Nie wiem, dlaczego mnie to interesuje. W głowie roją się dziwne myśli. Mąż – prezydent, córka – szefowa jego sztabu, synowie – poseł i światowej sławy skrzypek, i tylko ja jedna – po prostu gospodyni domowa. Nawet nie mogę siebie nazwać ładnym dodatkiem.
W deszczu
Nie wiem, dlaczego mnie to interesuje. W głowie roją się dziwne myśli. Mąż – prezydent, córka – szefowa jego sztabu, synowie – poseł i światowej sławy skrzypek, i tylko ja jedna – po prostu gospodyni domowa. Nawet nie mogę siebie nazwać ładnym dodatkiem.
Joanna Krystyna Radosz
‹W deszczu›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Joanna Krystyna Radosz |
Tytuł | W deszczu |
Opis | Kobieta wielu pasji z czterdziestoośmiogodzinną dobą. Rocznik 1992. Przez długie lata torunianka, obecnie rezyduje w Wielkopolsce. Rusycystka i rusofilka. Zapalony kibic sportów wszelakich ze szczególnym naciskiem na biathlon i żużel – przez lata pisała o tych dyscyplinach m.in. dla „Tygodnika Żużlowego” czy portalu biathlon.pl. Pisze, tłumaczy, udziela się naukowo, a czasem – o zgrozo! – czytuje poezję. Na głos. Ma na koncie kilka publikacji mniejszych form (m.in. nagrodzonego w pierwszej edycji Littery Scripty opowiadania „Bogowie nie umierają”), wciąż czeka na debiut powieściowy. |
Gatunek | obyczajowa |
Dla mojej Mamy i jej Przyjaciółki
marzec, lotnisko im. F. Chopina
Pada od trzech dni, a ja znowu zapomniałam parasola. Podkasałam wystającą spod płaszcza suknię i biegnę po płycie lotniska, modląc się, żeby nie zauważyli mnie dziennikarze. Jest mi zimno, a droga do samolotu wydaje się dłużyć w nieskończoność. Za mną swoim nieautentycznym, nadętym krokiem zmierza Gabriel w towarzystwie ochrony; słyszę miarowe plaskanie butów o kałuże.
– Lalka! – woła Gabriel, przekrzykując szum lecących nad nami samolotów. Ale ja jestem daleko i nie chcę się cofać. Zależy mi na tym, by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie, wcisnąć do uszu słuchawki i odlecieć razem z „Preludium deszczowym” Chopina. Preludium dźwięczy mi w uszach, przedzierając się przez rumor odległego pasa startowego. Mam wrażenie, że przede mną jest mgła, otacza mnie, owija się wokół szyi ciasnym kłębem jak tamtego październikowego wieczoru, gdy w bladym świetle latarni widziałam tylko mleczną konsystencję powietrza. Lecz tym razem z mgły nie wyłoni się znajoma postać i nie usłyszę jej melodyjnego, niskiego głosu.
– Lalka! – W głosie Gabriela rozlega się rozpacz. Czego on ode mnie chce? Jestem przy nim – czy to nie dość? Mogłam wybrać inne życie, nie poświęcać dla niego wszystkich marzeń – ale zostałam. Niech nie wymaga, żebym do tego zachowywała się tak, jak chciałby on i jak wypada. Kobiecie w moim położeniu nic już nie wypada.
Słyszę, że przyspieszył kroku, a wraz z nim naprzód wyrwali ochroniarze. Przystaję, odwracam się, a deszcz strugami cieknie mi po karku. Mgła jest coraz gęstsza, z trudem dostrzegam siwe włosy Gabriela, gładko przyczesaną fryzurę, którą teraz zapewne bezlitośnie niszczy wiatr. Obiecuję sobie, że to ostatni nasz lot, a potem wszystko się zmieni.
Samolot ledwie słyszalnym pośród wszechobecnego huku pomrukiem zaprasza nas na pokład.
październik poprzedniego roku, Filharmonia Narodowa
– Lalka, nie denerwuj się.
