Tu miejsce na labirynt…: Szpinet, cytra i krzywuła [Wobbler „From Silence to Somewhere” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Końcówka 2017 roku była niezwykle udana dla skandynawskich zespołów z okolic rocka progresywnego i psychodelii. O nowej płycie szwedzkiej Agusy pisaliśmy nie tak dawno, dzisiaj kolej na czwartą studyjną produkcję norweskiego kwintetu Wobbler. „From Silence to Somewhere” to przykład inspiracji twórczością legend rocka lat 70. i 80. XX wieku, jaki może sobie wymarzyć wielbiciel Yes, Gentle Giant czy wczesnego Marillion.
Tu miejsce na labirynt…: Szpinet, cytra i krzywuła [Wobbler „From Silence to Somewhere” - recenzja]Końcówka 2017 roku była niezwykle udana dla skandynawskich zespołów z okolic rocka progresywnego i psychodelii. O nowej płycie szwedzkiej Agusy pisaliśmy nie tak dawno, dzisiaj kolej na czwartą studyjną produkcję norweskiego kwintetu Wobbler. „From Silence to Somewhere” to przykład inspiracji twórczością legend rocka lat 70. i 80. XX wieku, jaki może sobie wymarzyć wielbiciel Yes, Gentle Giant czy wczesnego Marillion.
Wobbler ‹From Silence to Somewhere›Utwory | | CD1 | | 1) From Silence to Somewhere | 21:00 | 2) Rendered in Shades of Green | 02:05 | 3) Fermented Hours | 10:10 | 4) Foxlight | 13:19 |
To nie są żadne żółtodzioby! Bo nie dość, że w przyszłym roku norweskiej formacji Wobbler stuknie dwudziestka, to niektórzy z jej członków udzielali się już wcześniej w innych bandach (jak chociażby progresywno-metalowy Dionysos, w którym szlify zdobywali wokalista Tony Johannessen i saksofonista Kristian Karl Hultgren). Choć trzeba przyznać, że liczba opublikowanych dotąd płyt nie wskazywałaby na tak długi żywot. Widać jednak Norwegowie lubią dopieszczać swoje utwory, a kolejne albumy wydają dopiero wtedy, gdy mają pewność, że ich poziom będzie odpowiednio wysoki i przede wszystkim zadowalający ich własne wyrafinowane gusta. Bo ta muzyka nie jest grana pod publiczkę. Mówiąc nieco górnolotnie: rodzi się w sercu – z miłości do zespołów, które ukształtowały artystyczny smak członków formacji rodem z Hønefoss, niewielkiego miasteczka na południu kraju. A są to same legendy brytyjskiego rocka progresywnego lat 70. XX wieku: Emerson, Lake and Palmer, Yes, King Crimson, Gentle Giant. Początki nie były jednak łatwe. Pierwsze dwa lata nie pchnęły ich kariery do przodu. W efekcie w 2001 roku grupa zawiesiła działalność, by wybudzić się ze stanu hibernacji dopiero po kolejnych dwudziestu czterech miesiącach (w tym czasie Johannessen związał się z heavymetalowym Thunderbolt). Był to już wtedy trochę inny zespół – dużo bardziej świadomy tego, co chce osiągnąć i nade wszystko wiedzący, którędy należy podążyć, aby dotrzeć do celu. Pierwszym krokiem była przeprowadzka do Oslo, drugim – realizacja dema, dzięki któremu stało się możliwe nagranie debiutanckiego albumu. „Hinterland” ujrzał światło dzienne w 2005 roku, a nagrany został w następującym składzie: Johannessen (śpiew), Hultgren (gitara basowa, saksofon), Morten Andreas Eriksen (gitara akustyczna i elektryczna), Lars Fredrik Frøislie (instrumenty klawiszowe) oraz Martin Nordrum Kneppen (perkusja); wśród gości pojawił się natomiast – i będzie to robił przy każdej następnej okazji – grający na flecie Ketil Vestrum Einarsen (związany z takimi formacjami, jak Jaga Jazzist, Kaukasus, Pixie Ninja, Weserbergland czy White Willow). W tym samym składzie osobowym zrealizowana została druga płyta Wobblera – „Afterglow” (2009), która – co ciekawe – w całości zawierała materiał skomponowany dziesięć lat wcześniej, a więc na samym początku działalności grupy. Po jej wydaniu z kolegami rozstał się Tony Johannessen, którego godnie zastąpił wokalista i gitarzysta Andreas Wettergreen Strømman Prestmo. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy tak właśnie będzie, rozwiała je wydana w 2011 roku płyta „Rites at Dawn” – swoją drogą ostatnia, na jakiej z kolei można usłyszeć Eriksena. Zwolnione przez niego miejsce zajął wkrótce Geir Marius Bergom Halleland, wcześniej udzielający się w Thunderbolt (w którym, jak wiemy, swego czasu śpiewał Johannessen). Tym razem jednak na nową produkcję Norwegów trzeba było trochę poczekać. To „trochę” to w sumie sześć długich lat – aż do października 2017 roku. Nie oznacza to wcale, że muzycy urządzili sobie nieprawdopodobnie długie wakacje. Przeciwnie! Wciąż pracowali nad nowymi kompozycjami, a niektórzy na dodatek zaangażowali się w inne projekty. Kneppen pojawił się w składzie Jordsjø, a Frøislie w White Willow, obaj natomiast rozkręcili Tusmørke. Nie da się