Tu miejsce na labirynt…: Akustyczny wulkan energii [Gard Nilssen’s Acoustic Unity „Firehouse” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Zainteresowania norweskiego perkusisty Garda Nilssena są bardzo szerokie: od jazzu klasycznego, poprzez fusion, aż po awangardę i free jazz. W każdym z tych gatunków potrafi się doskonale odnaleźć; do każdego wnieść cząstkę siebie. A co mu przede wszystkim w sercu gra? Odpowiedzią niech będzie „Firehouse” – debiutancki album jego najnowszej formacji Acoustic Unity.
Tu miejsce na labirynt…: Akustyczny wulkan energii [Gard Nilssen’s Acoustic Unity „Firehouse” - recenzja]Zainteresowania norweskiego perkusisty Garda Nilssena są bardzo szerokie: od jazzu klasycznego, poprzez fusion, aż po awangardę i free jazz. W każdym z tych gatunków potrafi się doskonale odnaleźć; do każdego wnieść cząstkę siebie. A co mu przede wszystkim w sercu gra? Odpowiedzią niech będzie „Firehouse” – debiutancki album jego najnowszej formacji Acoustic Unity.
Gard Nilssen’s Acoustic Unity ‹Firehouse›Utwory | | CD1 | | 1) When Pigs Fly | 04:44 | 2) Roundtrip | 06:57 | 3) Adam’s Ale | 03:53 | 4) Salad Days | 05:17 | 5) Mojo | 02:46 | 6) The Resistance | 03:55 | 7) Turtlehead | 05:33 | 8) Life, Somewhere Before the Exit Signs | 04:00 |
Dlaczego w nazwie nowej grupy Garda Nilssena pojawia się słowo „acoustic”? Przecież praktycznie każdy zespół freejazzowy w składzie z kontrabasem i dęciakami (za to bez gitary elektrycznej, która w tej muzyce jest rzadkością) można by uznać za takowy. Tym bardziej że na albumie „Firehouse” wcale nie królują brzmienia, które moglibyśmy uznać – w powszechnym rozumieniu tego słowa – za akustyczne. Może odnosi się to więc do sposobu, w jaki nagrywany był materiał, a może odpowiedź jest jeszcze bardziej prozaiczna – lider chciał zaintrygować słuchaczy i skłonić ich do rozważań takich, jak powyższe. Kim jest Nilssen? Urodził się w Skien, niewielkim mieście na południu Norwegii; jako dwudziestolatek ukończył studia muzyczne – w klasie jazzu, a jakże! – na uniwersytecie w Trondheim. Od tamtej pory stał się też bardzo aktywnym artystą na skandynawskiej scenie muzycznej. Związany z prestiżową Trondheim Jazz Orchestra (znaną jako akompaniatorzy wielu wybitnych solistów), nie unikał też angażowania się w projekty dużo bardziej kameralne. Wielbiciele awangardy mogą go kojarzyć z płyt nagrywanych dla Hubro Records pod szyldami Scent of Soil („Scent of Soil”, 2011), Astro Sonic („Come Closer and I’ll Tell You”, 2013) czy sPacemoNkey („The Karman Line”, 2014). Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, na dodatek wcale nie najbardziej reprezentatywny. Chcąc poznać dogłębniej Garda Nilssena, lepiej sięgnąć po albumy jego dwóch sztandarowych formacji: eksperymentalno-rockowej Pumy (między innymi: „Isolationism”, 2006; „Discotheque Bitpunching”, 2008; „Half Nelson Courtship”, 2010) oraz jazzrockowego Bushman’s Revenge (chociażby „ A Little Bit of Big Bonanza”, 2012; „ Thou Shalt Boogie!”, 2013). Jakby komuś było mało, może jeszcze wsłuchać się w muzykę zespołów, w których Norweg dużo bardziej pozostaje wierny stylistyce (free)jazzowej, jak na przykład Lord Kelvin („Dances in the Smoke”, 2009; „Radio Has No Future”, 2011), Team Hegdal („Vol. 1”, 2010; „Vol. 2”, 2011; „Vol. 3”, 2015) bądź Cortex („Resection”, 2011; „Göteborg”, 2012; „Live!”, 2014). Warto również dodać, że w swoim curriculum vitae Nilssen ma współpracę z polskimi artystami w ramach projektu (Maciej) Obara International, z którym wziął udział w rejestracji dwóch krążków: „Komeda” (2013) oraz koncertowego „Live at Manggha” (2013). Trio Acoustic Unity jest zatem kolejnym etapem w karierze bębniarza ze Skandynawii. Na ile ważnym – okaże się dopiero za ileś tam lat. Do kolejnej muzycznej podróży Gard zaprosił dwóch artystów, z którymi miał już wcześniej okazję współpracować w składzie Trondheim Jazz Orchestra: swojego krajana ze Skien, saksofonistę Andrégo Rolighetena (rocznik 1985), oraz szwedzkiego kontrabasistę, mieszkającego obecnie na przemian w Danii bądź Niemczech, Pettera Eldha (będącego zresztą rówieśnikiem Nilssena). Acoustic Unity to zatem zespół trzydziestolatków, ale na tyle już doświadczonych, że można się po nich spodziewać – ba! nawet oczekiwać czy wręcz żądać od nich – dzieła, które może niekoniecznie przetrze nowe szlaki, lecz na pewno dostarczy