Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 23 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Piotr Schmidt

ImięPiotr
NazwiskoSchmidt

Emocje są dla mnie w muzyce najważniejsze
[Piotr Schmidt „Piotr Schmidt” - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 »
Rok po nagraniu doskonałej płyty „Dark Morning” i na niespełna dwa miesiące przed publikacją – wypełnionego gwiazdami – albumu „Saxesful” postanowiliśmy dowiedzieć się od twórcy obu płyt, trębacza Piotra Schmidta, jak rozpoczęła się jego przygoda z jazzem, co dała mu współpraca z pianistą Wojciechem Niedzielą oraz czy jako pedagog widzi w swoim otoczeniu młodych artystów, którzy w przyszłości mogą wpłynąć na oblicze polskiego jazzu…

Piotr Schmidt

Emocje są dla mnie w muzyce najważniejsze
[Piotr Schmidt „Piotr Schmidt” - recenzja]

Rok po nagraniu doskonałej płyty „Dark Morning” i na niespełna dwa miesiące przed publikacją – wypełnionego gwiazdami – albumu „Saxesful” postanowiliśmy dowiedzieć się od twórcy obu płyt, trębacza Piotra Schmidta, jak rozpoczęła się jego przygoda z jazzem, co dała mu współpraca z pianistą Wojciechem Niedzielą oraz czy jako pedagog widzi w swoim otoczeniu młodych artystów, którzy w przyszłości mogą wpłynąć na oblicze polskiego jazzu…