jednak ukryć, że z każdym kolejnym rokiem rósł przede wszystkim apetyt na nowy album Wobblera. Gdy więc w końcu przed paroma miesiącami „From Silence to Somewhere” trafiło do sprzedaży (z logo pochodzącej z Bergen firmy Karisma Records na okładce), serca wielbicieli norweskiej formacji musiały zabić szybciej. Obok muzyków z podstawowego składu (podsumujmy: Prestmo, Halleland, Frøislie, Hultgren i Kneppen) pojawili się również goście; tradycyjnie był to Einarsen, ale również grający na krzywule (instrumencie dętym charakterystycznym dla muzyki renesansowej) Øystein Bech Gadmar oraz deklamujący Renato Manzi. Wcześniejsze produkcje Skandynawów wysoko zawiesiły poprzeczkę, można zatem było mieć pewne obawy, czy po tylu latach nieobecności kwintet sprosta oczekiwaniom. Tym bardziej że konkurencja – nie tylko zresztą ta z północy Europy – nie zasypiała gruszek w popiele. Na szczęście już kompozycja umieszczona na albumie jako pierwsza pozbawiała złudzeń tych wszystkich, którzy mogli – byli tacy w ogóle? – życzyć Norwegom źle. To numer tytułowy, który okazał się być… ponad dwudziestominutową suitą. A mówiąc precyzyjniej: trwającą dokładnie dwadzieścia jeden minut. Czy rasowy fan klasycznego rocka progresywnego, zakochany w zespołach, które tworzyły zręby tego gatunku przed ponad czterema dekadami, mógłby wymarzyć sobie coś piękniejszego? Zwłaszcza, że mamy do czynienia z dziełem niezwykłym, wielowątkowym, bogatym w nastroje i aranżacyjne smaczki. Obficie czerpiącym z dorobku mistrzów, ale także odczytującym ich dokonania na nowo. Powyższe uwagi dotyczą zresztą nie tylko tytułowej suity, ale całego materiału, skrzącego się feerią barw i ekscytujących partii solowych. Wróćmy jednak do tego konkretnego numeru. „From Silence to Somewhere” to rozpisana na pięć części opowieść. Każda z nich wprowadza do niej nowe wątki, ale każda też rozbudowuje motyw przewodni. Odpowiadają za to przede wszystkim Halleland, którego sola gitarowe są w stanie wprawić w ekstazę wielbicieli czterech Steve’ów: Hacketta, Howe’a, Hillage’a i Rothery’ego, oraz Frøislie, który bardzo umiejętnie zmienia nastroje, sięgając po wciąż nowe instrumenty klawiszowe – organy Hammonda, syntezator Mooga czy któryś z fortepianów elektrycznych. I co najważniejsze: nie wywołuje to wrażenia muzycznej pstrokacizny. Chociaż we „From Silence to Somewhere” nie brakuje momentów delikatniejszych, cała kompozycja niesie ze sobą potężną dawkę energii. Nie ma się więc co dziwić, że po niej panowie z Wobblera zdecydowali się umieścić wyciszającą emocje, opartą głównie na dźwiękach fortepianu akustycznego i mellotronu (smyczki), dwuminutową miniaturę „Rendered in Shades of Green”. Tym bardziej że trzecia w kolejności kompozycja „Fermented Hours” też zalicza się do dynamicznych. Klamrą spinają ją efektowne syntezatory Mooga, pomiędzy mamy natomiast do czynienia ze wszystkimi elementami charakterystycznymi dla Norwegów: są więc i progresywne gitary, i podniosłe Hammondy, i nostalgiczny śpiew, który może kojarzyć się z Fishem z czasów „Fugazi”. Prawdziwą perłą jest również numer wieńczący płytę – „Foxlight”. To, wzorowana na dokonaniach Gentle Giant, Gryphona, Pentangle czy Amazing Blondel, progresywna podróż do świata dworskiej muzyki epoki Renesansu, z jednej strony urzekająca pięknem instrumentów dzisiaj już niemal całkowicie zapomnianych (jak szpinet, cytra czy krzywuła), z drugiej – zachęcająca do rzucenia się w hipnotyczny, taneczny wir. Wszystko to jest obficie podlane sosem progresywnym, wsparte dźwiękami gitar (elektrycznej i akustycznej) oraz fortepianu elektrycznego. Nie ma się co łudzić, że kolejna płyta Wobblera ukaże się jeszcze w tej dekadzie (dotychczasowa praktyka na zaistnienie takiego cudu daje marne szanse). Szczęście, że w oczekiwaniu na nią będziemy mogli od czasu do czasu sięgnąć po „From Silence to Somewhere” – dzieło doskonałe i po prostu piękne. Jeśli komuś wydaje się, że rock progresywny umarł, niech posłucha Norwegów! Skład: Andreas Wettergreen Strømman Prestmo – śpiew, gitara akustyczna, gitara elektryczna, dzwonki, brass Bell Kristian Karl Hultgren – gitara basowa, klarnet basowy Geir Marius Bergom Halleland – gitara elektryczna, gitara akustyczna, gitara dwunastostrunowa, chórki Martin Nordrum Kneppen – perkusja, instrumenty perkusyjne Lars Fredrik Frøislie – organy Hammonda, mellotron, syntezator Mooga, fortepiany elektryczne (Rhodes, Wurlitzer), szpinet, fortepian, cytra (Marxophone), chórek Gościnnie: Ketil Vestrum Einarsen – flet (1,4) Øystein Bech Gadmar – krzywuła (4) Renato Manzi – deklamacja (3)
|