Okna znajdowały się na tyle wysoko, że blask płomieni nie powinien być widoczny z daleka, zresztą świątynię otaczały drzewa. Nie było zatem obawy, że ogień ściągnie nedgvarskich żołnierzy, mógł natomiast zapewnić ochronę przed volantes, które się go bały.
Świątynia na wzgórzu
Okna znajdowały się na tyle wysoko, że blask płomieni nie powinien być widoczny z daleka, zresztą świątynię otaczały drzewa. Nie było zatem obawy, że ogień ściągnie nedgvarskich żołnierzy, mógł natomiast zapewnić ochronę przed volantes, które się go bały.
Agnieszka Hałas
‹Świątynia na wzgórzu›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Agnieszka Hałas |
Tytuł | Świątynia na wzgórzu |
Opis | Agnieszka Anna Hałas (ur. 1980) – z wykształcenia doktor nauk biologicznych. Debiutowała w 1998 r. w magazynie „Fenix” opowiadaniem „Białe dłonie”. Ma na koncie kilkanaście opowiadań, z czego część ukazała się w prasie fantastycznej, a część w zbiorze pt. „Między otchłanią a morzem” (2004), mikropowieść „Gad i sługa ziemi” w antologii „Młode wilki polskiej fantastyki, tom 1” (2003) oraz dwa tomiki wierszy, „Królewna liść” (1999) i „Ostatni z żyjących” (2006). |
Gatunek | fantasy |
Nad lasem krążyły kruki. Co i rusz któryś zniżał lot, znikając za drzewami.
Stojąc na głazie, na który nie bez trudu się wspiął, Ravin d’Aulnoy zmrużył oczy, osłaniając je dłonią. Znalazł prześwit w gęstym lesie porastającym zbocze, usytuowany na tyle wysoko, by dawać możliwość rozejrzenia się po okolicy. Widać stąd było wylot doliny i rozciągający się dalej płaski teren, zalany blaskiem słońca. W oddali majaczyły wzgórza; Ravinowi wydało się, że dostrzega błysk, który mógł pochodzić od rzeki wijącej się między nimi.
Dnem doliny, niewidoczny wśród boru, biegł trakt wiodący z południa na północ. I tam, w dole, wydarzyło się coś, co ściągnęło ptaki.
Ravin wahał się, patrząc to w niebo, to na las. W końcu zeskoczył z głazu i zaczął schodzić ścieżką po zarośniętej paprociami pochyłości, zanurzając się z powrotem w chłodnym cieniu drzew.
Jakieś pół godziny później ujrzał w dole trakt, błotnisty po niedawnych deszczach. I tak jak się spodziewał, na gościńcu leżały trupy. Kilkanaście trupów żołnierzy w niebieskich kaftanach.
Ravin ostrożnie zszedł po zboczu na drogę. Zbliżył się do zwłok, płosząc kruki, które wzbiły się z ponurym krakaniem, i pochylił się nad pierwszym z martwych Lossorczyków. Przód kaftana był ciemny od krwi. Żołnierz miał przegryzione gardło. Podobnie następny. Muchy łaziły po ich twarzach, zastygłych w grymasie przerażenia.
– Volantes – mruknął młodzieniec, kręcąc głową. Szybko przeliczył trupy. Szesnastu… Teraz dopiero poczuł niemiły dreszcz. Volantes, krwiożercze nocne stwory przyzywane przez nedgvarskich magów, stawały się coraz silniejsze i bardziej zuchwałe. Jeszcze niedawno bały się atakować tak duże grupy ludzi, wolały czaić się i dopadać pojedyncze ofiary.
