Kiedy przed paroma miesiącami przygotowywaliśmy muzyczne podsumowanie 2008 roku, miałem ogromny problem, aby wybrać dziesięć płyt, które zrobiły na mnie jako takie wrażenie. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy nagle – wkroczywszy w rok następny – zostałem zalany całą masą znakomitej muzyki. Minęło dopiero niespełna pięć miesięcy, a już bym mógł z czystym sumieniem sporządzić swój Top Ten Anno Domini 2009. Dzisiaj pierwsza piątka…
Kiedy przed paroma miesiącami przygotowywaliśmy muzyczne podsumowanie 2008 roku, miałem ogromny problem, aby wybrać dziesięć płyt, które zrobiły na mnie jako takie wrażenie. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy nagle – wkroczywszy w rok następny – zostałem zalany całą masą znakomitej muzyki. Minęło dopiero niespełna pięć miesięcy, a już bym mógł z czystym sumieniem sporządzić swój Top Ten Anno Domini 2009. Dzisiaj pierwsza piątka…
Wydawałoby się, że nie można wymyślić dla zespołu bardziej idiotycznej nazwy, niż zrobili to Norwegowie. Tyle że jeśli w tym wypadku ktoś potraktuje ich po macoszemu, ponieważ będą mu się kojarzyć jedynie z bajką o Smerfach – popełni kardynalny błąd. „Descending” to drugi pełnowymiarowy album kwartetu. Jak na dzisiejsze standardy, nie jest zbyt długi – zawiera nieco ponad czterdzieści siedem minut. Ale cóż w tym czasie usłyszymy! W zaledwie czterech utworach muzycy streścili niemal całą historię rocka progresywnego: od rozbudowanych form typowych dla wczesnych King Crimson, Yes i Genesis, poprzez szaleństwo krautrocka i piękne melodie a la Camel (fantastyczne partie fletu, na którym gra Tom Uglebakken, pełniący jednocześnie funkcje gitarzysty i głównego wokalisty), aż po zagrywki jazz-rockowe i progmetalowe. W dwóch najdłuższych na płycie kawałkach – „Prevail” oraz „Labyrinth” – dzieje się znacznie więcej niż na dziesiątkach albumów kapel spod znaku neoproga. W muzyce Gargamela jest i siła, i piękno; są pokręcone rytmy i wspaniałe muzyczne pejzaże. I co najważniejsze – z tej muzyki płyną emocje! Dlatego nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Mastodon, „Crack the Skye”
Słuchając „Remission”, debiutanckiego krążka Amerykanów sprzed siedmiu lat, trudno uwierzyć, że Troy Sanders i jego koledzy dokonali aż tak wielkiego jakościowego skoku. Zespół, który w początkach kariery specjalizował się w brutalnym wymiataniu, dzisiaj jest już majestatycznym – nomen omen – dinozaurem, którego dokonania mają szanse trafić do bardzo szerokiego grona odbiorców. Zmiana ta dokonała się na drodze ewolucji, co zaświadczają płyty „Leviathan” i „Blood Mountain” (2006), stanowiące niejako introdukcję do tego, co ostatecznie otrzymaliśmy na „Crack the Skye”. Panowie z Mastodon – nie rezygnując ze swoich dotychczasowych atrybutów (potężne gitarowe riffy i szybkie tempo) – zwrócili się ku nieco łagodniejszym brzmieniom. W ich przypadku oznacza to przede wszystkim czerpanie z dorobku klasyków hard rocka i psychodelii. Nowością jest także rozbudowane instrumentarium (mellotron, banjo); nie brakuje także coraz odważniejszych zabaw z rytmiką. Wszystko to doprowadziło do tego, że – nie tracąc energii – muzyka Mastodon zyskała na finezji. Potrzeba dowodów? Proszę, posłuchajcie majestatycznej jedenastominutowej kompozycji „The Czar” oraz zamykającego album szaleńczego „The Last Baron”.
