Tu miejsce na labirynt…: Giganci wprost ze Studni [Cherry Five „Il Pozzo dei Giganti” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl To naprawdę nie zdarza się często – aby zespół swoją drugą w dyskografii płytę wydał… czterdzieści lat po debiucie. A to właśnie przytrafiło się Włochom z formacji Cherry Five, która po raz pierwszy dała o sobie znać w 1975 roku, po czym natychmiast rozpadła się, aby reaktywować w roku ubiegłym. W nowym – w trzech piątych – składzie zarejestrowany został też album z premierowym materiałem: „Il Pozzo dei Giganti”.
Tu miejsce na labirynt…: Giganci wprost ze Studni [Cherry Five „Il Pozzo dei Giganti” - recenzja]To naprawdę nie zdarza się często – aby zespół swoją drugą w dyskografii płytę wydał… czterdzieści lat po debiucie. A to właśnie przytrafiło się Włochom z formacji Cherry Five, która po raz pierwszy dała o sobie znać w 1975 roku, po czym natychmiast rozpadła się, aby reaktywować w roku ubiegłym. W nowym – w trzech piątych – składzie zarejestrowany został też album z premierowym materiałem: „Il Pozzo dei Giganti”.
Cherry Five ‹Il Pozzo dei Giganti›Utwory | | CD1 | | 1) Il Pozzo dei Giganti [Inferno XXXI] | 24:53 | 2) Manfredi [Purgatorio III] | 16:21 | 3) Dentro la cerchia antica [Paradiso XVI] | 08:41 |
Włoski rock progresywny, który lata świetności – podobnie zresztą jak spaghetti westerny – przeżywał przed czterema dekadami, wciąż – wbrew pozorom – jest żywy. Ba! ma się całkiem nieźle, czego dowodzą nowe albumy gigantów lat 70. XX wieku, jak chociażby grup Premiata Forneria Marconi (vide koncertowe przeróbki ich klasycznych płyt: „Un’ Isola”, „Un Amico”, „A Ghost”, „Un minuto”, „The World”), Goblin („ Four of a Kind”) czy reaktywowanego niedawno – notabene blisko spokrewnionego z Goblinem – Cherry Five. Obie formacje miały wspólne korzenie, a ich początki sięgają 1972 roku, kiedy to klawiszowiec Claudio Simonetii powołał do życia zespół Oliver. Jego skład uzupełnili jeszcze: gitarzysta Massimo Morante, basista Fabio Pignatelli oraz perkusista Walter Martino. Kwartet nagrał kilka demówek, po czym – nie mając większej nadziei na zrobienie kariery w ojczyźnie – po dwóch latach działalności przeniósł się do Anglii, gdzie nawiązał współpracę z wokalistą Clive’em Haynesem. Muzyka formacji oscylowała wówczas wokół dokonań tuzów brytyjskiego progrocka: Yes, King Crimson, Genesis, Gentle Giant czy Emerson, Lake & Palmer. Nie była więc, jak można się domyślać, zbyt oryginalna. Nie powinien zatem dziwić także fakt, że i Brytanii Włosi nie podbili. W konsekwencji po roku nieudanych prób panowie zdecydowali się powrócić z Londynu do Rzymu. Pożegnali się tym samym z Haynesem, na miejsce którego wskoczył teraz eksfrontman L’Uovo di Colombo Tony Tartarini; z kolei Martino został wymieniony na Carla Bordiniego. Przy okazji, chcąc odciąć stary balast, Simonetii zdecydował się również na zmianę nazwy – Olivera zastąpiło Cherry Five. I z miejsca zaskoczyło. Grupa podpisała kontrakt z wytwórnią Cinevox Records, którego efektem okazała się debiutancka płyta – zatytułowana po prostu „Cherry Five”. Niestety, między muzykami szybko doszło do konfliktów, co zaowocowało kolejnymi zmianami personalnymi; z kolegami rozstali się Tartarini i Bordini, na miejsce tego ostatniego ponownie przyjęto Waltera Martino, którego wkrótce zastąpił Agostino Marangolo. Tym sposobem Cherry Five naturalnie wyewoluowało w Goblina, otwierając tym samym jeden z