WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Grzegorz Wiśniewski |
Tytuł | Noel Profesjonał |
Gatunek | fanfiction, fantasy, humor / satyra |
Noel ProfesjonałGrzegorz Wiśniewski
Grzegorz WiśniewskiNoel Profesjonał– Kto? – Tacy tam… pospólstwo targowe. Publiczna hałastra, co to przedstawieniami się po jarmarkach ekscytuje. – A któż mógł im zaleźć za skórę? – Trafiło na jednego, co się pisaniem sztuk do jarmarcznego teatrum zajmował… Nasłuchał się, mówili, legendy wspaniałej, co to o Białym Wilku była, a potem przedstawienie wedle niej wysmarował. Rzecz całą podobno zohydził, przypłaszczył… a potem się nawet przyznać nie chciał, że to spod jego pióra… No to się pospólstwo normalnie, po publicznemu, wnerwiło i zrobiło zrzutkę, coby problem na przyszłość rozwiązać. Noel skończył jeść i wytarł usta rękawem. – To człowiek? – Właściwie tak, ale tak o nim mówili, że ani chybi jakiś potwór w nim siedzi. – Znasz zasadę. Bertolli skinął głową z rezygnacją. – Żadnych kobiet, dzieci i nieudaczników – wyrecytował, kiwając głową przy każdym słowie, po czym familiarnie mrugnął do Noela. – Na mój gust nieco przydługa. Nie można by jej skrócić chociaż o to ostatnie? – Nie – Wiedźmin nieznacznie, acz kategorycznie, pokręcił głową. – Ten wiedźmiński kodeks to jakieś straszne brednie – karczmarz spojrzał Noelowi w twarz i nawet przez chwilę zdołał wytrzymać spojrzenie zwężonych źrenic. Zapewne dzięki okularom o przydymionych szkłach, które gość nosił na oczach. – Czasami mam wrażenie, że nikt ci go nie wpoił, ale sam wymyśliłeś. I to po pijaku. – Nie zabiję go. Nie ma mowy. Bertolli wzniósł oczy ku powale, rozkładając ręce. – Ale kto tu mówi o zabijaniu. Czy ja mówiłem coś o zabijaniu? Nie mówiłem. O co innego chodzi – a płacić chcieli srebrem. Z góry. Noel oparł łokcie na stole. Wymownym spojrzeniem zachęcił do kontynuacji. – No więc – Bertolli ściszył nieco głos. – Umyślili sobie rzecz całą tak. Pisarczyk ów konia ulubionego posiada, białego rumaka szlachetnej krwi, którego nie wiedzieć jaką sztuczką nabył. Trzeba konia onego ubić, łeb sprawnie oderżnąć i o świtaniu na posłanie pisarczyka podrzucić. To ma być taka, no… jak jej tam… żaluzja… – Głos osłabł mu zupełnie, gdy po rozmówcy nie było widać śladu entuzjazmu. A nawet wręcz przeciwnie. – Bertolli – Noel strzelił kostkami palców. – Ty potrzebujesz rzeźnika, nie wiedźmina. Karczmarz wzruszył ramionami. – Tak sobie tylko… pomyślałem – mruknął pojednawczo. – Że może cię zainteresuje. Łatwy pieniądz, niewielkie ryzyko. Chwilę milczeli. W milczeniu wiedźmina pobrzmiewały nutki dezaprobaty. – To wszystko? – odezwał się na koniec. Bertolli zabębnił zadbaną dłonią w wytarty do czysta, źle oheblowany blat. – Z istotnych spraw tak. Poza tym znów odwiedziło mnie kilku pachołków szeryfa, hrabiego Stansfield. Upewniali się, że handel fizzem na tym terenie na pewno mnie nie interesuje. Noel poprawił myckę. – A wiesz, ten ciemny, z dredami – Bertolli pozwolił sobie na pełną pasji dygresję – to mnie naprawdę wkurza. – Idę – Wiedźmin wstał i poprawił miecz na plecach. Bertolli kaszlnął z pewnym zakłopotaniem. – Odwiedziła mnie też Matylda. Noel zatrzymał się w pół obrotu. – Matylda? – Obrócił nieco głowę. – Czego chciała? – Tego co zawsze – Karczmarz wzruszył ramionami. – Żeby nauczyć ją sprzątać. – I co? – Wręczyłem jej cebrzyk i szmatę… ale chyba nie zrozumiała… żaluzji. – Jak poznałeś? Bertolli zrobił kwaśna minę. – Rzuciła we mnie jednym i drugim. Chybiła. Noel pokręcił głową i rzucił pod nosem coś o fuszerce. Ruszył w kierunku drzwi. – Do wieczora – karczmarz pożegnał go jak zwykle. Wiedźmin jak zwykle nie odpowiedział. • • • To w żadnym razie nie była klasycznie podejrzana, zapyziała dzielnica, pełna z rozsypujących się chat o podgniłych strzechach. Nie leżała daleko poza obrębem murów miejskich, ani nieopodal wzgórza szubienicznego czy starego drewnianego szafotu. Jej ulice nie roiły się od żebraków i ladacznic, nie było tu wychudzonych i zdesperowanych dzieci, napadających watahami na przechodniów. Nie wyły tu bezpańskie psy, żywiące się tym, co dało się wygrzebać z przepełnionych rynsztoków. Żaden ambitny handlarz fizzem nie pozwoliłby sobie na podobne sąsiedztwo. A innych niż ambitni w tej profesji nie było. Noel w milczeniu nie dziwił się tej ambicji. Sam chętnie by tu zamieszkał. Owinięty w swój gruby sukienny płaszcz przemierzał właśnie równy bruk jednej z mieszczańskich dzielnic, tej najładniejszej. Mijał starannie cembrowane studnie, równe mury niewielkich ogrodów, gładkie fronty mieszczańskich czynszówek, niezdarnie próbujących udawać skromne