Tu miejsce na labirynt…: Giganci wciąż nie śpią [De Rossi e Bordini „De Rossi e Bordini” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Reaktywowany przed ośmioma laty klasyk włoskiego progresu – zespół Cherry Five – był kwintetem. Teraz jego skład został okrojony do duetu, który tworzą wokalista i klawiszowiec Gianluca De Rossi oraz perkusista Carlo Bordini. Nie przeszkodziło im to jednak nagrać doskonały album, wpisujący się w stylistykę progresywnego hard rocka. Zatytułowali go – zapewne dla niepoznaki – „De Rossi e Bordini”.
Tu miejsce na labirynt…: Giganci wciąż nie śpią [De Rossi e Bordini „De Rossi e Bordini” - recenzja]Reaktywowany przed ośmioma laty klasyk włoskiego progresu – zespół Cherry Five – był kwintetem. Teraz jego skład został okrojony do duetu, który tworzą wokalista i klawiszowiec Gianluca De Rossi oraz perkusista Carlo Bordini. Nie przeszkodziło im to jednak nagrać doskonały album, wpisujący się w stylistykę progresywnego hard rocka. Zatytułowali go – zapewne dla niepoznaki – „De Rossi e Bordini”.
De Rossi e BordiniUtwory | | CD1 | | 1) Il Pozzo dei Giganti | 19:05 | 2) La Porta bel Buio | 18:43 | 3) Natività | 04:57 | 4) Cammellandia | 12:58 |
Historia tych muzyków nie jest długa, ale jest za to… skomplikowana. W 1972 roku klawiszowiec Claudio Simonetii powołał do życia zespół Oliver. W jego składzie znaleźli się jeszcze: gitarzysta Massimo Morante, basista Fabio Pignatelli oraz perkusista Walter Martino. Kiedy okazało się, że kwartetowi trudno przebić się w ojczyźnie, muzycy podjęli decyzję o emigracji na Wyspy Brytyjskie. Tam dołączył do nich angielski wokalista Clive Haynes. Grając progrocka wzorowanego na dokonaniach Gentle Giant, Yes, Genesis, King Crimson czy Emerson, Lake & Palmer, skazani byli głównie na powielanie schematów. W efekcie okazało się, że w zalewie własnych formacji, fani z Anglii nie chcieli słuchać przybyszów z Italii. Nie było więc innego wyjścia, jak przyznać się do porażki i wrócić na Półwysep Apeniński, co jednocześnie oznaczało rozstanie z Haynesem, który nie chciał opuszczać Brytanii. Z drugiej strony Simonettiemu i pozostałym trudno było sobie wyobrazić powrót do grania muzyki instrumentalnej, więc zatrudnili miejscowego wokalistę, którym okazał się Tony Tartarini (wcześniej w L’Uovo di Colombo). Zmiana warty nastąpiła także przy perkusji: Waltera Martino zastąpił Carlo Bordini. Jak się okazało, nowy zespół był już na tyle odmiennym tworem od poprzedniego, że przy okazji Simonetti zdecydował się na zmianę szyldu. Poprzedni nie kojarzył się z żadnym sukcesem artystycznym, więc porzucenie go wydawało się czymś oczywistym. Tak narodził się Cherry Five! I wszystko nagle zmieniło się jak za dotknięciem magicznej różdżki: zespół podpisał kontrakt z rzymską wytwórnią Cinevox Records, w efekcie czego kazała się debiutancka płyta – zatytułowana mało odkrywczo: „ Cherry Five” (1975). Wkrótce między muzykami doszło do konfliktów, w wyniku których szeregi grupy opuścili Tartarini i Bordini. Na miejsce tego ostatniego najpierw przyjęto „syna marnotrawnego”, czyli Waltera Martino, a zaraz potem Agostina Marangolo. Wokalisty zdecydowano się nie zastępować nikim, co było kolejną istotną zmianą. Na tyle znaczącą, że Simonetti znowu zdecydował się zmienić nazwę – tym razem na Goblin. Tym samym otworzył nowy – kto wie czy nie najważniejszy – rozdział w historii włoskiego rocka progresywnego (choć konkurencja w tej dziedzinie jest spora). Jednocześnie mogło się wydawać, że rozdział zatytułowany Cherry Five został definitywnie zamknięty. Ale nic z tego! Chociaż na ponowne otwarcie księgi trzeba było poczekać prawie cztery dekady, bo aż do 2014 roku, kiedy to Bordini reaktywował grupę, zapraszając do niej wokalistę Tony’ego Tartariniego (co za powrót!), gitarzystę Ludovica Piccininiego, basistę Pina Sallustiego oraz klawiszowca Gianlukę De Rossiego („pożyczonego” z formacji Taproban). Jak się okazało, Cherry Five zmartwychwstał nie tylko po to, aby odciąć kupony od dawnej sławy, ale przede wszystkim nagrać nowy album. Longplay „ Il Pozzo dei Giganti” ukazał się w 2015 roku i był nadzwyczaj udanym powrotem do utrzymanej w stylu lat 70. XX wieku klasyki włoskiego rocka progresywnego. Na tyle udanym, że panowie De Rossi i Bordini postanowili kontynuować karierę jako duet. Niekiedy posługiwali się szyldem Cherry Five, to znów swoimi nazwiskami. Po kilku latach doszli do wniosku, że warto ten, kolejny już, rozdział w swojej karierze podsumować płytą. I tak doszło do wydania – przez mającą siedzibę w lombardzkim Vigevano wytwórnię MaRaCash Records – krążka „De Rossi e Bordini”. Nagrany został częściowo w studiu, częściowo na żywo podczas koncertu. Nie zawiera wprawdzie nowego materiału, ale to tak