Tu miejsce na labirynt…: Atmosferycznie, romantycznie… trochę nużąco [Riverside „Love, Fear and The Time Machine” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Riverside to bezsprzecznie zespół, który nie schodzi poniżej określonego, wysokiego poziomu. Którego muzycy prawdopodobnie woleliby zawiesić działalność, zamiast opublikować pod bliską każdego wielbiciela polskiego rocka progresywnego nazwą, płytę ewidentnie słabą. Ale to nie oznacza też, że wszystko, co wydają, z miejsca zasługuje na miano arcydzieła. Najnowsza produkcja grupy, „Love, Fear and The Time Machine”, na pewno nim nie jest. Choć słucha się jej z dużą przyjemnością.
Tu miejsce na labirynt…: Atmosferycznie, romantycznie… trochę nużąco [Riverside „Love, Fear and The Time Machine” - recenzja]Riverside to bezsprzecznie zespół, który nie schodzi poniżej określonego, wysokiego poziomu. Którego muzycy prawdopodobnie woleliby zawiesić działalność, zamiast opublikować pod bliską każdego wielbiciela polskiego rocka progresywnego nazwą, płytę ewidentnie słabą. Ale to nie oznacza też, że wszystko, co wydają, z miejsca zasługuje na miano arcydzieła. Najnowsza produkcja grupy, „Love, Fear and The Time Machine”, na pewno nim nie jest. Choć słucha się jej z dużą przyjemnością.
Riverside ‹Love, Fear and The Time Machine›Utwory | | CD1 | | 1) Lost [Why Should I Be Frightened By a Hat?] | 05:51 | 2) Under the Pillow | 06:47 | 3) #Addicted | 04:52 | 4) Caterpillar and the Barbed Wire | 06:56 | 5) Saturate Me | 07:08 | 6) Afloat | 03:11 | 7) Discard Your Fear | 06:43 | 8) Towards the Blue Horizon | 08:09 | 9) Time Travellers | 06:41 | 10) Found [The Unexpected Flaw of Searching] | 04:03 | CD2 | | 1) Heavenland [Day Session] | 05:00 | 2) Return [Day Session] | 06:51 | 3) Aether [Day Session] | 08:44 | 4) Machines [Day Session] | 03:54 | 5) Promise [Day Session] | 02:44 |
Warszawski Riverside to – obok olsztyńskiego Vadera oraz trójmiejskiego Behemotha – obecnie najbardziej znany w świecie polski zespół rockowy. Który podczas koncertów w Europie Zachodniej i za Oceanem przyciąga do sal klubowych nie dziesiątki, ale setki, jeśli nie tysiące widzów. Gdy natomiast w okresie letnim zapraszany jest na festiwale, najczęściej pełni funkcję jednej z największych gwiazd. Nic więc dziwnego, że na każdą kolejną płytę formacji prowadzonej od początku istnienia, czyli od czternastu już lat, przez wokalistę i gitarzystę (także basowego) Mariusza Dudę jego fani czekają z ogromnymi nadziejami i niecierpliwością. A czas oczekiwania dłuży im się niemiłosiernie. Poprzednia produkcja Riverside, „ Shrine of New Generation Slaves”, ujrzała światło dzienne w styczniu 2013 roku; ta najnowsza – dwa lata i osiem miesięcy później. Gwoli ścisłości należy jednak dodać, że pomiędzy nimi – niespełna rok temu – Duda opublikował jeszcze czwarty studyjny krążek swego solowego projektu, Lunatic Soul (zatytułowany „ Walking on a Flashlight Beam”). Przez część krytyków, w tym i niżej podpisanego, uznany został on nawet za ciekawszy od dzieła zespołowego. I coś w tym jednak było, albowiem wsłuchując się w gorący jeszcze kompakt „Love, Fear and The Time Machine”, dochodzi się do identycznego wniosku – bez kolegów z Riverside Mariusz ma więcej intrygujących rzeczy do powiedzenia niż z nimi. Do pracy nad najnowszą produkcją zespół, którego skład nie uległ w ciągu minionych lat zmianie, zabrał się w listopadzie ubiegłego roku i zakończył ją po siedmiu miesiącach. Nad brzmieniem, miksem i masteringiem ponownie czuwał Robert Srzednicki, przed laty wokalista i gitarzysta zespołu Annalist. Wszelkie działania zakończone zostały krótko przed wakacjami i właśnie z tego powodu z premierą trzeba było wstrzymać się do początku września. Ostatecznie album ukazał się w miniony piątek – i to od razu w trzech wersjach: podstawowej (na jednym kompakcie bądź dwóch winylach) oraz rozszerzonej, do której dołączono drugi krążek z dodatkowymi pięcioma kompozycjami instrumentalnymi. To zresztą nic zaskakującego, podobny manewr Mariusz Duda zastosował już wcześniej zarówno przy „ Shrine of New Generation Slaves”, jak i „ Walking on a Flashlight Beam”. I właśnie tej edycji przyjrzymy się dzisiaj. Na płycie podstawowej znalazło się dziesięć utworów, trwających w sumie godzinę i dwadzieścia sekund, czyli prawie dziesięć minut więcej niż poprzednio. W teorii powinien to być – dla zagorzałych fanów zespołu – powód do radości. A jak jest w praktyce? Cóż, gdyby „Love, Fear and The Time Machine” było krótsze o te kilkanaście minut – nikt specjalnie by na tym nie stracił. Album jest zwyczajnie przegadany i pod koniec zwyczajnie nużący. Choć pewnie ci najbardziej zagorzali wielbiciele Riverside będą mieli nieco inne zdanie… Przyglądając się wczesnym produkcjom warszawskiej formacji, nietrudno zauważyć, że jej twórczość ewoluuje – od klasycznego progresywnego metalu w kierunku muzyki dużo bardziej atmosferycznej, znanej z płyt Anathemy, Katatonii, Marillion czy – nade wszystko – Stevena Wilsona (niegdyś w Porcupine Tree). Mniej jest ostrych gitarowych solówek, znacznie więcej natomiast wpadających w ucho melodii i eterycznych linii wokalnych, podkreślanych dodatkowo nastrojowymi partiami instrumentów klawiszowych w tle. Problem polega jednak na tym, że stosując bez przerwy te same – lub tylko podobne – patenty, łatwo słuchacza zanudzić na śmierć. Na swoim nowym albumie Riverside zrobiło właśnie krok w tę stronę. