Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Hubert Fryc
‹Nasza klasa›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorHubert Fryc
TytułNasza klasa
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 1990. Kiedyś chciał zrobić rewolucję w sztuce i przez kilka lat niestrudzenie parał się grafomanią, na wspomnienie której odbija mu się dzisiaj czymś gazowanym i nieświeżym. Wreszcie postanowił potraktować pisanie poważniej, przysiadł fałdów i w zeszłym roku zadebiutował w Nowej Fantastyce „Balladą o Bogdanie wyklętym”. Teraz pracuje nad powieścią, a idzie mu gorzej niż po grudzie. Studiował filozofię. Pracuje w Krakowie. Mieszka na końcu świata.
Gatunekobyczajowa

Nasza klasa

1 2 3 4 »
Wiedziałem, kto mnie wiózł z Krakowa do Rzeczowej, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem. Ale wtedy umysł bał się jeszcze dać zgodę na przejście cienkiej, czerwonej linii, za którą obłęd jest najlepszym, co człowieka może czekać.

Hubert Fryc

Nasza klasa

Wiedziałem, kto mnie wiózł z Krakowa do Rzeczowej, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem. Ale wtedy umysł bał się jeszcze dać zgodę na przejście cienkiej, czerwonej linii, za którą obłęd jest najlepszym, co człowieka może czekać.