Piotr Schmidt

ImięPiotr
NazwiskoSchmidt
Sebastian Chosiński: Jakie to uczucie być jednym z najbardziej hołubionych przez krytyków i rozpieszczanych przez słuchaczy polskich trębaczy? Dotąd wcale nie tak wielu Twoich kolegów po fachu cieszyło się takim zaufaniem.
Piotr Schmidt: Wow! Punkt za oryginalność! Jeszcze nikt nie zadał mi takiego pytania! To miłe, choć mocno przerysowane. Rzeczywiście zdecydowana większość krytyków i dziennikarzy muzycznych, którzy otrzymują moje płyty do recenzji, wypowiada się w nich bardzo dobrze o muzyce. Szczególnie płytę „Dark Morning”, nagraną z Wojciechem Niedzielą, udało się wysłać do wielu recenzentów i 95% z nich było nią mniej lub bardziej zachwyconych. To buduje, bo to znaczy, że ludzie ci potrafią poznać się na sztuce, jaką tworzę, przynajmniej trochę ją zrozumieć, co ważniejsze przeżyć, a ostatecznie docenić.
Natomiast jeśli chodzi o słuchaczy to jest to kwestia liczb. Jeśli z moją muzyką jestem w stanie przyciągnąć ludzi do klubu, to jest to już jakiś sukces. Co do większych sal koncertowych, wciąż bazuję na współpracy z bardziej znanymi ode mnie artystami. W gruncie rzeczy rozchodzi się tu o rozpoznawalność. Im więcej osób posłucha mojej muzyki, czy to na Spotify, Youtube, na płycie lub na koncercie, tym więcej stanie się jej zwolennikami w mniejszym lub większym stopniu. Przełoży się to potem na ilość ludzi na koncertach, na czym każdemu koncertującemu artyście zależy najbardziej. Ja nie czuję się rozpieszczany przez słuchaczy, zresztą trudno o coś takiego w świecie muzyki jazzowej, chyba że się jest Możdżerem. To określenie jakoś do niego mi pasuje. On pieści muzyką, a słuchacze licznie pieszczą fotele na jego koncertach. Do tej pozycji dochodzi się latami, lub wcale. Fajnie że Możdżerowi się udało. Ciężko na to pracował i na to zasługuje.
„Jazz europejski wyrósł na bardzo wartościowe odgałęzienie”
Sebastian Chosiński: Zawsze zastanawiało mnie, jak młody człowiek dochodzi do zainteresowania jazzem. Wiadomo, muzyka popowa, rockowa wsącza się w nasze uszy niejako naturalnie. Ale jazz? Gdy ma się lat -naście, łatwiej przecież, włączając radio czy sięgając po pisma muzyczne, nadziać się na Metallikę bądź Robbiego Williamsa niż Milesa Davisa czy Tomasza Stańkę.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr Schmidt: Większość ludzi, jeśli kiedyś dochodzi do fascynacji muzyką jazzową, robi to najwcześniej, mając lat trzydzieści, czterdzieści lub później. To dlatego, że do tej muzyki trzeba dojrzeć. Czasem przetrawić wiele innych gatunków, zanim jest się w stanie docenić to, co daje jazz. Jest to naturalne, bo to muzyka wymagająca, elitarna. Nie każdy jest na tyle wrażliwy, by w pełni dostrzec jej walory, by ekscytować się melodyką czy harmonią, lub relaksować się przy dźwięku szczoteczek miarowo łechtających werbel w balladzie jazzowej.
U mnie przebiegło to dużo szybciej ze względu na rodziców. Mama, po dyrygenturze chóralnej, zawsze słuchała dużo muzyki klasycznej w domu, a tata zaś, historyk jazzu i pianista amator, puszczał dużo jazzu. Od kolebki zatem muzyka ta syciła moje uszy, sącząc się z głośników bez względu na to czy miałem na to ochotę, czy nie. Z czasem okazało się, że to, w czym wyrosłem, to jednocześnie to, z czym zespoliłem się wewnętrznie i co chciałbym tworzyć, oczywiście w odcieniach i barwach, które najbardziej zaspokajają moją indywidualną wrażliwość i poczucie estetyki muzycznej.
Sebastian Chosiński: Zainteresowanie klasycznym polskim jazzem z lat 60. czy 70. ubiegłego wieku, mogło zaowocować fascynacją praktycznie każdym dominującym w tej muzyce instrumentem – fortepianem, skrzypcami, saksofonem. Dlaczego wybrałeś trąbkę? Co takiego jest w tym instrumencie, czego nie oferuje żaden inny?
Piotr Schmidt: Od początku bardziej interesowałem się jazzem amerykańskim niż polskim. To chyba naturalne. To oni wymyślili tę muzykę i mają w niej najwięcej do zaproponowania, choć jazz ogólnie europejski też wyrósł na bardzo wartościowe odgałęzienie i często odmienne stylistycznie, a więc tworzące zupełnie nową jakość. Polskim jazzem zainteresowałem się dopiero na studiach.
Co do wyboru instrumentu, to chciałem iść do II stopnia szkoły muzycznej na saksofon. Okazało się to niemożliwe, bo zostały już tylko miejsca na fagot i trąbkę. Wtedy, mając 13 lat, nie byłem do końca pewien w ogóle jak fagot wygląda, więc drogą prostej selekcji wybrałem trąbkę. Długo żałowałem tego saksofonu, ale ostatecznie pod koniec studiów zacząłem doceniać trąbkę i teraz cieszę się że tak to wyszło.
Sebastian Chosiński: Niesprawiedliwością byłoby jednak sprowadzanie Twojej twórczości tylko do grania jazzu. Pod szyldem Schmidt Electric wykraczasz daleko poza ramy gatunku, implementując do swojej muzyki elementy fusion, soulu, funku, a nawet, co ostatnio w rodzimym jazzie zdobywa coraz większą popularność, hip-hopu.
Piotr Schmidt: W Schmidt Electric realizuje moje fascynacje łączeniem jazzu z różnymi współczesnymi gatunkami muzycznymi. Zaczęło się chyba od dziecięcego zachwytu Milesem Davisem lat 80. Niemniej jednak teraz w Schmidt Electric jest dużo drum and bass, rhythm and blues, fusion, trochę hip-hopu. Zresztą bardzo lubię motorykę hip-hopu i energię, jaką ta muzyka daje. Pod warunkiem, że jest dobrze zrobiona, ciekawie zaaranżowana. Ja nie jestem aż takim wielkim fanem słowa w tej sztuce, co właśnie energii, jaką daje rytmiczne rapowanie związane z konkretnymi bitami i odpowiednią oprawą muzyczną. Dlatego też lubię raperów, którzy mają dobre wyczucie time’u.
„Miles wywarł olbrzymie piętno na wszystkich trębaczy na świecie”
Sebastian Chosiński: Zagrałeś już w różnych składach – rozbudowanych i kameralnych – setki koncertów. Kim wolisz być, wychodząc na scenę – szamanem, za którym publika podąża jak w transie (vide Tomasz Stańko), czy dostarczycielem rozrywki na najwyższym poziomie?
Piotr Schmidt: Historycznie pierwsze takie dywagacje były już w czasach Louisa Armstronga, Dizzy Gillespiego i Milesa Davisa. Oni ustanowili pierwszy podział. Louis najbardziej „błaznował”, bo wydawało mu się, że tak powinien zachowywać się na scenie i to było też dla niego naturalne. Wyrósł w świecie, w którym trzeba było szukać poklasku u białego, by przetrwać. To go uformowało i tak to czuł. Dizzy miał duszę rozrabiaki, ale też wiedział, że w jego czasach trzeba powoli walczyć o godność czarnego człowieka w społeczeństwie amerykańskim, a błaznowanie na scenie w tym nie pomaga, więc jego zachowanie było już dużo bardziej stonowane. Miles zaś to inteligentny buntownik, syn zamożnego dentysty, a potem lokalnego polityka, walczącego także o prawa czarnych w świecie dyskryminacji rasowej. Jego postawa była bardziej wyniosła, oschła, czasem wręcz lekceważąca odbiorcę. Stańko poszedł w stronę Milesa, ale też nic dziwnego. Miles wywarł olbrzymie piętno na wszystkich trębaczy jazzowych na świecie. Ja też wychowałem się na nim i jego sposób bycia na scenie wrył mi się w podświadomość. Ważne jednak, by w tym wszystkim zachować jak najwięcej siebie i być naturalnym, a z czasem odnaleźć w sobie coś całkowicie oryginalnego i to rozwijać.
Sebastian Chosiński: Nie ciągnęło Cię nigdy do awangardowych improwizacji? Tradycje w tym względzie mamy w naszym kraju olbrzymie, ale miejsce naczelnego freejazzowego trębacza kraju – po śmierci Andrzeja Przybielskiego i dobrowolnej abdykacji Stańki – wakuje. Młodzi improwizatorzy wolą sięgać po saksofon? Swoją drogą, dlaczego ten instrument daje więcej możliwości?
Piotr Schmidt: Saksofon? Ja tak nie uważam. Dla mnie trąbka daje tyle możliwości, że trudno to przebić. Przynajmniej w improwizacji melodycznej i szczególnie we free jazzie, choć zawsze to kwestia indywidualnych preferencji. Ogólnie, wielu muzyków grających free jazz to ściemniacze. Nie umieją grać po akordach, to rezygnują z systemu dur-moll i grają byle co, licząc że nieświadomi to kupią. Nie chcę tak. Moim zdaniem trzeba być mega wybitnym, by dobrze grać free jazz i mieć za sobą lata doświadczenia w graniu mainstreamu. Świetnym przykładem dochodzenia do tej wrażliwości jest John Coltrane. Zaczął klasycznie, potem rozwinął harmonię w ramach systemu dur-moll na tyle, na ile tylko był w stanie, osiągnął w tym systemie niesamowity poziom, do którego nikt inny nie doszedł, w końcu zaczął się w nim dusić, dlatego z niego wyszedł i zaczął grać free. Jego free do mnie przemawia, natomiast jak ktoś zaczyna od free, to już dla mnie jest podejrzane.
Ja zresztą nie szukam takich brzmień w muzyce, to dla mnie jest zbyt nużące emocjonalnie, bo z czasem free ma wszędzie bardzo podobne wykorzystanie schematów interwałowych, gdzie dominują trytony, sekundy małe itd. Moim zdaniem więcej można zdziałać harmonią, układem, orkiestracją. Nawet jeśli orkiestra ma tylko 4 osoby. Free nie daje tych emocji, chyba że zahacza o harmonie dur-moll. Ja free jazz stosuję bardzo rzadko – jako środek do celu, a nie cel sam w sobie. Wtedy to na zasadzie kontrastu można stworzyć niesamowity efekt emocjonalny. A emocje są dla mnie w muzyce najważniejsze.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Tu miejsce na labirynt…: Mityczna rzeka w jaskini lwa
Sebastian Chosiński

