– …spodziewane są też burze nad Małopolską. Dobranoc Państwu.
– Dziękuję, Marto. To była fascynująca prognoza pogody, a teraz w naszym serwisie najświeższe informacje kulturalne. Nine Inch Nails, zespół, który nie jest zespołem, rozpoczął sprzedaż nowej płyty, której nie trzeba kupować. Szokujące? Więcej o fenomenie „The Slip” opowie nasz korespondent z USA, Kax Mielonko. Kax?
Na żywo i z prądem
[Nine Inch Nails „The Slip” - recenzja]
– …spodziewane są też burze nad Małopolską. Dobranoc Państwu.
– Dziękuję, Marto. To była fascynująca prognoza pogody, a teraz w naszym serwisie najświeższe informacje kulturalne. Nine Inch Nails, zespół, który nie jest zespołem, rozpoczął sprzedaż nowej płyty, której nie trzeba kupować. Szokujące? Więcej o fenomenie „The Slip” opowie nasz korespondent z USA, Kax Mielonko. Kax?
Nine Inch Nails
‹The Slip›
Utwory | |
CD1 | |
1) 999,999 | 01:25 |
2) 1,000,000 | 03:56 |
3) Letting You | 03:49 |
4) Discipline | 04:19 |
5) Echoplex | 04:45 |
6) Head Down | 04:55 |
7) Lights in the Sky | 03:29 |
8) Corona Radiata | 07:33 |
9) The Four of Us Are Dying | 04:37 |
10) Demon Seed | 04:59 |
– Dziękuję, Jurku.
Stoję przed willą Trenta Reznora w bajecznie bogatej i niezwykle pięknej dzielnicy Los Angeles, Beverly Hills. To właśnie tu nagrano najnowszy krążek Nine Inch Nails. Krążek, który po „In Rainbows” Radiohead wyznacza nowe horyzonty muzycznego marketingu.
To, że Reznor wciąż może pozwolić sobie na mieszkanie w tej ekskluzywnej okolicy Miasta Aniołów, może dziwić. Co prawda kogoś, kto stał się gwiazdą alternatywnej sceny muzycznej w USA i na świecie jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku, stać na taki luksus. Ale biorąc pod uwagę, że najnowszy album swojej grupy Reznor oddaje za darmo, przyszły stan jego konta pozostaje wielką niewiadomą.
Kariera Michaela Trenta Reznora, lidera NIN, to american dream w swej najczystszej postaci. Chłopak z małej mieściny Mercer w stanie Pensylwania swoją przygodę z muzyką zaczynał m.in. jako klawiszowiec kiczowatych, popowych zespołów Option 30 i Exotic Birds oraz… sprzątacz w studiu nagraniowym Right Track Studio. To tam powstały pierwsze utwory zespołu, który kilka lat później stał się jednym z symboli lat 90. Zespołu, którego depresyjne teksty kojarzył każdy nastolatek w rozciągniętej podkoszulce i rozczochranych włosach. Zespołu, który stał się forpocztą rocka industrialnego w wersji dla mas: zespołu Nine Inch Nails. Choć tak naprawdę, NIN to tylko i wyłącznie Reznor – to on jest sterem i okrętem, kompozytorem, aranżerem, producentem i tekściarzem grupy.
W swym najlepszym okresie NIN było pièce de résistance alternatywnego grania. Na wskroś nowoczesne brzmienie, będące połączeniem prostych, ładnych melodii pianina i całego zgiełku tego świata; ekshibicjonistyczne teksty o samotności i strachu; surowy, wyrazisty image nihilisty i straceńca. Do tego niepokojące teledyski kręcone przez takich artystów jak Chris Cunningham, wybrudzone błotem ubrania i twarze jako częsty element koncertów (występ na Woodstock w 1994 r. to wręcz ikona dekady) – to wszystko szybko znalazło morze fanów. A także zastępy nieprzejednanych antagonistów, choć uczciwie trzeba przyznać, że Reznor irytował Amerykę, jak tylko mógł. Dbał o medialny szum wokół zespołu w dość specyficzny sposób. Chwyty takie, jak nagrywanie „The Downward Spiral” w domu Polańskiego, gdzie banda Mansona zamordowała jego żonę Tate, narkotyczno-sadomasochistyczne aluzje w tekstach i przyjaźń ze znienawidzonym przez konserwatystów Marilynem Mansonem, musiały działać na purytańskie Stany. W każdym razie wtedy. O NIN mówili wszyscy, niekoniecznie pozytywnie, ale, jak wiadomo, w tym interesie obowiązuje zasada „niech mówią, co chcą, byle nazwiska nie przekręcali”.
Później przyszła pora na odwrót: po wybitnym „The Fragile” kapela nie była w stanie stworzyć niczego, co dorównywałoby poziomem poprzednim nagraniom. Na dodatek Reznor zanurzył się w kokainowo-alkoholowym nałogu, co skończyło się odwykiem – i kolejną wizytą na szpaltach magazynów muzycznych i bulwarówek.
