Nick Cave to niespokojna dusza. Od początku swej muzycznej kariery nie oglądał się na panujące trendy, tylko robił to, co chciał. Założenie nowego zespołu, Grinderman, mogło być więc tylko kaprysem. Z drugiej strony muzyk niedługo będzie obchodził pięćdziesiąte urodziny i może chciał udowodnić światu, a przede wszystkim sobie, że drzemią w nim jeszcze niespożyte pokłady energii. Jakkolwiek by nie było, debiutancki album Grinderman jest najostrzejszą i najbardziej surową płytą, jaką Cave nagrał od czasu rozpadu jego pierwszego zespołu The Birthday Party.
Seks przez ubranie
[Grinderman „Grinderman” - recenzja]
Nick Cave to niespokojna dusza. Od początku swej muzycznej kariery nie oglądał się na panujące trendy, tylko robił to, co chciał. Założenie nowego zespołu, Grinderman, mogło być więc tylko kaprysem. Z drugiej strony muzyk niedługo będzie obchodził pięćdziesiąte urodziny i może chciał udowodnić światu, a przede wszystkim sobie, że drzemią w nim jeszcze niespożyte pokłady energii. Jakkolwiek by nie było, debiutancki album Grinderman jest najostrzejszą i najbardziej surową płytą, jaką Cave nagrał od czasu rozpadu jego pierwszego zespołu The Birthday Party.
Grinderman
Utwory | |
CD1 | |
1) Get It On | 3:07 |
2) No Pussy Blues | 4:20 |
3) Electric Alice | 3:15 |
4) Grinderman | 4:33 |
5) Depth Charge Ethel | 3:47 |
6) Go Tell The Women | 3:24 |
7) (I Don’t Need You) To Set Me Free | 4:06 |
8) Honey Bee (Let’s Fly To Mars) | 3:18 |
9) Man In The Moon | 2:10 |
10) When My Love Comes Down | 3:32 |
11) Love Bomb | 4:26 |
Założę się, że co bardziej czepliwi fani Nicka Cave’a od razu wytkną mi, że The Birthday Party wcale nie był jego pierwszym zespołem. Dobrze, niech będzie. Cave debiutował w The Boys Next Door w 1977 roku. Kapela jednak szybko zmieniła nazwę i już w 1980 roku wydawała płyty pod nowym szyldem, czyli The Birthday Party właśnie. Panowie zafascynowani twórczością Roxy Music, Lou Reeda i Davida Bowiego stworzyli własny styl, który można określić jako mroczny postpunk.
Jak łatwo się domyśleć, nie była to łatwa i przyjemna w odbiorze muzyka. Ale i czasy były wtedy inne. Grupa zyskała sobie spore grono oddanych fanów, dla których na pewno sporym ciosem był jej rozpad w roku 1984. Wtedy to Nick Cave powołał do życia swój najbardziej znany projekt, czyli The Bad Seeds.
Największe sukcesy tego bandu przypadają na lata 90., kiedy wydawali tak wyśmienite albumy, jak „Let Love In” (1994) czy „Murder Ballads” (1996), z którego pochodzą rewelacyjne single „Henry Lee” (duet z PJ Harvey) i „Where The Wild Roses Grow” (oczywiście z udziałem Kylie Minogue). Te płyty zapowiadały zmianę podejścia Cave’a do muzyki. W jego twórczości zaczęły przeważać ballady. Nie należy przez to rozumieć, że były to słabe rzeczy. Wręcz przeciwnie. Taki „No More Shall We Part” z 2001 roku to prawdziwe arcydzieło.
Mimo artystycznych sukcesów niespokojny duch Cave’a ponownie dawał o sobie znać. Było to już widoczne na ostatnim albumie z Bad Seeds „Abattoir Blues/The Lyre Of Orpheus”, który składał się z dwóch kompaktów. Na jednym przeważały ballady, a na drugim szybsze dźwięki.
Tego jednak liderowi było mało. Po romansie z muzyką filmową (bardzo interesujący soundtrack „The Proposition”, skomponowany wspólnie z Warrenem Ellisem) w ramach odskoczni Cave wraz z trzema kolegami z Bad Seeds stworzył projekt Grinderman. Pozostali panowie dopełniający skład to Warren Ellis, Martyn P. Casey i Jim Sclavunos. Ponieważ miał to być przyjacielski projekt, Cave podjął decyzję, że nie ma sensu zapraszać dodatkowego muzyka, który grałby na gitarze, dlatego sam sięgnął po ten instrument. Jest to o tyle ciekawe, że do tej pory znany był raczej jako pianista.
Nazwa „Grinderman” pochodzi od utworu „Grinder Man Blues” nieżyjącego już bluesowego pianisty i piosenkarza Memphisa Slima. Chociaż, jak zaznaczają muzycy, nie chodziło im o nawiązanie do tradycji bluesowej, a bardziej do zwrotu „bump and grind”, który oznacza erotyczny taniec, w którym partnerzy stykają się biodrami. Coś na kształt seksu przez ubranie. O wywołanie podobnej erotycznej atmosfery chodziło muzykom w czasie komponowania materiału.