23 IV 2024

Po trzech latach oczekiwania wreszcie zostały spełnione marzenia wielbicieli norweskiego tria Elephant9. Nakładem Rune Grammofon ukazała się dziesiąta, wliczając w to także albumy koncertowe, płyta formacji prowadzonej przez klawiszowca Stålego Storløkkena – „Mythical River”. Dla fanów skandynawskiego jazz-rocka to pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy dotąd nie zetknęli się z zespołem – szansa na nowy związek, którego nie da się zerwać.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: W poszukiwaniu zapomnianej przyszłości
Sebastian Chosiński

18 IV 2024

Każdy wielbiciel rodzimej progresywnej elektroniki powinien z uwagą przyglądać się kolejnym produkcjom kierowanego przez Jarosława Pijarowskiego Teatru Tworzenia. Chociaż lider pochodzi z Bydgoszczy, jest to projekt wykraczający znacznie poza miasto nad Brdą, a w przypadku najnowszego materiału – „Forbidden Archaeology (Opus 1,1)” – wręcz międzynarodowy. Jak na razie udostępniony został jedynie w sieci, także w formie filmu wideo.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Muzyczny seans spirytystyczny
Sebastian Chosiński

16 IV 2024

W latach 2019-2020 Alan Davey, były gitarzysta basowy Hawkwind, wydał pod nawiązującym do tej legendarnej formacji szyldem Hawkestrel trzy albumy, po czym… zamilkł. A w zasadzie zajął się innymi konceptami artystycznymi. Musiały minąć cztery lata, aby przypomniał sobie o tym projekcie i uraczył fanów longplayem o wielce mówiącym tytule „Chaos Rocks”.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Słuchaj i rozkoszuj się!
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.