końcówka zdecydowanie na „pościelówę” się nie nadaje. Ale też nic w tym złego. Tym bardziej że dzięki zmianie klimatu jeszcze jedną szansę wykazania się otrzymuje Massimo Morante. Ostatni – ósmy – numer na płycie nosi adekwatny do miejsca w szeregu tytuł „008”. Kąsającej gitarze towarzyszą tu pojawiające się w tle syntezatory i organy, wprowadzające – podobnie jak otwierający płytę „Uneven Times” – nastrój niepokoju. Wszystko kończy się więc tak, jak zaczyna – górnym „C”. I wcale nie jest to „C” będące inicjałem imienia Claudio. Bo Goblin z Simonettim czy bez wciąż, jak się okazuje, pozostaje Goblinem.
Skład:
Massimo Morante – gitara elektryczna, gitara akustyczna, buzuki (3)
Fabio Pignatelli – gitara basowa, instrumenty klawiszowe
Maurizio Guarini – instrumenty klawiszowe, organy (7), klawesyn (7)
Agostino Marangolo – perkusja, instrumenty klawiszowe (4)
goście:
Antonio Marangolo – saksofon (1)
Aidan Zammit – instrumenty klawiszowe (4)