pałace. W mieście było wiele bardziej godnych zaufania miejsc, ale renoma tej dzielnicy wystarczała ludziom, prowadzącym półlegalne bądź całkowicie nielegalne interesy. Wielu z nich byłoby pewnie stać na nabycie nieruchomości nawet i w książęcym kwartale, w okolicy rezydencji rodziny Leone – jednak to mogło by zostać poczytane za nadmierne zuchwalstwo i raczej skomplikować interesy niż je ułatwić. Nic dziwnego, że co rozsądniejsi z tych ambitnych trzymali się tego miejsca. Los innych, równie ambitnych, choć mniej rozsądnych, był wystarczającą przestrogą. W leniwe, ciepłe przedpołudnie po ulicach nie kręciło się wielu ludzi. Tu i ówdzie pod drzwiami kamienic stała lektyka albo niewielki powóz, oczekując na właścicieli załatwiających interesy wewnątrz. Służące wybierały się właśnie, bądź wracały z targowiska, niosąc ze sobą różnie zapełnione kosze z wiktuałami. Gdzieniegdzie parobek zamiatał bruk pod bramą. Nad jakimś parkanem stary ogrodnik, stojąc na drabinie, przycinał zadbany żywopłot. Noel szedł przed siebie bez pośpiechu, ale i bez wahania. Bertolli dokładnie przekazał mu słowa dona Leone, opisał dom i osoby, które wiedźmin miał w nim zastać. Don Leone jak zwykle prosił o przysługę, Bertolli jak zwykle namawiał wiedźmina. Noel jak zwykle się zgodził. Dom stał dokładnie tam, gdzie powinien. Dwupiętrowa kamieniczka o spadzistym dachu, pobielona starannie aż po gonty i odgrodzona od ulicy niezbyt wysokim murem. Nieco ku ulicy wystawał z niego niewielki, parterowy pawilon z szeroką witryną, złożoną z drobnej mozaiki kwadratowych szkieł. Na szyldzie, kołyszącym się nad ulicą, na białym tle wymalowano udatną podobiznę odyńca. Noel zatrzymał się niedaleko, w plamie cienia rzucanej przez wysokie ściany pobliskiego składu egzotycznego drewna. Przyjrzał się rezydencji przez szerokość opustoszałej ulicy. Nie dostrzegł żadnego ruchu, żadnej ochrony, która zdradzałaby, że gospodarze czują się niepewnie. Mimo że powinni. Przetarł oczy, ale nie zdjął przydymionych szkieł. Strasznie lekkomyślni bywali ludzie w tym mieście. Rezygnować z płacenia za ochronę w tak niebezpiecznym miejscu. Jeszcze raz omiótł spojrzeniem ulicę, po czym przemierzył ją zdecydowanie i wszedł do pawilonu. Gdy otwierał drzwi, wewnątrz odezwał się dzwonek, zawieszony u futryny. Nim umilkł, Noel przeszedł już przez izbę z takim impetem, że zakołysały się haftowane zasłony w witrynie. – Słucham szanownego pana – zaczął schludnie odziany młody człowiek za kontuarem, podniósł głowę, przerywając kaligrafowanie cyfr w grubej księdze. Noel nie dał mu dokończyć. Machnął krótkim sejmitarem, podświadomie rozluźniając nadgarstek dla zwiększenia impetu. Krew bryznęła wysoko, wprost na półki, po sufit zastawione słojami w różnych rozmiarach. Nim ciało młodzieńca zdołało opaść z łomotem na podłogę z jasnych, sosnowych desek, Noel przesadził już kontuar. Pokonał zasłonę z hebanowych kulek, gęsto nanizanych na sznurki, wypełniającą kontur łukowo sklepionego wejścia i znalazł się na zapleczu. Zastał tam labirynt prostych, drewnianych regałów, które aż skrzypiały pod ciężarem kolejnych słojów, a także dzbanów, amfor i gąsiorów. – Alejandro, co się stało? – odezwał się zaniepokojony głos gdzieś zza półek. – Co to za hałas? Noel zamarł na chwilę, nadstawiając uszu i starając się nie kichnąć. Kurzu w powietrzu było tyle, jakby nie sprzątano co najmniej od założenia miasta. – Alejandro? – rozległ się ponownie głos. Potem dołączyły do niego cichutkie szepty, ostrożne szuranie licznych nóg i delikatne pobrzękiwanie żelaza. |
— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.
więcej »Upubliczniasz dostęp do swoich myśli i ludzie odnajdują w tobie własne odbicie. Nie możesz kłamać, oszukiwać. Jesteś tylko tym, czym jesteś, obrany z pozorów i kurtuazyjnych zasłon, które jedynie przysłaniają twoją zwyczajność. Rzeka to widzi i podziwia. A ty podziwiasz siebie za to, że odważyłeś się pokazać komuś prawdziwe ja. Że stałeś się przez to kimś niezwykłym.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak
Esensja czyta: Listopad 2014
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Paweł Micnas, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski
Chwała ogrodów, błoto i morze
— Michał R. Wiśniewski
Kategoria A
— Michał R. Wiśniewski
Niewielka wojna
— Michał Kubalski
Wiedźmińska Opowieść Wigilijna
— Grzegorz Wiśniewski
Tolkienowska opowieść wigilijna
— Grzegorz Wiśniewski
Tygrys! Tygrys! Tygrys!
— Grzegorz Wiśniewski
Obca opowieść wigilijna
— Grzegorz Wiśniewski
Pies, czyli kot
— Grzegorz Wiśniewski
Matriksowa Opowieść Wigilijna
— Grzegorz Wiśniewski