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni. Nie zmienia to oczywiście faktu, że od strony technicznej trudno „Love, Fear and The Time Machine” cokolwiek zarzucić – produkcja jest nienaganna, brzmienie selektywne, kapitalnie brzmią, choć pojawiają się jedynie na drugim planie, zwłaszcza syntezatory i organy Hammonda. Co więc jest nie tak? Drażni syntetyczność tej muzyki, kompletny brak „brudu”, partie gitar szyte dokładnie na miarę. W najnowszych dokonaniach Riverside zwyczajnie nie słychać serca, jest jedynie wszechpanujący nad wszystkim rozum. I niech Was nie zwiodą „romantyczne” wokale Dudy – one też wpisane są w koncepcję „ani jednej zbędnej nuty”. Dla fanatyków grania czysto technicznego to, owszem, może być fascynujące, ale czy pozostali będą chcieli wracać do tych nagrań za rok, dwa… Cały album spowity jest aurą romantyczności, delikatne i wysublimowane są partie wokalne i gitarowe, w ślad za nimi podążają klawisze i mocno trzymana w ryzach sekcja rytmiczna. Większość utworów posiada bardzo podobną – by nie rzec, że identyczną (w kilku przypadkach tak właśnie jest) – konstrukcję: zaczynają się spokojnie (z eterycznym śpiewem Dudy na planie pierwszym i akompaniamentem stonowanej gitary), później pojawia się moment ostrzejszy (Piotr Grudziński pozwala sobie nawet na solówki, choć można mieć wątpliwości, czy któraś z nich pozostanie na dłużej w pamięci), choć i wtedy często muzycy starają się złagodzić przekaz (poprzez dodanie klimatycznych syntezatorów, względnie Hammondów, ewentualnie dochodzi jeszcze gitara akustyczna, na której gra Duda). I tak niemal od pierwszego do dziesiątego utworu! Jeśli któreś z nich się wyróżniają, to we fragmentach. W „Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)” pojawia się klasycznie progrockowy (w Riverside’owym wydaniu) środek; w „#Addicted” uwagę przykuwa partia gitary i chórek; w nużącym przez większość czasu „Caterpillar and the Barbed Wire” pod koniec ciekawą solówkę gra na syntezatorach Michał Łapaj; z kolei w „Saturate Me” Grudziński serwuje powłóczyste solo gitary w stylu dawnego Genesis; wiele obiecuje początek „Towards the Blue Horizon” (to połączenie głosu z gitarą akustyczną i wyeksponowanym basem), lecz dalej wszystko się rozmywa. Bronią się jeszcze, utrzymane w balladowo-akustycznym klimacie, „Afloat” i „Time Travellers”. Ale to naprawdę niewiele. Niewiele jak na Riverside! Bo gdyby chodziło o jakikolwiek inny zespół, moglibyśmy być wniebowzięci. Na szczęście muzycy, podobnie jak przy okazji poprzedniej płyty, dorzucili jeszcze drugi krążek – zatytułowany „Day Session”. I podobnie jak w przypadku „ Shrine of New Generation Slaves” zawiera on muzykę całkiem odmienną od tego, co znalazło się na podstawowym albumie. Zdecydowanie mniej tam rocka progresywnego, a więcej ambientu. Królują syntezatory Łapaja i gitara akustyczna Dudy. Całość zaś – a jest to ponad dwadzieścia siedem minut muzyki – składa się na wspólny koncept. Z pięciu części zdecydowanie wybijają się trzy: znaczony urokliwą melodią graną na „pudle” „Return”, czysto ambientowy i – co sugeruje już sam tytuł – eteryczny „Aether” oraz zamykający set „Promise”, w którym ponownie na czoło wybija się delikatna gitara akustyczna. Może niekoniecznie w tym właśnie kierunku powinien podążyć Riverside – od tego w końcu Mariusz Duda ma swoje Lunatic Soul – ale coś musi być na rzeczy w fakcie, że lepiej prezentują się utwory stworzone niejako „na boku” od tych, które członkowie grupy zdecydowali się umieścić na podstawowym krążku. Podsumowując: „Love, Fear and The Time Machine” to naprawdę niezła płyta, ale dokładnie taka, jakiej można było spodziewać się po zespole. Nie ma tam chyba ani jednego dźwięku, który mógłby zaskoczyć, sprawić, że nagle zapragniemy danego kawałka posłuchać jeszcze raz i jeszcze raz. Cóż, trzeba uzbroić się w cierpliwość i trzymać kciuki za kolejną produkcję… Lunatic Soul, mając przy tym nadzieje, że nagrywając pod tym szyldem, Duda znajdzie w sobie więcej odwagi do poszukiwań i eksperymentów. Skład: Mariusz Duda – śpiew, gitara basowa, gitara akustyczna, ukulele Piotr Grudziński – gitary elektryczne Michał Łapaj – instrumenty klawiszowe, organy Hammonda Piotr Kozieradzki – perkusja
|
recenzje na progarchives.com sa znacznie bardziej pozytywne. polecam...