Tu miejsce na labirynt…: Kwitnąca wiśnia Czarnego Lądu [Jaga Jazzist „Pyramid” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Zapomnieliście już o tym zespole? No to Wam się przypomniał! Po pięciu latach milczenia oktet Jaga Jazzist postanowił oddać w ręce swoich fanów kolejny album będący idealnym mariażem jazzu, rocka i elektroniki (spod znaku ambientu). Jeśli nie są Wam straszne podobne stylistyczne łamańce, będziecie „Pyramid” zachwyceni. Jeżeli jednak obawiacie się tak szalonej mieszanki – porzućcie wszelkie obawy!
Tu miejsce na labirynt…: Kwitnąca wiśnia Czarnego Lądu [Jaga Jazzist „Pyramid” - recenzja]Zapomnieliście już o tym zespole? No to Wam się przypomniał! Po pięciu latach milczenia oktet Jaga Jazzist postanowił oddać w ręce swoich fanów kolejny album będący idealnym mariażem jazzu, rocka i elektroniki (spod znaku ambientu). Jeśli nie są Wam straszne podobne stylistyczne łamańce, będziecie „Pyramid” zachwyceni. Jeżeli jednak obawiacie się tak szalonej mieszanki – porzućcie wszelkie obawy!
Jaga Jazzist ‹Pyramid›Utwory | | CD1 | | 1) Tomita | 13:47 | 2) Spiral Era | 08:09 | 3) The Shrine | 09:06 | 4) Apex | 08:09 |
Norwegowie z Jaga Jazzist nie zaliczają się do artystów, którzy rozpieszczają swoich wielbicieli. Chociaż wciąż pozostają aktywni, to jednak z biegiem czasu przerwy pomiędzy publikacjami kolejnych albumów stawały się coraz bardziej rozciągnięte w czasie. Ot, chociażby pomiędzy wydaniem „The Stix” (2002) a „What We Must” (2005) minęły trzy lata, ale już na płytę „One-Armed Bandit” (2009) musieliśmy czekać o rok dłużej. Potem, nie licząc koncertowego krążka „Jaga Jazzist Live with Britten Sinfonia” (2013), wypatrywanie „ Starfire” (2015) zajęło sześć lat. w tym kontekście fakt, że „Pyramid”, ósma studyjna, wliczając w to wydany własnym sumptem promocyjny „Airborne” (2000), publikacja Skandynawów ukazała się po pięciu latach milczenia, należy uznać za błogosławieństwo. A tak na poważnie: świetnie się stało, że liderującemu Jaga Jazzist multiinstrumentaliście Larsowi Horntvethowi (znanemu również z Amgala Temple) udało się w końcu zebrać całą ekipę w studiu i nagrać zupełnie nowy materiał. W porównaniu ze „ Starfire” skład zespołu nie uległ zmianie, co akurat dobrze wróżyło najnowszej płycie. Obok Larsa wciąż więc wiernie stoją jego siostra Line (grająca na dęciakach) i brat Martin (perkusista) oraz pozostałe grono wypróbowanych przyjaciół, czyli gitarzysta Marcus Forsgren, puzonista Erik Johannessen, klawiszowiec Øystein Moen, wibrafonista Andreas Mjøs i basista Even Ormestad. Ta krótka wyliczanka muzyków i przypisanych im instrumentów nie daje jednak pełnego obrazu bogactwa dźwiękowego i aranżacyjnego; w tym celu najlepiej zerknąć na – zamieszczaną pod tekstem recenzji – dokładną rozpiskę tego, kto na czym grał. Dopiero wtedy można zdać sobie sprawę, jak wytrawną ucztę – zresztą po raz kolejny – przygotowali Norwegowie. Kilka wcześniejszych płyt Jaga Jazzist ukazało się nakładem renomowanej wytwórni Ninja Tune, tym razem Skandynawowie dogadali się z niezależną kalifornijską (rodem z Los Angeles) firmą Brainfeeder, która korzysta z usług Ninja Tune przy dystrybucji swych wydawnictw w Europie. Na „Pyramid” trafiły zaledwie cztery, ale za to rozbudowane (to już tradycja zespołu), kompozycje. Na pierwszy ogień muzycy rzucili prawie czternastominutowy utwór zatytułowany „Tomita”. I jest to tytuł jak najbardziej znaczący; numer ten stanowi bowiem hołd złożony japońskiemu klasykowi rocka elektronicznego Isao Tomicie (1932-2016). Nic zatem dziwnego, że dominują w nim instrumenty klawiszowe, głównie syntezatory (na nich zagrał też gość specjalny grupy David Wallumrød). Na początek wybrzmiewa jednak nastrojowy… saksofon. Dopiero później stopniowo tło zaczynają wypełniać klawisze, aczkolwiek przez następnych kilka minut wciąż muszą one ustępować miejsca na pierwszym planie dęciakom. W drugiej części kompozycji wybijają się