Szmuel Rabinowitz siedział posępny za kontuarem i spode łba spoglądał na pierwszych tego dnia gości. Najsurowiej oceniał Libra. Poczciwy Żyd nie powinien o tej porze wałęsać się po knajpach, na dodatek w towarzystwie takich typów! – stwierdził, ale swoje spostrzeżenia pozostawił tylko dla siebie. Co najwyżej, przy okazji wszystko wygarnie ojcu chłopca, Icchakowi Goldstadtowi.
Kidusz Haszem
Szmuel Rabinowitz siedział posępny za kontuarem i spode łba spoglądał na pierwszych tego dnia gości. Najsurowiej oceniał Libra. Poczciwy Żyd nie powinien o tej porze wałęsać się po knajpach, na dodatek w towarzystwie takich typów! – stwierdził, ale swoje spostrzeżenia pozostawił tylko dla siebie. Co najwyżej, przy okazji wszystko wygarnie ojcu chłopca, Icchakowi Goldstadtowi.
„(…) cmentarze rosną maleje liczba obrońców
ale obrona trwa i będzie trwała do końca
i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden
on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania
on będzie Miasto
patrzymy w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci
najgorszą ze wszystkich – twarz zdrady
i tylko sny nasze nie zostały upokorzone”
Zbigniew Herbert
[„Raport z oblężonego Miasta”]
Sebastian Chosiński
‹Kidusz Haszem›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Sebastian Chosiński |
Tytuł | Kidusz Haszem |
Opis | Tym razem Sebastian zabiera nas w mroczne czasy końca lat trzydziestych – w zmierzch, w czerwoną noc, w tajemnicę… |
Gatunek | dramat, historyczna, obyczajowa |
Nie spieszył się do domu, nie musiał. Do obiadu pozostało jeszcze sporo czasu, mógł więc przestępować wolno z nogi na nogę, rozkoszując się ostatnimi oddechami lata. Długie było lato tego roku i niezwykle upalne. Bywało, że jeszcze teraz wiejscy chłopcy wieczorami kąpali się w strumieniach, odprowadzani tęsknym wzrokiem swoich rówieśnic, które – choć szczerze i gorąco zapraszane do udziału we wspólnej zabawie – nie miały jednak odwagi zanurzyć stóp w zbyt chłodnej już dla nich, jak sądziły, wodzie.
Natura zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na szaleństwo świata ludzi. Jabłonie i grusze w sadach uginały się pod ciężarem nabrzmiałych owoców, których nie było komu zbierać. Kto bowiem w taki czas miał głowę do podobnych zajęć? Zbliżały się wykopki, a miejscowi, na przemian kłócąc się i godząc, roztrząsali problem, czy będzie im dane w spokoju zebrać ziemniaki z pól, a jeśli zbiorą, to na czyje stoły trafią kartofle.
Miasteczko – położone uroczo w dolince, w cieniu potężnego, opuszczonego zamku na wzgórzu, wybudowanego, jak głosiła miejscowa legenda, przed wiekami przez Radziwiłłów czy jakichś innych przeklętych przez los i okolicznych mieszkańców książąt – mimo że znajdowało się z dala od ruchliwych dróg prowadzących do powiatu czy województwa, żyło najnowszymi wieściami, które docierały tu z nieznacznym tylko, najwyżej jednodniowym opóźnieniem. Niektórzy mieszkańcy od kilku dni żyli już prawie „na walizkach”, w każdej chwili gotowi opuścić ojcowiznę z dorobkiem całego życia zapakowanym na drabiniaste wozy, ruszając na zachód, w kierunku przeciwnym do tego, skąd – jak się spodziewali – nadejść miało niebawem (byli i tacy szaleńcy, co głosili, że stanie się to nawet w ciągu kilku najbliższych godzin) nieznane, którego tak bardzo się obawiali.
Jeśli jednak nieznane naprawdę pozostaje nieznanym, to jak się go bać, nie wiedząc, co ze sobą przyniesie? – zastanawiał się Liber, przystanąwszy na moment w cieniu rozłożystej wierzby.
Pochylił się, by podnieść z ziemi kamień, który następnie rzucił między konary drzewa; ku jego zdziwieniu nie poderwały się jednak stamtąd do lotu wystraszone ptaszyska. Albo nie był im już straszny gniew człowieka, albo jakiś czas temu wyniosły się stąd w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca na odpoczynek.
Mężczyzna zaklął pod nosem i ruszył w dalszą drogę. Ścieżka wiła się serpentyną, łagodnie opadając; w dole, w blasku popołudniowego słońca, z tęskną nieśmiałością wyglądającego jeszcze zza masywnego konturu zamczyska, tonęło miasteczko – jego ojczyzna. Tu się urodził, tu spędził dzieciństwo, tu powrócił z tytułem magistra nauk prawniczych po kilku latach spędzonych w mieście uniwersyteckim w odległym zakątku kraju; stąd miał zamiar wkrótce, po wakacjach, ruszyć na podbój świata. Tymczasem świat, o który tak się upominał, postanowił sam przypomnieć o sobie.
Liber wracał właśnie z powiatu, gdzie najpierw wezwano go do punktu werbunkowego, a następnie przepędzono, oznajmiając, że – jako element narodowościowo niepewny – broni do ręki i tak nie dostanie. Choć z powodzeniem odegrał rolę oburzonego patrioty, było mu to nawet w smak. Broń! A skąd miałby on wiedzieć, jak się nią posługiwać? Nigdy nie trzymał w ręku karabinu, a teraz miałby zeń strzelać do innych ludzi? To przecież nie to samo, co proca, której wszystkie tajniki poznał w dzieciństwie, kiedy to był nawet w stanie trafić ptaka w locie. Strzelając z karabinu sobie samemu w pierwszej kolejności krzywdę by zrobił!