A trzeba przyznać, że zrobili to w prawdziwie ekspresowym tempie. Nagrywanie płyty, nazwanej po prostu „Grinderman”, zajęło im zaledwie pięć dni. Nie ma wątpliwości, że nie zmarnowali czasu. Krążek stanowi bowiem prawdziwy wulkan energii. Słuchając go, nie ma się wątpliwości, że panom wspólna gra sprawiła wiele przyjemności. Każdy z muzyków miał swoją przestrzeń, w której mógł się zaprezentować. I chociaż nie mamy tu do czynienia z popisami wirtuozerskimi, a wręcz przeciwnie, z dość oszczędną formą muzyczną, to jednak gdyby któregoś elementu zabrakło, pozostałaby po nim rażąca ucho dziura.
Płyta zaczyna się mocno. Najpierw Cave rozpaczliwym głosem wykrzykuje tekst, którego pierwszy wers brzmi: „I got to get up to get down and start all over again”
1). Następnie wchodzi rozdzierający gitarowy riff. To utwór „Get It On”. Piorunujący początek, zapowiadający, że muzycy Grinderman nie uznają żadnych kompromisów.
Podobnie sprawy się mają z kolejnym utworem, „No Pussy Blues”. Motoryczny motyw basu i równie hipnotyczne dźwięki perkusji towarzyszą głosowi Cave’a, który opowiada o próbie poderwania dziewczyny („I sent her every type of flower / I played her guitar by the hour”
2)); wprawiają słuchacza w trans. Wszystko tylko po to, by za chwilę zaatakować kakofonią dźwięków, kiedy okazuje się, że dziewczyna nie jest chętna i nic sobie z zalotów nie robi.
Podobnych mocnych dźwięków na albumie jest więcej, jak choćby nad wyraz zadziorny „Depth Charge Ethel” czy „Honey Bee (Let’s Fly To Mars)”, w którym zamiast tradycyjnego refrenu wokalista bzyczy niczym ogromna osa. Równie porywające jest zakończenie albumu, czyli utwór „Love Bomb”. Ostre dźwięki gitar, ciężka perkusja i głos Cave’a. Nie tak liryczny, jak na ostatnich płytach z The Bad Seeds, a zadziorny, niepokorny, jakby należący do człowieka obłąkanego.
Oczywiście na „Grinderman” znajdziemy też spokojniejsze fragmenty. Wrażenie robi zwłaszcza utwór tytułowy. Jest to esencja minimalistycznej formy. Nie tylko muzycznie. Nawet w tekście powtarzają się wersy: “I’m The Grinderman / In the silver rain / In the pale moonlight / I am open late”
3).
Uwagę przykuwa również bardzo nastrojowy “Electric Alice”, mający w sobie coś z szamańskich obrzędów. Być może dzieje się tak za sprawą transowo brzmiących skrzypiec Warrena Ellisa.
Choć Grinderman to osobny projekt, to jednak biorą w nim udział regularni muzycy The Bad Seeds. Ciekawostką jest więc to, że podobieństwa do ich macierzystej formacji są widoczne tylko w przypadku króciutkiego „Man In The Moon”. Ale może to dlatego, że tekst, wyśpiewywany przez Cave’a przy akompaniamencie łagodnych dźwięków elektrycznych organów, jest bardzo osobisty. Opowiada o stracie ojca i choć tu jest on astronautą, który nie chce wrócić z Księżyca, to jednak odnosi się nieodparte wrażenie, że mowa jest o ojcu samego Nicka, który zginął w wypadku samochodowym („My daddy was an astronaut / That’s what I was often taught / My daddy went away too soon / Now he’s living on the moon”
4)).
Trudno powiedzieć, czy Grinderman kiedyś doczeka się jeszcze jednego wydawnictwa. Można też dyskutować nad tym, czy takowe byłoby potrzebne. Obawiam się, że podobną atmosferę w czasie sesji nagraniowej można uchwycić tylko raz, co również czyni ten debiut wyjątkowym. Na razie panowie ruszają w trasę koncertową i idę o zakład, że będzie ona sukcesem, ponieważ te kawałki są wprost wymarzone, by grać je na żywo. Jeśli jednak dla kogoś muzyka zawarta na „Grinderman” będzie za ciężka, niech się nie martwi, The Bad Seeds zapowiadają na ten rok kolejne wydawnictwo. Oby było równie udane jak niniejszy projekt.
1) „Musiałem wstać, zejść i zacząć wszystko od nowa”
2) „Wysłałem jej każdy rodzaj kwiatów / Grałem jej na gitarze przez godzinę”
3) „Jestem Szlifierzem / W srebrnym deszczu / W bladym blasku księżyca / Jestem czynny do późna”
4) „Mój tatuś był astronautą / Tak mnie często uczono / Mój tatuś zbyt szybko odszedł / Teraz żyje sobie na księżycu”