W sztuce często to, co najwartościowsze, rodzi się na styku gatunków. Z takiego założenia wyszła zapewne Kristina Esfandiari, liderka zespołu King Woman, która postanowiła w swojej muzyce – mówiąc najprościej – łączyć wpływy post-metalu i gotyku z dream-popem. Jeśli ktoś wątpli, czy to w ogóle możliwe, powinien sięgnąć po drugi pełnowymiarowy album tej formacji – „Celestial Blues”.
Mroczna zatoka
[King Woman „Celestial Blues” - recenzja]
W sztuce często to, co najwartościowsze, rodzi się na styku gatunków. Z takiego założenia wyszła zapewne Kristina Esfandiari, liderka zespołu King Woman, która postanowiła w swojej muzyce – mówiąc najprościej – łączyć wpływy post-metalu i gotyku z dream-popem. Jeśli ktoś wątpli, czy to w ogóle możliwe, powinien sięgnąć po drugi pełnowymiarowy album tej formacji – „Celestial Blues”.
King Woman
‹Celestial Blues›
Utwory | |
CD1 | |
1) Celestial Blues | 04:37 |
2) Morning Star | 03:54 |
3) Boghz | 05:23 |
4) Golgotha | 06:04 |
5) Coil | 03:01 |
6) Entwined | 06:04 |
7) Psychic Wound | 03:20 |
8) Ruse | 04:18 |
9) Paradise Lost | 04:10 |
To nie jest jedynie banał, że to właśnie we wczesnych etapach życia kształtowana jest nasza wrażliwość, również ta artystyczna. W przypadku twórczości Kristiny Esfandiari można dojść do wniosku, że jej dzieciństwo i wczesna młodość były… specyficzne, obfitujące w skrajne doświadczenia. Dlatego też – prawdopodobnie – taka jest jej obecna muzyka. Kris, bo często tak o sobie mówi, urodziła się w rodzinie imigrantów: ojciec przybył z Iranu (jemu zawdzięcza swoje perskie nazwisko), matka natomiast z Serbii. Rodziców połączyły między innymi poglądy religijne; młoda panna Esfandiari dorastała w środowisku charyzmatycznych chrześcijan, powiązanych z Ruchem Odnowy w Duchu Świętym (na który spory wpływ mają, co nierzadko krytykuje Kościół katolicki, Zielonoświątkowcy). Z czasem panująca w domu atmosfera religijna zaczęła do tego stopnia doskwierać Kristinie, że opuściła dom i przeniosła się do Bay Area. Tak zaczęła karierę wokalną i z muzykami ze sceny z Zatoki San Francisco powiązana jest do dzisiaj, chociaż obecnie rezyduje na nowojorskim Brooklynie.
Na przestrzeni swej kilkunastoletniej aktywności twórczej Esfandiari związana była (bądź wciąż jest) z sześcioma projektami. Na profesjonalnej scenie pojawiła się jako współpracowniczka postrockowej formacji Whirr (EP „Around”, 2013); zdobyte w ten sposób doświadczenie pozwoliło jej jednak szybko się usamodzielnić. Spełnieniem marzeń było stworzenie zespołu King Woman, który – choć z przerwami – funkcjonuje do dzisiaj. Zadebiutował w czerwcu 2013 roku singlem z utworami „Degrida” i „Sick Bed”, który Kristina nagrała z towarzyszeniem gitarzysty Jessa Labradora, gitarzysty i klawiszowca Marca Manninga oraz basisty Justina Wastelaina. Skład grupy był zresztą w tamtym czasie bardzo płynny. Dość powiedzieć, że kiedy Esfandiari nagrywała rok później drugiego singla („Dove” oraz „Find Affections”), zrobiła to już z zupełnie nowymi instrumentalistami: gitarzystą Colinem Gallagherem oraz gitarzystą i perkusistą, odpowiadającym także za smyczki Patrickiem Hillsem.
Z kolei przy pracy nad EP-ką „Doubt” (2015) wspomogli ją dodatkowo basista Sky Madden i perkusista Joey Raygoza, który zresztą pozostał u boku Kristiny do dzisiaj. Skład formacji zaczął się w ten sposób powoli krystalizować. Podczas występu, którego owocem stała się cyfrowa EP-ka „Audiotree Live” (2016) zadebiutował nowy basista, Peter Arensdorf (przyjęty na miejsce Maddena), i w takim też zestawieniu personalnym zarejestrowany został pierwszy pełnowymiarowy album, czyli „Created in the Image of Suffering” (2017). Podobnie jak skład, tak samo przez lata modelował się styl muzyczny King Woman, który dzisiaj wcale nie jest taki łatwy do zdefiniowania. Punktem wyjścia jest na pewno doomowy post-metal, ale mocne są także wpływy shoegaze’u oraz rocka gotyckiego, natomiast w warstwie wokalnej Esfandiari nierzadko sięga po elementy charakterystyczne dla dream-popu spod znaku kultowej w latach 80. XX wieku wytwórni 4AD. Brzmi intrygująco i zachęcająco, prawda?