Dokładniejsze oględziny ciał pozwoliły mu stwierdzić, że śmierć nastąpiła nie więcej jak kilka godzin wcześniej. Żołnierze musieli zginąć minionej nocy; volantes atakowały tylko pod osłoną mroku. Zauważył też coś jeszcze – kilku spośród zabitych wyróżniały zakrwawione opatrunki, a żaden nie nosił dystynkcji oficera. Odłączyli się od swojego regimentu lub – co bardziej prawdopodobne – byli resztką oddziału, który poszedł w rozsypkę. Podobnie jak Ravin, zmierzali traktem na północ w stronę mostu w Rihen. Most oznaczał ratunek – za rzeką obozowała ta część wojsk sojuszu, która zdołała się wycofać i przegrupować. Korzystając z tego, że w nocy świecił księżyc, pewnie nie zatrzymali się, tylko spieszyli naprzód. Lecz doścignęła ich lecąca na czarnych skrzydłach śmierć.
Ravin szybko przepatrzył jeszcze sakwy zabitych, myśląc z niesmakiem, że przed paroma miesiącami uznałby takie postępowanie za niegodne szlachcica. Zawiódł się jednak – wyglądało na to, że ktoś przed nim zrobił to samo. Względnie Lossorczycy szli na północ ostatkiem sił, nie mając już ani okruszyny prowiantu.
Kiedy młodzieniec się prostował, zakręciło mu się w głowie, a rana nad skronią, opatrzona zamotanym byle jak kawałkiem chusty, przypomniała o sobie pulsującym bólem. Wyjął manierkę i wypił resztkę wody. Zamierzał iść dalej traktem, nie lasem – był zbyt zmęczony, żeby się przedzierać przez zarośla – i wiedział, że prędzej czy później natrafi na strumień. Ryzyko spotkania wroga nie było duże, nie podejrzewał, by nedgvarska armia podeszła tak blisko Złotej Wody. Skośnoocy parli na wschód, żeby uderzyć na tę część sił sojuszu, która jeszcze trzymała się mocno w Harbe i okolicznych twierdzach; nie tracili czasu, żeby polować na sponiewieranych żołnierzy wycofujących się małymi grupkami z bagien. Tym mogły zająć się volantes.
Wojna o Południowy Chalkir między Nedgvarem a połączonymi siłami Alkary i Lossoru trwała od roku. Zrazu wyglądało na to, że sojusz ma przewagę – wiosną i latem czerwono-niebieska armia szła na południe jak burza, zdobywając kolejne miasta i twierdze, prąc ku górom. Potem jednak nadeszła jesień i deszcze, zesłane przez nedgvarskich magów. Tygodnie i miesiące nieustającego deszczu, który rozmywał trakty i zmieniał pola w grząskie błoto. Strumienie przemieniły się w rwące rzeki, a bagna znacznie rozszerzyły swój zasięg. Konwoje z zaopatrzeniem nie miały jak dotrzeć w głąb kraju, a Nedgvarczycy, wycofując się, zostawili za sobą spustoszoną ziemię. Palili osady, zboże na polach, zatruwali studnie. Zimą wojskom sojuszu zajrzał w oczy głód. W obozach szerzyły się choroby – tyfus, biegunka i malaria zbierały okrutne żniwo. Zaś wiosną Nedgvar przeszedł do kontrofensywy…
Trzask łamanych gałązek wyrwał Ravina z zamyślenia. Młodzieniec uskoczył z drogi, przypadając w cień pod stertą zwalonych pni. Za późno.
– Rzuć broń i ręce do góry! – usłyszał nad sobą rozdygotany głos ze śpiewnym lossorskim akcentem. – Mamy cię na muszce!
– Opanujcie się, żołnierzu – odparł zimno, nie podnosząc głowy. – Jeśli nie umiecie odróżnić swojego od wroga, czego szukacie na wojnie?
– Mabier, ty durniu! – warknął drugi głos. – A nie mówiłem!
Dwaj żołnierze w błękitnych kaftanach – jeden wysoki, drugi nieduży i kulejący, z obandażowaną nogą – zeskoczyli ze sterty pni na drogę. Obaj dźwigali muszkiety i niewielkie tobołki. Ravin spiorunował ich wzrokiem. Sprawiali wrażenie jeszcze młodszych od niego i byli wyraźnie zawstydzeni pomyłką. Ich wygląd wskazywał, że ostatnie miesiące były dla nich ciężkie, tak jak i dla niego.