Mr. So & So, „Sugarstealer”
Przyznam, że już jakiś czas temu straciłem wszelką nadzieję, iż jeszcze kiedyś dane mi będzie usłyszeć nowe nagrania Brytyjczyków z Mr. So & So. Od premiery ich poprzedniej płyty – „The Overlap” – minęło już bowiem długich jedenaście lat. I kiedy się wydawało, że muzyczny projekt Shauna McGowana już na dobre spoczął w ziemi przebity osikowym kołkiem, nastąpiło zaskakujące zmartwychwstanie. „Sugarstealer” to typowy brytyjski neoprog, umiejscowiony w okolicach Pendragona, Areny oraz Marillion ze Steve’em Hogarthem na wokalu. Ani specjalnie od nich lepszy, ani gorszy. A jednak, gdy mam wybór, wolę sięgnąć właśnie po ich nagrania. Bo nie brakuje w nich pięknych melodii (vide „Honey Jar”, „New Year’s Day”, „White Sun”, „Oh Look! A Rainbow!!”); zawsze znajdę też odpowiednią dla siebie dozę gitarowego łojenia („Falling”, „Bi-Polar”, końcówka „(Return of) The Gold”); lekiem na skołatane uszy będą natomiast – inspirowane Camelem – urokliwe instrumentalne i instrumentalno-wokalne miniaturowe przerywniki („Dandelion Amongst the Violets”, „Seeking Poppies in the Dark”, „Green Ward 13”). Opłacało się czekać na ten krążek całą dekadę. I tylko należy mieć nadzieję, że okres oczekiwania na następcę „Sugarstealer” będzie mimo wszystko trochę krótszy.
Pandora, „Dramma di un Poeta Ubriaco”
Nigdy nie ukrywałem, że jestem wielkim fanem włoskiego rocka progresywnego. Kapele takie jak Premiata Forneria Marconi, Quella Vecchia Locanda, Planetarium, Banco Del Mutuo Soccorso, Le Orme, Nuova Era, Goblin, New Trolls czy Il Balletto di Bronzo zawsze mogą liczyć na moją uwagę i uznanie. Na tle wcześniej wymienionych klasycznych zespołów Pandora to zaledwie… osesek. Grupa powstała bowiem w 2005 roku, a „Dramma di un Poeta Ubriaco” to jej płytowy debiut. Nazwać jednak ten krążek niedojrzałym byłoby wielkim grzechem. W muzyce Piemontczyków pobrzmiewają – i to wcale nie dalekie – echa dokonań największych tuzów italskiego progrocka. Muzyka Pandory zanurzona jest w klimacie lat 70. XX wieku, a więc w okresie najbardziej twórczym dla tego gatunku muzyki. Słuchając „Cosi Come Sei”, utworu tytułowego czy też zamykającego album monumentalnego „Salto nel Buio”, słuchacz wsiada do wygodnego wehikułu czasu i przenosi się o ponad trzy dekady wstecz. Pięknym interludium są również dwie rozbudowane kompozycje instrumentalne – „March to Hell” oraz… „Pandora” – które dają całkiem niezłe pojęcie na temat umiejętności technicznych muzyków. Dla każdego fana starych brzmień otwarcie tej szkatułki będzie nader miłym doświadczeniem.
Nowy krążek Prince’a wyszedł jako trzypłytowy box, w którym znalazły się dwie płyty Księcia – „Lotusflow3r” i „MplSound” (w sumie dziewięćdziesiąt pięć minut muzyki) – oraz debiutancki album jego nowej protegowanej Brii Valente, zatytułowany „Elixer”, nad którym nie ma sensu zatrzymywać się dłużej. Za to nowe nagrania Amerykanina, powstałe w ciągu ostatnich trzech lat, zdecydowanie zasługują na uwagę. „Lotusflow3r” może zaskoczyć tych wszystkich, którzy przygodę z Prince’em zaczynali w latach 90. ubiegłego wieku. Jest to bowiem najbardziej rockowa i gitarowa płyta artysty od czasów „Purple Rain”, czyli od ćwierćwiecza. W nagraniach takich jak „Boom”, „Crimson & Clover”, „Walls of Berlin” czy „Dreamer” Książę udowadnia, że wciąż jest nie tylko wybornym kompozytorem, ale również wyśmienitym gitarzystą. Z kolei wielbicielom Prince’owych ballad do gustu powinien przypaść utwór „Colonized Mind”. Drugi krążek, czyli „MplSound”, przedstawia funkowe i rhythm n’ bluesowe oblicze artysty (a więc będące kontynuacją nagrań z „3121” i „Planet Earth”). Znacznie więcej tu numerów do tańca i bujania się, co automatycznie oznacza, że fani rocka powinni tę płytę omijać raczej szerokim łukiem.