Skandynawski – a szwedzki w szczególności – doom metal po wsze czasy kojarzyć będzie się przede wszystkim z formacją Candlemass. Nie oznacza to jednak, że w tym regionie Europy nie ma już miejsca na inne grupy, które podążałyby tym samym szlakiem. Doskonale rozumieją to chociażby muzycy zespołu Isole, którzy od piętnastu lat pielą swój domowy ogródek i z roku na rok wychodzi im to lepiej. O czym przekonuje najnowszy album – „Dystopia”.
Tu miejsce na labirynt…: Diabeł tkwi w szczegółach i mieszka w Skandynawii
[Isole „Dystopia” - recenzja]
Skandynawski – a szwedzki w szczególności – doom metal po wsze czasy kojarzyć będzie się przede wszystkim z formacją Candlemass. Nie oznacza to jednak, że w tym regionie Europy nie ma już miejsca na inne grupy, które podążałyby tym samym szlakiem. Doskonale rozumieją to chociażby muzycy zespołu Isole, którzy od piętnastu lat pielą swój domowy ogródek i z roku na rok wychodzi im to lepiej. O czym przekonuje najnowszy album – „Dystopia”.
Isole
‹Dystopia›
Utwory | |
CD1 | |
1) Beyond the Horizon | 07:13 |
2) Written in the Sand | 06:08 |
3) The Beholder | 06:06 |
4) You Went Away | 06:47 |
5) Forged by Fear | 06:46 |
6) Galenskapens Land | 08:01 |
7) Nothingness | 07:27 |
Gävle to, jak na warunki szwedzkie, miasto średniej wielkości. Liczy niespełna 80 tysięcy mieszkańców i tym samym ustępuje takim ośrodkom, jak Norrköping, Jönköping czy Helsingborg (o Sztokholmie bądź Göteborgu nie ma nawet co wspominać). A mimo to odgrywa istotną rolę w kraju, będąc od końca XIX wieku ważnym centrum przemysłowym. W dużym stopniu dzięki sprzyjającemu położeniu geograficznemu nad brzegiem, stanowiącej część Bałtyku, Zatoki Botnickiej. Może się też poszczycić ważnym wkładem w rozwój skandynawskiego doom metalu – to z kolei za sprawą działającego tam od 2004 roku zespołu Isole. Choć początki tej formacji sięgają czasów jeszcze odleglejszych, bo aż przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku, kiedy to kilku młodych adeptów metalu powołało do życia grupę Forlorn. Przez kolejne lata przewinęli się przez nią między innymi wokalista i gitarzysta Magnus Björk, basiści Jan Larsson i Henrik Lindenmo, ale najważniejszą rolę – motorów napędowych – pełnili gitarzysta Crister Olsson oraz perkusista Daniel Bryntse.
Forlorn, choć stał się bezpośrednim przodkiem późniejszego Isole, nie zapisał się wielkimi zgłoskami w historii szwedzkiego rocka. Za jego życia ukazały się bowiem tylko dwie kasety demo („Tired”, 1991; „Waves of Sorrow”, 1994); dopiero po śmierci muzycy wydali własnym sumptem pełnometrażowy album „Autumn-Promos” (2005), który podsumowywał całą działalność zespołu. Widocznie Cristerowi i Danielowi bardzo zależało na tym, aby ocalić od zapomnienia choć część swego wczesnego dorobku. Można się zastanawiać, dlaczego tej formacji nie udało się przebić, skoro kolejna osiągnęła znacznie większy sukces. Być może wina leżała po stronie samych artystów, którzy nie potrafili skupić się na jednym i ciągnęli kilka srok za ogon. W tym samym czasie Björk, Olsson i Bryntse zaangażowali się również w folkowo-rockowy projekt Februari 93 („Februari 93”, 1997); dodatkowo pierwszy i ostatni z tej trójki udzielali się w deathmetalowym Withered Beauty (MC „Screams from the Forest”, 1994; MC „Through Silent Skies”, 1995; „Withered Beauty”, 1998).