Nie bez znaczenia był również fakt, jak na wiadomość, którą z sobą niósł, zareagują rodzice. Matka już wcześniej radziła mu, by – jak inni chłopcy – uciekł do lasu, tam przeczekał najgorszy czas; on jednak uznał to za niegodne mężczyzny rozwiązanie.
– To państwo dało mi wykształcenie, więc jeśli okaże się, że mnie potrzebuje, stanę w jego obronie – odpowiedział matce, raz na zawsze ucinając wszelkie dyskusje na ten temat.
Kobieta podrapała się w łysinę pod peruczką i zmełła w myśli jakieś przekleństwo; syn zbytnio był podobny do ojca, by raz coś powiedziawszy, miał później zmieniać zdanie. Rano pożegnała go bez słowa, choć on doskonale zdawał sobie sprawę, że nie pochwala jego wyboru; ojciec zresztą także. Ale on generalnie nie mówił nic. Dawno już przestali ze sobą rozmawiać – w chwili, gdy Liber, kilka lat temu, podjął decyzję o rozpoczęciu studiów prawniczych. Co jednak wcale nie oznaczało, że „staruszek” – tak go pieszczotliwie w myśli nazywał – przestał darzyć go ojcowską miłością. Po prostu z trudem przyszło mu pogodzić się z myślą, że jedyny syn nie pójdzie w ślady swego rodziciela, co do tej pory uznawane było za rodzinną tradycję.
Pola pszenicy i jęczmienia ustąpiły wkrótce miejsca pierwszym zabudowaniom. W drewnianych, krytych strzechą chatach mieszkało niekiedy po kilka rodzin; gospodarzyły na niewielkim poletku ziemi, z trudem wiążąc koniec z końcem. Zdarzało się więc niekiedy, że ktoś ze starszych zszedł na złą drogę i dopuścił się w sąsiednim miasteczku bądź w którejś z okolicznych wsi kradzieży. Wtedy zjawiała się policja, wyciągała delikwenta z chałupy i razami wymierzanymi na gołe ciało dopominała się zeznań. Gdy chłop od razu przyznawał się do przewinienia i prowadził stróżów prawa do miejsca, w którym ukrył skradzione przedmioty, mógł jeszcze liczyć na ich dobry humor i puszczenie winy w niepamięć; gdy jednak hardo stawiał się, odmawiając wszelkiej współpracy, z dużym prawdopodobieństwem można było obstawiać, że noc tę – jak i wiele następnych – spędzi w areszcie. Dla jego rodziny oznaczało to najczęściej katastrofę; traciła ona bowiem w jednej osobie głównego żywiciela i obrońcę.
Niewesołe myśli nawiedzały Libra, wolno spacerującego brukowaną uliczką przedmieścia. Za dwa tygodnie miał opuścić miasteczko i wyjechać do stolicy w poszukiwaniu pracy w jednej z renomowanych kancelarii prawniczych. Wydarzenia ostatnich dni obróciły jednak wszystkie jego plany wniwecz.
Stolica – jeszcze nie tak dawno tak mu bliska, przynajmniej w myślach, teraz oddaliła się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie; w jednej chwili przynależeć zaczęła do zupełnie innego świata, do którego on, Liber, prawdopodobnie nigdy wstępu mieć już nie będzie.
Nie potrafił się cieszyć. Nawet zwolnienie z obowiązku noszenia broni nie wprawiło go w dobry nastrój. Oznaczało bowiem konieczność pozostania w miasteczku do czasu, aż sytuacja się wyklaruje. Nie bez powodu nie wydano mu żadnego dokumentu czy też zaświadczenia stwierdzającego, że został przeniesiony do rezerwy; gdyby zatrzymano go i wylegitymowano gdzieś w obcym terenie, natychmiast zostałby uznany za dezertera i kto wie, czy nie rozstrzelany – nawet bez sądu.
Dla matki to korzyść podwójna – doszedł do wniosku – nie dość, że nie wysłali go na rzeź, to na dodatek pośrednio zmusili do pozostania w domu.
Zatrzymał się przed krytą strzechą chałupą Ostapienki, dostrzegłszy w ogrodzie kopiącego w ziemi Jankę. Był jego rówieśnikiem; razem zaczęli uczęszczać do państwowego gimnazjum, z tą jednak różnicą, że Liber ukończył je z wyróżnieniem i wyjechał na studia, Janka zaś przerwał naukę w ostatnim roku, zmuszony przejąć gospodarstwo po tragicznej śmierci ojca podczas strajków chłopskich, które zakończyły się starciami z policją. Dzisiaj miał już żonę, dwójkę dzieci i masę z tego powodu kłopotów na głowie.
Janka, ujrzawszy przyjaciela, przerwał pracę i podszedł do płotu.
– Wzięli? – spytał.
Liber pomachał przecząco głową, na co przyjaciel radośnie poklepał go po ramieniu.
– Tylu wzięli, a mnie odmówili – stwierdził Liber. – Major, stary i gruby, przegonił jak psa, nahajką…
– I ty się martwisz? – zdziwił się chłop. – Twoja ta wojna?
– Moja, nie moja?… Ale jakoś tak niezręcznie w domu siedzieć i czekać, co się wydarzy.
– A co ma się wydarzyć? Nasi przyjdą i wygrają!
– Nasi? – zdziwił się Liber. – Jakich ty naszych masz na myśli?