– Nie macie prochu albo zamókł wam, inaczej ustrzelilibyście mnie bez ostrzeżenia – skonstatował, widząc ich miny. – Pięknie. Coście za jedni? Z Lossoru?
Ten z bandażem na nodze skinął głową.
– Szósty regiment piechoty. Jestem Frans Sebert, a to Dakke Mabier. A wy? Z Alkary?
– Z Alkary. Porucznik Ravin d’Aulnoy, drugi ochotniczy pułk kawalerii.
– A ja wziąłem was za jednego z tych nedgvarskich diabłów. – Może wstydząc się chwilowego przestrachu, dryblas starał się go teraz zatuszować, mówiąc zbyt szybko i zbyt beztrosko. – To przez ten płaszcz.
Ravin powstrzymał się od komentarza. Kilka tygodni wcześniej, jeszcze na bagnach, uzupełnił ekwipunek o płaszcz i buty ściągnięte z zabitego nedgvarskiego oficera, bo jego własne rzeczy nie nadawały się już do niczego. Alkaryjska kawaleria też nosiła ciemne płaszcze, a reszta jego stroju z żadnej strony nie przypominała mundurów wroga, nie mówiąc już o tak drobnym szczególe, jak brak hełmu ze smoczym łbem.
– Gdzie wasz wierzchowiec, panie poruczniku? – zapytał drugi Lossorczyk tonem wskazującym, że domyśla się odpowiedzi. Ravin z cierpką miną dotknął prowizorycznego opatrunku.
– Dwa dni temu ścięliśmy się ze smoczymi łebkami pod Astis. Zabito mi konia, a ja oberwałem w głowę i straciłem przytomność. Ocknąłem się na pobojowisku, między trupami.
– Wasz oddział zmierzał do Rihen?
– Tak.
– Więc pewnie są już dawno za Złotą Wodą. My też tam zmierzamy. Przyłączycie się do nas?
– Czemu nie. Ale proponuję iść traktem, nie lasem.
Lossorczycy popatrzyli na siebie. Widać było, że propozycja nie przypadła im do gustu.
– Lasem bezpieczniej – mruknął ten wysoki.
– Przedzierając się przez gąszcz, będziemy nadkładać drogi i tracić czas. A po zmierzchu… – Ravin wymownie spojrzał w stronę trupów.
Zawoalowana wzmianka o volantes zrobiła swoje. Sebert wzdrygnął się, jakby już słyszał szum czarnych skrzydeł.
– Pan porucznik ma rację, Dakke – mruknął. – Prędzej nas dopadną te przeklęte stwory niż skośnoocy.
Nie jest powiedziane, że wybierając trakt, zdążymy im ujść, pomyślał ponuro Ravin, ale zachował tę myśl dla siebie.
To, że uratowała się wraz z córeczką przed Nedgvarczykami, Lida zawdzięczała czystemu przypadkowi. Przez całe popołudnie szukały w lesie kozy, która zerwała się z postronka, a o zmierzchu ze wzgórza dostrzegły w dole łunę. To płonęła ich wioska.
Noc spędziły skulone w wykrocie, drżąc z zimna i nasłuchując niesionego wiatrem upiornego wycia. Gdzieś tam, w ciemności, grasowały czarnoskrzydłe monstra. Marille popłakiwała cicho, wtulona w matkę. Lida modliła się, jak pokolenia wiejskich kobiet przed nią.
Leleyo, Proserpisie, którzy władacie lasami, chrońcie nas. Arayo, która zrodziłaś anioły, zachowaj nas od złego.
Skoro świt ruszyły na północ. Lida na podstawie zasłyszanych pogłosek wiedziała, że za Złotą Wodą stoją wojska sojuszu. Wszyscy uciekali teraz na północ, a jeśli nawet na uchodźców czekały tam głód i poniewierka, pozostanie na południu oznaczało śmierć – od nedgvarskiej kuli lub od kłów volantes.
Fajny klimat: przegrana kampania, maruderzy, uchodźcy...
Ładna otoczka, ale prawie żadnej treści.