Hubert Fryc
‹Nasza klasa›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorHubert Fryc
TytułNasza klasa
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 1990. Kiedyś chciał zrobić rewolucję w sztuce i przez kilka lat niestrudzenie parał się grafomanią, na wspomnienie której odbija mu się dzisiaj czymś gazowanym i nieświeżym. Wreszcie postanowił potraktować pisanie poważniej, przysiadł fałdów i w zeszłym roku zadebiutował w Nowej Fantastyce „Balladą o Bogdanie wyklętym”. Teraz pracuje nad powieścią, a idzie mu gorzej niż po grudzie. Studiował filozofię. Pracuje w Krakowie. Mieszka na końcu świata.
Gatunekobyczajowa
Każdego ranka, popołudnia i wieczoru czuję się ciężki. Odważniki przywiązane do nóg utrudniają chodzenie. Człapię, nie chodzę, i ciągle jestem gdzieś spóźniony. Zawsze staram się kupować lekkie buty, ale to nie pomaga. Odważniki przywiązane do rąk przeszkadzają w codziennych czynnościach. Trudno zrobić herbatę, zamknąć za sobą drzwi, podnieść słuchawkę telefonu. Chodzę zgarbiony. Kark też obciążony i głowa wielka, jak spuchnięta. Rzadko patrzę w niebo. Najgorzej jest jednak nocą, gdy leżę na wznak i coś siedzi mi na piersi. Nie mam siły, żeby się poruszyć; oddech wtedy płytki, bicie serca nierówne, dudniące, słyszalne w uszach.
Przypominam sobie dni, lata całe, gdy było inaczej, gdy unosiłem się ponad ziemią. Nie chodziłem, a niemalże fruwałem, nie leżałem – lewitowałem. Mogłem chodzić po wodzie.
Byłem lekki.
• • •
Rankiem, gdy tylko otworzyłem oczy, a może nawet wcześniej, gdy w ciepłych objęciach kołdry, z powiekami jeszcze zamkniętymi, wisząc pomiędzy półsnami, podświadomie oczekiwałem na budzik – właśnie wtedy przypomniałem sobie o dziecięcej wyliczance. A jeżeli mam być precyzyjny – właściwie nie mogłem sobie jej przypomnieć.
A później myłem zęby i nie mogłem, jadłem śniadanie i nie mogłem, wdziewałem koszulę, spodnie, sznurowałem buty, zakładałem kurtkę – i nie mogłem.
Pod czerep wdarł się kontur rymowanki, półprzeźroczysty ślad, ledwie pastelowy. Niby miałem pierwsze słowo na końcu języka, a jak wiadomo, za pierwszym słowem niechybnie poleciałyby następne, na zasadzie kostek domina; niby. Jadąc do pracy, próbowałem uchwycić rytm wierszyka, w stukocie kół tramwaju; próbowałem. Może gdyby naprowadziła mnie pierwsza sylaba hasła reklamowego na mijanym po drodze bilbordzie, jakimś cudem tożsama z pierwszą sylabą rymowanki; może gdyby.
Nic z tego.
Po powrocie do domu zajrzałem do albumu. Ostało się kilka fotografii z podstawówki, w tym ledwie jedna grupowa, z czwartej klasy. Przyglądałem się postaciom pozującym do zdjęcia: rządek pierwszy stoi na ławce, drugi na podłodze, trzeci, ten na przedzie, siedzi po turecku, dłonie na kolanach. Nazwiska dawnych kolegów i koleżanek rozbłyskiwały w pamięci, omiatane z grubej warstwy kurzu. Po lewej stronie, jak monolit, prężyła się wychowawczyni. Korpulentna, zadbana pani Lipińska, której lata posługi pedagogicznej zżarły nerwy i zdarły głos.
Długo wyławiałem małego Jonaszka z morza głów i wątłych posturek. Jestem. O tutaj, w rogu, prawie się nie poznałem. Rząd środkowy, włosy w nieładzie, niemodne dzisiaj szkła w grubych oprawkach, na ustach zawadiacki uśmiech. Wtedy świat należał do mnie.
Zaniechałem wieczornego golenia, bo bałem się spojrzeć w lustro. Na wszelki wypadek nie wyglądałem też przez okno. Niechcący mógłbym zogniskować wzrok na czarnej tafli szyby i ujrzałbym siebie – dwadzieścia lat później. Kontrast by mnie zabił.
• • •
Namolne reminiscencje – jak szła ta rymowanka? – nie wzięły się znikąd.
Dwa tygodnie temu zadzwonił Klaudiusz Śliwowski. Przewodniczący i skarbnik klasowy w jednej osobie. Uczeń szóstkowy, zwycięzca olimpiad historycznych i matematycznych, a także kapitan piłkarskiej reprezentacji szkoły. Nauczycielki wróżyły Śliwie świetlaną przyszłość, prezydenturę albo nagrodę Nobla – w dowolnej dziedzinie, najpewniej w każdej. Cała szkoła, świat cały – wszyscyśmy wiedzieli, że tak będzie.
– Klaudiusz! Co u ciebie? Spotkanie klasowe? Pewnie, stary, ile to minęło? Kiedyśmy się ostatnio widzieli? Ale zleciało. U mnie? A, wiesz, jakoś, nie narzekam. Jeszcze przed świętami? Dobra, mam czas, będę miał czas. Nie, nie mam numerów do reszty. Przez Facebooka spróbuj albo zgadaj się z kimś, kto mieszka w Rzeczowej, da znać reszcie. Ja? W Krakowie. Aha, wróciłeś do kraju. Nie wiedziałem. Tak, obdzwaniaj szybko. Dzięki za informację. Będziemy w kontakcie. Do usłyszenia. – Byłem zaskoczony, nie zdążyłem nawet zapytać, skąd ma mój numer.