najdonioślejszych rozdziałów w dziejach italskiego rocka progresywnego. Ale też na długie lata zahamowało karierę Tartariniego i Bordiniego, którzy znaleźli się na marginesie wydarzeń. Tony radził sobie, jak potrafił – w latach 80. związał się nawet ze sceną italo-dsico, co chwały na pewno mu nie przynosi. Lecz z czegoś przecież trzeba było żyć. Goblin w tym czasie przeżywał swoje wzloty i upadki; drogi Simonettiego i kolegów to rozchodziły się, to znów wschodziły. W efekcie tego dzisiaj istnieją aż trzy formacje odwołujące się do wspólnych korzeni: Goblin Rebirth, Claudio Simonetti’s Goblin oraz… po prostu Goblin (ten od wydanej wiosną tego roku nadzwyczaj udanej płyty „ Four of a Kind”. Każda z nich ma oddanych wielbicieli, choć całkiem możliwe, że w każdym przypadku są to te same osoby spragnione starych, dobrze sobie znanych i lubianych brzmień. I kto wie, może właśnie ta fala nostalgii sprawiła, że po czterdziestu latach Tony Tartarini i Carlo Bordini postanowili powrócić na scenę i reaktywować Cherry Five. Na współpracę ze strony dawnych członków zespołu – Simonettiego, Morantego i Pignatelliego – liczyć nie mogli; przyjęli więc nowych muzyków. Gitarzystę Ludovica Piccininiego znaleźli się w metalowo-parodystycznej formacji Prophilax, klawiszowca Gianlukę De Rossiego „wypożyczyli” z grupy Taproban, a basistę Pina Sallustiego wypatrzyli między innymi we freejazzowym kwintecie Pascalego Innarelli i jego własnej kapeli. W takim składzie, po kilku miesiącach pracy nad nowym materiałem, weszli do rzymskiego Studiosette, gdzie – oczywiście z przerwami – spędzili niemal dwa miesiące (marzec i kwiecień tego roku). Efektem ich pracy okazał się wydany na początku czerwca przez, mającą siedzibę w Genui, firmę Black Widow Records album „Il Pozzo dei Giganti” („Studnia Gigantów”). Choć trwa on pięćdziesiąt minut, znalazły się na nim zaledwie trzy – za to bardzo rozbudowane – kompozycje; wszystkie inspirowane pieśniami Dante Alighieriego z „Boskiej komedii”. Już ten fakt jest chyba w stanie przyprawić wielbicieli włoskiego rocka progresywnego z lat 70. ubiegłego wieku o szybsze bicie serc. Ale przecież najważniejsza jest muzyka, a nie sam – choćby i najgenialniejszy – tekst, do którego została stworzona. Mówiąc dosadniej: nawet Dante nie uratowałby Włochów przed katastrofą artystyczną, gdyby okazało się, że w warstwie instrumentalnej nie mają nic ciekawego do powiedzenia! Na szczęście – tak jednak nie jest. Najnowsza – i zaledwie druga w dyskografii – propozycja Cherry Five to smakowita porcja nieco przestarzałego, ale wciąż bardzo atrakcyjnego progrocka, który potrafi ująć pięknymi i niebanalnymi melodiami, potoczystością języka włoskiego, wreszcie powinowatością z urokliwym italskim popem (nie mylić z italo-disco). Taka mieszanka (niekoniecznie wybuchowa) ma wszelkie predyspozycje, by przypaść do gustu tym, którzy przed laty zachwycali się takimi zespołami, jak Banco del Mutuo Soccorso, Duello Madre, Picchio dal Pozzo czy Planetarium – i nie inaczej jest w tym przypadku. Album otwiera tytułowa suita, która nawiązuje do Pieśni XXXI z „Piekła”, pierwszej części „Boskiej komedii” Dantego. Włoski poeta opisuje w niej dziewiąty krąg piekieł, który ma postać wielkiej studni strzeżonej przez Gigantów (stąd tytuł utworu, jak i całego krążka). Trudno się więc dziwić, że spore fragmenty tego numeru brzmią bardzo niepokojąco, a niekiedy nawet ponuro. Mroczny klawiszowy wstęp