naprawdę rzecz drugorzędna przy jakości i potędze tej muzyki, która na pewno przypadnie do gustu wszystkim wielbicielom Cherry Five i Goblina, ale także tym, którzy gustują w progresywnym hard rocku sprzed prawie pięciu dekad. Na album trafiły cztery kompozycje (w tym trzy bardzo rozbudowane): „Il Pozzo dei Giganti” to nowa wersja utworu z drugiego longplaya Cherry Five, „La Porta bel Buio” ukazała się po raz pierwszy dziewięć lat temu na płycie „Strigma” zespołu Taproban, z kolei „Natività” i „Cammellandia” pochodzą z opublikowanego w 1973 roku wydawnictwa „Opera Prima”, które sygnowano było przez Carla Bordiniego oraz wokalistę i klawiszowca Paola Rustichelliego. „De Rossi e Bordini” to w dużej mierze powrót do tamtej stylistyki: progresu granego bez gitar solowej i basowej, opartego na perkusji oraz klawiszach. Nie jest więc przypadkiem fakt, że Gianluca De Rossi nie tylko objął obowiązki wokalisty, ale także zagrał na organach Hammonda, fortepianach akustycznym i elektryczny (Fender Rhodes), syntezatorach (między innymi Minimoogu) oraz klawinecie; wykorzystał także mellotron, który imitował dźwięki dęciaków, smyczków i chóru. Choć więc muzyków było tylko dwóch (i w studiu, i na scenie), na pewno nie można narzekać na ubóstwo instrumentalne czy aranżacyjne. Album otwiera dziewiętnastominutowa wersja suity „Il Pozzo dei Giganti” (o kilka minut krótsza od tej z krążka Cherry Five), która jest oczywiście nawiązaniem do pieśni Dantego z „Boskiej komedii”. Zaczyna się ona od recytacji Bordiniego na tle syntezatorowego szumu i dzwonków, z czasem dochodzi także delikatna perkusja; dopiero po upływie w sumie dwóch minut duet wskakuje na właściwe sobie hardprogowe tory, co oznacza, że rozbrzmiewają przede wszystkim energetyczne, motoryczne bębny i – to na pierwszym planie – podniosłe organy Hammonda z melodyjnym Minimoogiem. W dalszej części pojawiają się kolejne wątki: a to wybija się perkusja (z syntezatorową „magmą” dźwiękową w tle), a to fortepian elektryczny, który następnie ustępuje miejsca organom. Obok fragmentów majestatycznych, a nawet mogących budzić grozę, pojawiają się lżejsze, rzeklibyśmy – buffo (za sprawą harcujących syntezatorów i perkusjonaliów). To ostatnie to jednak tylko przerywnik, ponieważ w finale „Studni Gigantów” muzycy wracają do nadzwyczaj poważnej narracji. Taprobanowe „La Porta bel Buio” („Drzwi w ciemności”), które powstało jeszcze przed reaktywacją Cherry Five, a więc zanim De Rossi mógł pomarzyć, że kiedyś będzie współtworzył tę legendę italskiego progresu – wpisuje się idealnie w stylistykę zespołu, więc nie dziwi fakt, że Carlo i Gianluca postanowili odkurzyć ten właśnie numer. To kolejna suita, tym razem niespełna dziewiętnastominutowa, w ich wykonaniu. Otwiera ją wystukiwany przez Bordiniego subtelny rytm, któremu towarzyszy niepokojący fortepian. Szybko jednak duet rozkręca się i – głównie za sprawą perkusji – przydaje mocy. Ale i De Rossi oczywiście nie próżnuje, najpierw serwując słuchaczom popis na Hammondach, później symfoniczny wtręt na Moogu, by po kilku minutach fajerwerków powrócić do punktu wyjścia, czyli akustycznego fortepianu. A to dopiero połowa kompozycji. W drugiej części atrakcji też nie brakuje: począwszy od kościelnych organów, a skończywszy na klasycznym progresywnym Moogu i wyczarowanym przez mellotron chórze. Ostatni fragment płyty to przypomnienie staroci z „Opery Primy”. W obu przypadkach są to, zarejestrowane podczas koncertu 25 września 2019 roku dzieła Rustichelliego. W przypadku „Natività” („Horoskop”) – swoją drogą najkrótszego na płycie – to jedyny fragment, który odbiega od hardprogowej stylistyki. Perkusja pełni w nim rolę służebną, ton natomiast nadają klawisze: z początku syntezatory, później fortepian. Jako przerywnik utwór sprawdza się nieźle, ale dobrze, że tuż po nim rozbrzmiewa kolejne mocne dzieło – trzynastominutowa „Cammellandia”. Dzieli się ono na dwie płaszczyzny narracyjne: kiedy pojawiają się Hammondy, duet wyraźnie skręca w stronę hard rocka, a kiedy syntezatory – więcej w jego muzyce rocka symfonicznego. Pośrodku znajduje się jeszcze miejsce na – tym razem z prawdziwego zdarzenia – solówkę Bordiniego na perkusji. Jedno jest pewne: fani włoskiego progresu z lat 70. ubiegłego wieku znajdą na „De Rossi e Bordini” wiele dźwięków miłych ich uszom. Co może zachęci ich także do sięgnięcia po inne nowe produkcje italskich gigantów sprzed lat, jak na przykład Osanny („Il Diedro del Mediterraneo”) czy Of New Trolls („Le radici e il viaggio continua…”), które też są nie do pogardzenia. Skład: Gianluca De Rossi – śpiew, organy Hammonda, mellotron, fortepian, fortepian elektryczny, syntezatory, klawinet Carlo Bordini – perkusja, instrumenty perkusyjne, recytacja (1)
|