Nie widziałem Klaudiusza piętnaście lat, od zakończenia podstawówki. Wyjechał do Francji, tam skończył szkołę średnią i chyba studia, i przepadł jak kamień w wodę, bez Nobli, bez prezydentury.
Wszyscy poprzepadali, pozwoliłem, żeby przepadli. Poznikali współklasowicze, współławkowicze, towarzysze kredy, konspiratorzy w odpisywaniu zadań przed lekcją, ściągający na sprawdzianach młodzi partyzanci.
Rzadko widywałem się z ludźmi, z którymi chodziłem do rzeczowskiej podstawówki. A jeżeli już – to w przelocie, w Krakowie, gdzie zamieszkałem podczas studiów. Czasami zaczepił mnie ktoś na rynku albo na Plantach. Wtedy z grzeczności odpowiadałem uśmiechem, choć nie wiedziałem komu. Dopiero w trakcie rozmowy zaskakiwało: to Basia, z którą chodziłem na zajęcia wyrównawcze z matmy, a to Michał, zawsze bezpiecznie okopany w ostatniej ławce, cichy i prawie niewidzialny, przez nauczycieli niechętnie wywoływany do tablicy. Ale wcale nie byłem pewny, czy to naprawdę oni. Wymazali się z pamięci za moim przyzwoleniem. Może to tylko duchy, widziadła usnute z okruszków tęsknych wspomnień.
Zaskoczył mnie telefon od Śliwy – ale i ucieszył.
Nieraz bowiem śniłem o szkole podstawowej; tej najważniejszej, przypadającej na najpiękniejsze lata życia. To podstawówka budowała kręgosłupy moralne i kształtowała charaktery pisma, uczyła szacunku i wykuwała przyjaźnie, była polem bitew, placem zabaw, trenowała w kłamstwie, w paleniu szlugów, w przeklinaniu. Za dobre wynagradzała, a za złe karała, choć czasami na odwrót.
Lubiłem śnić o tamtych czasach. Nie lubiłem uczucia przytłaczającej ciężkości po przebudzeniu.
• • •
Klaudiusz zadzwonił jeszcze dwukrotnie, dogrywając datę i miejsce spotkania.
Lokum zaoferował się wykombinować Sławek Zybert, którego ojciec był łowczym koła łowieckiego w Rzeczowej. Stąd wynajęcie na jedną noc przytulnej, drewnianej chatki myśliwych nie stanowiło problemu.
Na kilka dni przed spotkaniem wrzuciłem sobie do odtwarzacza piosenkę Oddziału Zamkniętego o szkole i śpiewałem ją w myślach, tłukąc się do pracy:
Szkoła naszym życiem jest,
w szkole mamy z życia test.
Potem życie szkołą jest
i przez całe życie test.
A wieczorami, przed snem, próbowałem przypomnieć sobie tę cholerną rymowankę. Bezskutecznie.
W sobotę rano, w dniu klasowego spotkania, czułem przyjemne podniecenie; jak uczniak przed dwudniową wycieczką. Dawno nie zajeżdżałem do rodzinnej wsi, nie miałem ku temu powodu. Rodzice sprzedali dom, działkę i będzie ze trzy lata, jak przeprowadzili się do Szczawnicy, do odkupionego od stryja domu. Siostra wybyła do Stanów. Nawet dziadkowie nie byli pochowani na rzeczowskim cmentarzu. Nie zostawiłem tam żadnych przyjaźni ani znajomości. Zniknąłem, mosty spaliłem.
Zapadała szarówka, gdy wpakowałem się do busa, odjeżdżającego spod Galerii Krakowskiej, z ulicy Ogrodowej. Dorwałem ostatnie miejsce siedzące w samym tyle, ruszyliśmy. W świetle kilku licho jarzących się żaróweczek nad głowami pasażerów nie dostrzegłem nikogo znajomego.
Zima nie chciała przyjść. Ludzie maszerujący po chodnikach, co prawda okutani w szaliki i grube kurtki, chronili się przed przeszywającą wilgocią. Zgniła jesień, uszyta z mokrych mgieł i kleksów kałuż rozlanych na drogach, ciągnęła się od tygodni. Nic nie zapowiadało opadów śniegu. Tylko przystrojone w świąteczne odzienie witryny sklepowe przypominały, że już grudzień w pełni. Choć w zasadzie choinki, stroiki, bombeczki i Mikołajki – to wszystko zalega w Krakowie od października do lutego, myślałem. Paskudnie. Nawet święta rozmyły się, zamazały. Potraciły kontury i kolory. Dawniej to były święta.
Jechałem do Rzeczowej w akompaniamencie rozchwierutanych bebechów busa, popadając w coraz dziwniejszy nastrój nostalgii i melancholii. Wraz z milczącymi towarzyszami podróży w rodzinne strony, wraz z wąsatym kierowcą, kopcącym szluga za szlugiem. Byłem pewien, że skądś go znam, a i on przyglądał mi się uważnie, gdy płaciłem za przejazd. Ale w końcu trafił do tej samej przegródki w głowie, co rymowanka, ostemplowany jako „nie-przypomnę-sobie”.
Przejechaliśmy Aleje, później most Dębnicki, dalej rondo Grunwaldzkie i Matecznego, sprawnie przebyliśmy odcinek Zakopianki, wreszcie skręciliśmy w prawo na Górze Borkowskiej.
1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Oszołomek
— Hubert Fryc

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.