buduje złowieszczy nastrój, który jedynie ulega pogłębieniu, gdy do Gianluki De Rossiego i sekcji rytmicznej z czasem dołącza gitarzysta. To właśnie Ludovico Piccinini staje się strażnikiem piekielnych otchłani; on bowiem – obok sięgającego po Hammondy klawiszowca – w największym stopniu odpowiada za przebijające się z muzyki Cherry Five smutek i ból. Jeśli w pewnych momentach robi się nieco jaśniej, to tylko dlatego, że De Rossi „przesiada” się na syntezator bądź fortepian. Chociaż i wtedy dba o to, aby przesadnym optymizmem nie popsuć klimatu. Wszak trudno się cieszyć, będąc tak blisko samego Lucyfera i niemal dzieląc jego los. Tony Tartarini, mimo że nigdy nie zaliczał się do najpotężniejszych głosów w progrockowym światku, a i wiek odcisnął już na nim swoje piętno, radzi sobie bardzo – by nie rzecz: zadziwiająco – przyzwoicie. Kluczem do sukcesu jest umiejętność odpowiedniego ustawienia głosu, by wokalista nie był zmuszony do jego forsowania. W każdym razie wyszło mu to znacznie lepiej niż Robertowi Plantowi bądź Davidowi Coverdale’owi na ich najnowszych albumach. Po wizycie w „Piekle” przenosimy się do „Czyśćca”, w którym przyglądamy się bliżej perypetiom – opisanego przez Dantego – trzynastowiecznego króla Sycylii Manfreda (nieślubnego syna cesarza Fryderyka II Hohenstaufa). Ta część płyty nosi tytuł „Manfredi” i jest nawiązaniem do Pieśni III. Zespół podzielił ją na cztery fragmenty, które łączą się płynnie, chociaż stylistycznie różnią dość znacznie. „La forza del guerriero” to rock progresywny w starym stylu, znaczony typowo hardrockową motoryką; „Il tempo del destino” ma natomiast charakter ballady, w której głównym instrumentem akompaniującym wokaliście jest fortepian (mimo że trafia się też nastrojowa solówka gitary); „Terra rossa” opiera się na wysmakowanych dialogach gitary i organów Hammonda, z kolei zamykające suitę „Un mondo tra noi due” stara się łączyć popową warstwę wokalną z rockowym instrumentarium. W efekcie „Czyściec” okazuje się być całkiem sympatycznym miejscem, choć oczywiście trudno równać mu się z „Rajem”, do którego zabiera słuchaczy trzeci (i ostatni) utwór – najkrótszy w całym zestawie „Dentro la cerchia antica”. Oparty na Pieśni XVI, opowiada o piątej sferze niebieskiej – niebie Marsa, które tworzą bojownicy za wiarę. Dlatego też, po zaskakująco lekkim i zwiewnym początku (w klimacie muzyki dawnej i poetycko-rockowych ballad Fabrizia de André), dalej – głównie za sprawą Hammondów – robi się niemal hardrockowo. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku – tak, aby nie zatracić pierwotnej atmosfery. „Il Pozzo dei Giganti” nie wywoła żadnej rewolucji ani nie podbije list przebojów (również tych rockowych). Prawdopodobnie nie zdobędzie nawet tej popularności, jaka stała się udziałem wydanego czterdzieści lat temu debiutu. Ale czy to naprawdę ważne? Najistotniejsze, że Tony Tartarini i Carlo Bordini (wraz z przyjaciółmi) nagrali płytę, która sprawia, że na twarzach liczących sobie już pewnie blisko sześćdziesiątkę starych wiarusów zagości choć na kilkadziesiąt minut pełen akceptacji uśmiech. A jeżeli do tego skapnie jeszcze trochę grosza do kieszeni – wszyscy poczują się szczęśliwi. Skład: Tony Tartarini – śpiew Ludovico Piccinini – gitara elektryczna Gianluca De Rossi – organy Hammonda, mellotron, fortepian, syntezator, klawinet Pino Sallusti – gitara basowa, kontrabas Carlo Bordini – perkusja, instrumenty perkusyjne
|