Jakby tego wciąż było mało, już sam Daniel wspierał jeszcze swym talentem duet gotycko-doomowy Windwalker („The Dance of the Elves”, 1997) i blackmetalowy Morannon (MC „Heir to the Dark Throne”, 1999; „The Raging Chaos Rehearsal”, 2003). Przy takim rozdrobnieniu trudno było o wyznaczenie priorytetów; nic więc dziwnego, że Forlorn ciągle spadał na drugi czy trzeci plan. Rewolucja dokonała się, jak wspomniałem powyżej, w 2004 roku, kiedy to muzycy podjęli decyzję o dokonaniu resetu. Ponowny start nastąpił pod nową nazwą – Isole. Zaczęli jako trio: z Cristerem (gitara elektryczna), Danielem (perkusja i śpiew) oraz Henrikiem Lindenmo (gitara basowa i growling). W tym składzie parę miesięcy później nagrali dla wytwórni I Hate Records (z Norrköping) debiutancki album zatytułowany „Forevermore” (2005), którym ostatecznie zdefiniowali swój styl – jako doom metal w klimacie starego dobrego
Candlemass.
I od tego momentu poszło już z górki.
Po wydaniu drugiego albumu – „Throne of Void” (2006), który powstał w składzie rozszerzonym o znanego z Withered Beauty perkusistę Jonasa Lindströma (Bryntse skupił się na śpiewie i gitarze rytmicznej) – uwagę na Szwedów zwrócił potentat na metalowym rynku, austriacka wytwórnia Napalm Records. Pierwszy w pełni profesjonalny kontrakt z dużą wytwórnią zaowocował w sumie trzema albumami: „Bliss of Solitude” (2008), „Silent Ruins” (2009) i „
Born from Shadows” (2011). Isole powoli zaczęło wyrastać na klasyków skandynawskiego doomu, ale muzykom znów trudno było skupić się na jednym projekcie. W 2008 roku Crister i Daniel, ukrywając się pod pseudonimami Mats i Ragnar, stworzyli więc jeszcze jedną grupę – łączącą w swojej twórczości elementy black, viking i doom metalu Ereb Altor. I to jej w kolejnych latach poświęcali coraz więcej uwagi, wydając w sumie w ciągu dekady siedem płyt z premierowym materiałem.
Skutkiem tego było coraz dłużej milczenie Isole: na krążek „The Calm Hunter” (2014), na którym zadebiutował basista Jimmy Mattsson (niegdyś w Planet Rain i Loch Vostok), trzeba było czekać trzy lata; z kolei na najnowszą „Dystopię” – aż pięć! Wydała ją – w połowie sierpnia tego roku – holenderska wytwórnia Hammerheart Records. I nie była to jedyna istotna zmiana. Druga dokonała się na stanowisku perkusisty – Lindströma zastąpił Victor Parri, którego wcześniejszy dorobek jest całkiem spory, chociaż nazwy grup, z jakimi był i wciąż jeszcze jest związany mówią cokolwiek chyba tylko najbardziej zagorzałym wielbicielom skandynawskiego death i black metalu (Dark Forest of North, Desolator, Eosphorus, Neuronaut, The Curse, Valkyrja, Hadriel). Dla nas – tu i teraz – ważniejsze jednak jest to, że w szeregach Isole odnalazł się idealnie i godnie zastąpił Jonasa. O czym „Dystopia” dobitnie przekonuje.