niezapomnianych wrażeń artystycznych. Materiał, który trafił na – wydany przez portugalską wytwórnię Clean Feed – krążek „Firehouse” został zarejestrowany w ciągu jednego dnia (14 czerwca ubiegłego roku) w studiu Engfelt & Forsgren w Oslo (tym samym, w którym Jagga Jazzist nagrała „ Starfire”). Co musi świadczyć o tym, że André, Petter i Gard zabrali się za nagranie dopiero wtedy, gdy byli już do niego perfekcyjnie przygotowani. Stwierdzi ktoś: „Wielka sztuka, kiedy i tak przede wszystkim się improwizuje”. To nie do końca działa w ten sposób. Trio, owszem, nie stroni od improwizacji, ale słychać wyraźnie, że podstawowe konstrukcje poszczególnych kompozycji były opracowane już wcześniej. Zbyt zwarte i przejrzyste są te utwory, by mogły powstawać dopiero w studiu, niejako „na kolanie”. Zbyt świadomie też nawiązuje do klasyki – do dzieł Ornette’a Colemana i Johna Coltrane’a. Cechą dominującą muzyki zawartej na „Firehouse” (poza naprawdę bardzo nielicznymi wyjątkami) jest… zadziorność. Zadziornie niejednokrotnie brzmi saksofon, a perkusja nierzadko demoluje uszy słuchaczy (co można przećwiczyć, zakładając słuchawki i podkręcając głośność). W obu przypadkach jest to jak najbardziej świadome działanie. Nilssen taki właśnie ma styl i do tego nakłania swoich współpracowników, pod jakimkolwiek by szyldem w danym momencie nie działał. Widać to już wyraźnie w otwierającym album „When Pigs Fly”, gdzie motoryczna sekcja rytmiczna wymusza wręcz na Rolighetenie bardziej energetyczne granie. Niekiedy odnosi się nawet wrażenie, że André ma problem, aby nadążyć za Garden. Ale to tylko odczucie, wywołane zapewne tym, że saksofonista od czasu do czasu spowalnia tempo, aby wprowadzić wpadającą w ucho melodię. W „Roundtrip” jest podobnie; Nilssen swoją gęstą grą wypełnia całe tło, dzięki czemu Roligheten ma wolną rękę w tworzeniu swoich partii – i wykorzystuje to maksymalnie, obdarowując słuchaczy niezwykle soczystymi solówkami. Nakręca się przy tym do tego stopnia, że w finale Acoustic Unity emanują już taką energią, że mógłby im jej pozazdrościć niejeden „elektryczny” skład. Otwarcie „Adam’s Ale” brzmi – dla odmiany – dużo klasyczniej (kłaniają się wspomniani wcześnie Coleman i Coltrane). Lecz im bliżej końca, tym bardziej grupa zmierza w stronę free, w czym oczywiście największa zasługa szalejącego za bębnami Garda. Kilka minut wytchnienia oferuje, utrzymany w klimacie przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku, „Salad Days” – perkusja chowa się tutaj za stonowany saksofon i pulsujący kontrabas. Co jest o tyle istotne, że chwilę później trio dosłownie eksploduje. Niespełna trzyminutowy „Mojo” to najprawdziwszy wulkan energii; swoiste połączenie freejazzowego nieokiełznania z punkrockową ekspresją. Jakby Nilssen i koledzy chcieli za wszelką cenę dorównać takim zespołom, jak PainKiller czy Massacre. Co im się, zakładając, że takie rzeczywiście było zamierzenie, w pełni udaje. „The Resistance” – na tle poprzednika – jawi się jako utwór bardzo frywolny, który jednak z czasem zyskuje na powadze; głównie dlatego, że w tym kierunku ewoluuje partia saksofonu. W „Turtlehead” ponownie mamy do czynienia z motoryczną sekcją rytmiczną, do której podłącza się, grający tym razem klasycznie freejazzowo, Roligheten. Nilssen jednak skręca w stronę rocka i, chcąc nie chcąc, pociąga tym samym za sobą Andrégo – kompozycja zyskuje tym sposobem na mocy i sile wyrazu. Całość zamyka jedyny numer, pod którym podpisali się, jako autorzy, wszyscy instrumentaliści – „Life, Somewhere Before the Exit Signs”. Można zatem podejrzewać, że jest on też jedynym, który powstał dopiero w studiu na drodze improwizacji. O tym świadczyłaby jego minimalistyczna, awangardowa i eksperymentalna forma, z której dopiero pod koniec wykluwa się bardziej przystępna melodia. Trudno to potraktować jako zapowiedź tego, czym muzycy mają zamiar zająć się w przyszłości – to raczej ciekawostka, mrugnięcie okiem, stwierdzenie: tak też potrafimy. „Firehouse”, jeśli ktoś zna wcześniejsze dokonania Nilssena, Rolighetena i Eldha, nie zaskakuje, ale na pewno dostarcza wiele materiału do przemyśleń; wrażeń artystycznych też nie zabraknie. A i wielbiciele ostrzejszych brzmień – mimo „akustycznego” rodowodu tria – znajdą tu coś dla siebie. Skład: André Roligheten – saksofony Petter Eldh – kontrabas Gard Nilssen – perkusja
|