Od niedawna jednak NIN wydaje się nabierać wiatru w żagle. Nie chodzi tu nawet o dużą ilość nowego materiału, choć wydanie przez zespół w ciągu ostatnich trzech lat koncertu na DVD, czterech albumów studyjnych i jednego krążka z remiksami robi wrażenie. Nie jest to także kwestia nowoczesnego myślenia o dystrybucji muzyki – „The Slip” można nabyć w sklepie, ale można też ściągnąć ze strony internetowej zespołu na mocy licencji Creative Commons (jak sam lider zespołu napisał na stronie, „tym razem ja stawiam”). Mowa o powrocie twórczej mocy Reznora. „The Slip” nie rzuca może na kolana, ale jest wyraźnym sygnałem: w obozie amerykańskiego ekscentryka dzieje się lepiej.
O ocenę wydawnictwa zapytałem jednego z najbardziej znanych krytyków muzycznych świata. Tak znanego, że nie ma sensu przytaczać tu jego nazwiska.
– Naturalnie, najnowsze dzieło nie dorównuje kultowemu „The Fragile” czy legendarnemu już „The Downward Spiral”, ale niesie ze sobą energię porównywalną do tej z początków działalności bandu. Szkoda tylko, że to nie ten sam ładunek emocji… – komentuje znawca. – Trudno tu również mówić o radykalnej zmianie stylu. Ostre, krótkie, punkowe utwory to reminiscencje z „Pretty Hate Machine” czy sławetnej „Spirali”. Miażdżące gitary wciąż serwują proste riffy w takt dyskotekowego rytmu, to wszystko zaś odbywa się na tle ambientowych plam, najczęściej w molowych tonacjach.
Podobną opinię wygłasza sąsiad Trenta, Jack – milioner i właściciel sieci sklepów z armaturą łazienkową.
– Znam muzykę Trenta od dawna, w końcu słyszę ją codziennie zza tego cholernego ogrodzenia – mówi wskazując ręką na dwumetrowy żywopłot. – I muszę powiedzieć, że jest to przyzwoite nagranie, ale nie wywołuje we mnie takich emocji jak jego poprzednicy. Może to wina mojego wieku? Nie bardzo już mnie ruszają fuzja posępnego przekazu z gładką melodią i gitary ożenione z muzyką z laptopa. Może mój sąsiad za bardzo skoncentrował się na sferze wydawania, zamiast zawartości cedeka?
Jack dodaje też, że niektóre z utworów są niezwykle nośne – najlepszym tego dowodem chwytliwa figura rytmiczna perkusji w singlowym „Discipline”.
Trudno się nie zgodzić. Właśnie „Discipline” to Reznor w najlepszym wydaniu. Kilka smutnych nut pianina do spółki z beatem disco tworzą dziwną, ale piękną parę. Nieźle też jest w „Echoplex” gdzie electro sąsiaduje z indie rockiem. Ale już w „Head Down” przesterowane gitary i syntezatorowy podkład zaczynają męczyć. Zwłaszcza że na niekorzyść utworu działa banalny refren z banalną melodią i banalnym tekstem: „To nie moje życie/To nie moja twarz”. Znużenie dopada słuchacza na wysokości ballady „Lights in the Sky”. Nie, nie dorównuje ona „Hurt”, jeśli już nasi widzowie koniecznie chcieliby to wiedzieć.
Ale album ma sporo dobrych momentów. Więcej, niż tych słabych. Już wstęp w postaci „999 999” wypada intrygująco, mimo iż to tylko zabawa barwą syntezatora. Nawet ponadsiedmiominutowa impresja w postaci minimalistycznej „Corona Radiata” brzmi ciekawiej, głównie za sprawą gęstej atmosfery i świetnie rozmieszczonych planów dźwiękowych. No i płytę zamyka niezły „Demon Seed” – choć gdyby nie niepotrzebny mostek, byłby to świetny utwór.
– Ocena albumu byłaby bardzo wysoka, gdyby nie jedno ale… Bo czy myśmy tego wszystkiego już nie słyszeli? – pyta sąsiad.
Właśnie wtórność jest największym zarzutem wobec „The Slip”. Na pewno trudno jest wytykać płycie słabe brzmienie – zwłaszcza, jeśli ściągnęliśmy ją w formacie lepszym od CD, czyli flac 24/96. Tylko czy elektronika, zahaczająca niekiedy o breakcore, zmieszana z punkową łobuzerią i metalowym żarem (jak np. w „Letting You”), to aż taka nowość? Dla NIN i dla całego muzycznego świata? Szczególnie, jeśli porównamy „The Slip” z „With Teeth”. Podobny – to mało powiedziane. A przecież kiedyś Dziewięciocalowe Gwoździe były asem nowoczesnego grania. Na „The Downward…” Trent skutecznie żonglował kiczem i wysoką sztuką. Grzmiał w „Piggy” i mroził krew przy „Hurt”. Tutaj takich skrajnych sytuacji trochę brak. Na „Fragile” z kolei zastosował patenty wręcz rewolucyjne, jak chociażby samplowanie poszczególnych wyrazów w „Starfuckers”. Tutaj jest jedynie poprawny i ma się niekiedy wrażenie, że dopieszczoną produkcją próbuje pokryć kompozycyjne niedoskonałości.
Pozostaje jeszcze warstwa tekstowa. Jak zwykle króluje samotność, niepokój i wszystkie ich synonimy odmieniane przez wszystkie przypadki. Bez zmian.
Czy słuchacze to kupią? Akurat w tym wypadku takie pytanie jest zbędne.
Z Beverly Hills w Los Angeles, Kax Mielonko.