natomiast gitary – elektryczne (patrz: Lars i Marcus) i basowa (Even), która wchodzi z perkusją (Martin) w tak bliską i emocjonalną relację, że robi się niezwykle transowo i psychodelicznie. Kolejny nowy wątek sprawia wreszcie, że całość biorą w swoje panowanie symfonicznie brzmiące syntezatory (wspomagane przez instrumenty dęte i słyszalny w tle subtelny wibrafon). Im bliżej końca, z tym większym rozmachem grają muzycy, a coraz bardziej powłóczyste dźwięki zbliżają stylistycznie zespół do klasycznego rocka progresywnego. Początek płyty wypada więc ekscytująco. Na tyle, by zacierać ręce na myśl o tym, co będzie czekać nas dalej. W „Spiral Era” oktet zmienia jednak nieco optykę, jeszcze mocniej zagłębiając się w świat elektroniki z lat 80. ubiegłego wieku. Tu już wyraźnie słyszalne są nie tylko inspiracje Tomitą, ale w jeszcze większym stopniu takimi tuzami „szkoły berlińskiej”, jak Tangerine Dream czy Klaus Schulze. Ten nastrój dopiero w końcówce zostaje przełamany nieco radośniejszymi funkującymi wstawkami sekcji rytmicznej. Jakby Even Ormestad i Martin Horntveth chcieli przygotować słuchaczy do tego, co czeka ich w „The Shrine”. Ten utwór to też hołd, ale dla zupełnie innego niż Tomita twórcy – dla nigeryjskiego kompozytora, multiinstrumentalisty i działacza na rzecz praw człowieka Feli Kutiego (1938-1997). W 1970 roku Fela Kuti – już wtedy będący na Czarnym Lądzie człowiekiem-instytucją – założył w mieście Ikeja (w południowo-zachodniej części Nigerii) centrum rozrywki i kultury, które nazwał Africa Shrine. Niestety, przestało ono istnieć po siedmiu latach w wyniku katastrofalnego w skutkach pożaru. Po śmierci artysty odbudowali je jego krewni: syn Femi i córka Omoyeni. Najważniejszą imprezą odbywającą się w New Africa Shrine jest, odbywający się od 1998 roku, festiwal Felabration, poświęcony Feli Kutiemu, uważanemu za jednego z ojców chrzestnych afrobeatu. W „The Shrine” Norwegowie korzystają więc pełnymi garściami z dorobku afrykańskiej world music. Tej narracji podporządkowują się wszyscy muzycy: najwięcej do powiedzenia mają oczywiście członkowie sekcji dętej (Lars, Line i Erik) oraz rytmicznej (Martin i Martin), ale także syntezatory zostają zaprogramowane w taki sposób, aby brzmiały jak dęciaki. W efekcie robi się bardzo tanecznie i pulsacyjnie, nogi zaś same rwą się do pląsów. Całość zamyka ośmiominutowy „Apex”, który zabiera słuchaczy do jeszcze innego muzycznego świata. Tym razem jest to świat przyjazny przede wszystkim wielbicielom elektroniki: ambientu, a nawet – tak, to nie żart – techno. Ale techno podanemu w przystępnej, chciałoby się wręcz rzec, że finezyjnej i szlachetnej formie. Tym wartościowszej, że rytm napędza „żywa” perkusja, a smaku przydają dźwięki gitary elektrycznej… Czekaliśmy na nową produkcję Jaga Jazzist pięć lat. Jedni pewnie się już bardzo niecierpliwi, inni może nawet stracili nadzieję na to, że jeszcze kiedyś usłyszą zespół w akcji. Teraz, kiedy już możemy raczyć się albumem „Pyramid”, spada nam kamień z serca, bo okazuje się, że warto było czekać, niecierpliwie wypatrywać, modlić się jak o deszcz na pustyni. Ta specyficzna mieszanka stylów wcale bowiem nie wypada eklektycznie. Ktoś kiedyś przylepił Norwegom łatkę „future jazz” i chociaż niekoniecznie mają oni dużo wspólnego z jazzem (choć się od niego nie odżegnują), to ciągle są bardzo „future”. Jeżeli tak ma wyglądać muzyka przyszłości – super, proszę o więcej! Skład: Lars Horntveth – gitara elektryczna, gitara hawajska, klarnety, saksofony, syntezatory, fortepian, programowanie, wibrafon Marcus Forsgren – gitara elektryczna, chórki Line Horntveth – tuba, tuba tenorowa (eufonium), róg altowy, flet, chórki Erik Johannessen – puzon, chórki Øystein Moen – syntezatory, klawinet, organy Hammonda Andreas Mjøs – wibrafon Even Ormestad – gitara basowa Martin Horntveth – perkusja, instrumenty perkusyjne, programowanie
gościnnie: David Wallumrød – syntezatory (1)
|