Najnowszy album kwartetu z Gävle to prawie pięćdziesiąt minut najczystszego i najklasyczniejszego doom metalu – majestatycznego, patetycznego, ciężkiego i wolnego, wyrastającego z ducha amerykańskiego Trouble oraz, o czym była już mowa, szwedzkiego
Candlemass, choć i nawiązań do wczesnej twórczości Black Sabbath nie brakuje na nim. Płytę otwiera siedmiominutowa kompozycja „Beyond the Horizon” – i jest to bardzo mocny, lecz jednocześnie melodyjny początek. Gdy pod koniec pierwszej minuty pojawia się głos Daniela, można pomyśleć – przynajmniej przez kilka sekund – że to nie Bryntse, ale… Messiah Marcolin w swoich najlepszych latach. Szwedzi, mając odrobione wszystkie najważniejsze lekcje z historii gatunku, wiedzą, jak tworzyć odpowiedni nastrój, lecz również kiedy zmieniać tempo i jak tym sposobem budować napięcie. Jeśli „Beyond the Horizon” miał być wprowadzeniem i zachętą do lektury, to swoje zadanie spełnił w stu procentach.
W drugim w kolejności „Written in the Sand” pobrzmiewają echa Black Sabbath z początku lat 70. XX wieku; głos Daniela spowija psychodeliczna mgła, a kiedy już staje się czystszy, płynie z niego smutek tak ogromny, że aż chwytający za serce. Stonowane i równie klimatyczne jest także otwarcie „The Beholder”, w którym ponownie mamy do czynienia z nawiązaniami do klasycznej psychodelii; Bryntse tym razem śpiewa natomiast jak natchniony, a jego emocje udzielają się stopniowo całemu zespołowi. „You Went Away” mógłby z kolei powalczyć z „Solitude” – utworem z pierwszej płyty Candlemass – o miano kompozycji najbardziej odpowiedniej do odtwarzania podczas ceremonii pogrzebowych, co dodatkowo podkreśla wpisane w perkusyjny rytm bicie dzwonów (jest jeszcze wprawdzie Candlemassowe „Marche Funebre” z longplaya „Nightfall”, ale ono z oczywistych względów znajduje się poza wszelką konkurencją). Pojawia się tu jednak także nowy element, bliski stylistyce death metalu growling, za który odpowiada basista Jimmy Matsson.
W „Forged by Fear” doom miesza się natomiast ze stoner metalem; gitarzyści Daniel i Crister dbają o to, aby na drugim planie aż gęsto było od mięsistych, przesterowanych brzmień i pogłosów. Z szorstką fakturą instrumentów kontrastuje czysty śpiew Bryntsego, któremu jednak od czasu do czasu trąca się Jimmy ze swoim gardłowym rykiem. W finale Mattsson i Olsson wspomagają także Daniela w chórkach – i robią to z niezwykłym wyczuciem i rozrzewnieniem. „Galenskapens Land” to jedyny na albumie utwór zaśpiewany przez Bryntsego w języku ojczystym. Jak się okazuje, „chropawy” szwedzki idealnie wpisuje się w doomową stylistykę. Może kiedyś panowie z Isole podejmą wyzwanie i nagrają całą płytę w języku Augusta Strindberga i Ingmara Bergmana. Eksperyment byłby na pewno interesujący! Na zakończenie „Dystopii” muzycy wybrali „Nothingness” – numer dzięki refrenowi, w którym głównego wokalistę wspiera „nawiedzony” chórek, niemal diabelsko-okultystyczny, utrzymany w klimacie Ghost, czyli jeszcze innych klasyków współczesnego skandynawskiego metalu.
„Dystopię” warto dawkować z umiarem. Nie dlatego, że w pełnej dawce może okazać się trudna do przełknięcia. Nic z tego! Przyczyna mojej rady jest inna. Wszak nie wiadomo, ile lat przyjdzie nam czekać na kolejną płytę Isole. By więc ta najnowsza zbyt wcześnie się nie osłuchała, dobrze zrobić sobie po kilku początkowych odsłuchach dłuższą przerwę. Jedno jest pewne: szybko się nie zestarzeje. Tak jak nie zestarzały się po dziś dzień ani „The Skull” (1985) Trouble, ani „Epicus Doomicus Metallicus” (1986) Candlemass.
Skład:
Daniel Bryntse – śpiew, gitara elektryczna, perkusja
Crister Olsson – gitara elektryczna, chórki
Jimmy Matsson – gitara basowa, chórki, growling
Victor Parri – perkusja