Przez lata funkcjonowania – mniej lub bardziej aktywnego – King Woman Kristina angażowała się także w projekty poboczne. Były to chociażby: shoegaze’owy Miserable (EP „Halloween Dream”, 2014; EP „Dog Days”, 2015; „Uncontrollable”, 2016), rapowy Dalmatian (dwa single nagrane w latach 2019-2020), elektroniczno-popowy Sugar High (minialbum „Love Addict”, 2020) oraz eksperymentalno-noise’owy Nghtcrwlr („Let the Children Scream”, 2020). Analizując te dokonania Esfandiari, nie wydaje się już dziwne, że pomiędzy publikacją debiutu i drugiego krążka King Woman nastąpiły aż cztery lata milczenia. Kristina miała po prostu w tym czasie mnóstwo innych zajęć. Najważniejsze jednak, że w końcu wróciła do swego sztandarowego projektu. Materiał, który ostatecznie ujrzał światło dzienne 30 lipca tego roku (za sprawą niezależnej wytwórni Relapse Records z pensylwańskiego Upper Darby), zarejestrowany został jednak dużo wcześniej, bo… w grudniu 2019 roku (w studiu Atomic Garden w Oakland). Przeleżał się zapewne tak długo, aby niepotrzebnie nie konkurować z płytami Dalmatian, Sugar High i Nghtcrwlr. Choć pewnie swoje „dołożyła” również pandemia.
„Celestial Blues” nagrany został w składzie trzyosobowym (bez Colina Gallaghera); Kristina zaśpiewała i zagrał na gitarze; wszystkie gitarowe partie solowe oraz partie basu są dziełem Petera Arensdorfa, natomiast za bębny tradycyjnie odpowiadał Joey Raygoza, który zanim został etatowym współpracownikiem Esfandiari, udzielał się w kilku formacjach hardcore’owych z Bay Area (Crucified, Skin Like Iron, Lies). Wiedząc o tym, łatwiej zrozumieć, dlaczego w nagraniach King Woman perkusja brzmi tak ostro i w takim tempie pędzi na złamanie karku. Tytuł płyty jest oczywiście trochę mylący. Bo bluesa na niej na pewno nie uświadczymy. Jest za to dużo sąsiadującego ze sobą gotyckiego mroku i marzycielskiego popu, a do tego klasycznie doommetalowa sekcja rytmiczna, przez którą przebijają się postrockowe i postmetalowe gitary.
Gdyby szukać „dziury w całym”, znajdziemy jedną, ale za to istotną – to konstrukcja kompozycji. Z jednym wyjątkiem identyczna, jakby Esfandiari nie znała innych sposobów na ich urozmaicenie, tylko wciąż na przemian: ciężko i ostro, stonowanie i nastrojowo, ciężko i ostro, stonowanie i nastrojowo… I tak przez czterdzieści minut. Zakładając, że to jedyny mankament wydawnictwa, można dojść do wniosku, że nic w tym przesadnie złego. I będzie to właściwy wniosek. Choć należy wziąć pod uwagę, że po dwóch, trzech, czterech przesłuchaniach „Celestial Blues” zaczyna nużyć; trudno na płycie odkryć bowiem coś nowego, zachwycić się kolejnym instrumentalnym pasażem czy wokalną ekwilibrystyką (mimo że Kristina daje spory pokaz swoich możliwości). Jeśli więc zakładacie, że posłuchacie tej płyty przez kilka dni raz dziennie, a potem odłożycie na półkę, aby wrócić do niej na przykład po miesiącu lub dwóch – to w porządku. Ta przymusowa izolacja sprawi, że muzyka King Woman po czasie ponownie zalśni (na jakiś czas) blaskiem.
Album otwiera kompozycja tytułowa: na tle akordów gitary słyszymy dobiegającą z oddali melodeklamację – jest mrocznie i nastrojowo, ale tylko do momentu, kiedy po kilkudziesięciu do akcji wkraczają basista z bębniarzem. Nastrój wprawdzie się nie zmienia, ale moc przekazu może zwalić co wrażliwszych słuchaczy z nóg. Po dwóch minutach sekcja rytmiczna wycisza się, a na placu boju pozostaje senna gitara, której dopełnieniem staje się później natchniony śpiew Kristiny. I to jest właśnie ten schemat, na którym oparte są wszystkie utwory z „Celestial Blues”. Oczywiście, pojawiają się pewne, choć niewielkie, odstępstwa od niego. Rozbrzmiewają nowe tony, jak chociażby nawiązujące do melodyjności wczesnego Cocteau Twins fragmenty w „Morning Star” i „Entwined” czy poetycki śpiew w stylu Ewy Demarczyk w „Golgotha” (nie dziwcie się temu porównaniu, wszak krakowska wokalistka stała się znana w amerykańskim undergroundzie po tym, jak grupa Faun Fables umieściła jej piosenki na swoich płytach). Ale zawsze po tych urokliwych mgnieniach pojawia się doommetalowy wtręt. I tak w kółko!
Ale skoro doszliśmy do odstępstw od reguły, to wypunktujmy też inne. Takie na pewno pojawia się w „Boghz”, w którym noise’owa gitara konkuruje z krzykliwym śpiewem Kristiny, z kolei Joey Raygoza poczyna sobie, jakby cofnął się o dekadę do swoich hardcore’owych początków. W podobnym klimacie utrzymany jest „Psychic Wound”, choć tu jednak więcej jest doom metalu niż wpływów okołopunkowych. Wyjątkiem jest także zamykający całość „Paradise Lost” – z subtelną gitarą na pierwszym planie (i to praktycznie przez całe cztery minuty) i natchnionym szeptem (bo śpiewem trudno to określić) Esfandiari. Nie można więc twierdzić, że „Celestial Blues” nie ma mocnym momentów. Owszem, nie brakuje ich, lecz przydałoby się jednocześnie większe zróżnicowanie kompozycji. a gdyby do tego doszło jeszcze wzbogacenie instrumentarium…
Skład:
Kristina Esfandiari – śpiew, gitara elektryczna
Peter Arensdorf – gitara basowa, gitara elektryczna
Joey Raygoza – perkusja