Dłoń Gabriela zaciska się na mojej pięści. Kiedyś pytał, czy się denerwuję, potem nauczył się odpowiedzi na pamięć. Jego ręce są duże i miękkie, ręce intelektualisty, który nigdy nie parał się pracą fizyczną. Moi teściowie – historyk i pani muzykolog – mieli ogromne mieszkanie na Mokotowie, w całości wypełnione książkami i wielkimi, nieporęcznymi płytami winylowymi. Gdy nasi znajomi wymieniali się nielegalnie zdobytymi nagraniami Rolling Stonesów, Gabriel przynosił mi Czajkowskiego i Beethovena na czarnych krążkach. Pod wpływem zdobytych cudem książek Musierowicz, które razem czytywaliśmy na przekór światu i stereotypom, poszedł na filologię klasyczną, ów niedochodowy kierunek, który zresztą później utonął w odmętach historycznej niepamięci. Łacińskie sentencje nie przydały się Gabrielowi w szeregach „Solidarności” i podczas Okrągłego Stołu, ani gdy znalazł się w sejmie pierwszej kadencji – niedoświadczony chłopak z głową pełną marzeń o wolnej, szczęśliwej Polsce.
– Obiecaj mi, że nie będziemy tam siedzieć dłużej niż to absolutnie konieczne – szepczę, poprawiając kołnierz bluzki. Przytulam głowę do szyby, zamykam oczy, żeby nie widzieć odbicia mojej oszpeconej twarzy. Myśli przebiegają jak chmury gnane wiatrem: dziennikarze, flesze, czerwony dywan. Moja dłoń w dłoni Gabriela. Jego ramię osłaniające mój poparzony policzek.
Tylko dla niego jadę na otwarcie Konkursu Chopinowskiego. Gdyby nie honorowy patronat, gdyby nie złe języki i śledztwa tabloidowych hien, zostałabym w domu, jak zostawałam po tylekroć. Gabriel budował nową Polskę, a ja wychowywałam pokolenie, które miało dorastać już w wolnym kraju. Zmęczony Gabriel przysypiał na posiedzeniach sejmu, ciągnących się do późnej nocy, a ja przysypiałam obok łóżeczka Maciusia, potem Agniesi, potem Tolka… On bywał w wielkim świecie, ja – tylko w osiedlowych sklepach. Nie czytałam gazet. Oboje byliśmy szczęśliwi.
Co się zmieniło? Czy może raczej: co się nie zmieniło? Tylko to, że nadal nie czytam gazet, nie oglądam telewizji, nie przeglądam stron internetowych. O tym, co dzieje się w świecie, wiem od dzieci i Gabriela.
Samochód hamuje miękko, płynnie. Otwieram oczy i otacza mnie mgła. Październikowa Warszawa jest spowita dymem bożych papierosów, tonie w mlecznej poświacie. Światło latarń przebija się jak w bajce o dziewczynce z zapałkami. Jasnymi oknami wita nas gmach Filharmonii.
Flesze rozbłyskują we mgle. Słyszę głosy, ale nie rozróżniam słów. Ściskam dłoń Gabriela, żeby nie zgubić się wśród aparatów, wyciągniętych rąk, dźwięków pianina i gwaru rozmów. Przepływamy przez tłum, zamykają się drzwi. Może w tej mgle żaden obiektyw nie wyłowił mojej twarzy, szpetnej pomimo grubej warstwy makijażu.
Kiedyś chciałam zrobić operację, ale Gabriel powiedział, że dla niego i tak jestem najpiękniejsza. Kiedyś miałam na to siły, ale nie miałam pieniędzy. Dziś są pieniądze, tylko nie ma sensu – moją twarz wszyscy już widzieli.
Dźwięki pianina rozbrzmiewają z oddali. Wchodzimy po schodach, czyjeś ręce pomagają mi zdjąć płaszcz, zimna dłoń chwyta moje palce…
Stop.
– Eulalio – słyszę głos Gabriela – poznają panią Helenę Jastrzębską, dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina.
Podnoszę roztargniony wzrok na właścicielkę dłoni. Jasne, falujące włosy. Czerwona szminka na ustach. Koszula o męskim kroju, czarne spodnie. Szpilki, w których Jastrzębska jest o głowę wyższa ode mnie.
– To wielki zaszczyt panią poznać. – Ma niski, wibrujący głos. Mówi, jakby śpiewała.
Gabriel odchodzi gdzieś z jakimś mężczyzną, nawet się nie tłumaczy. Zadanie wykonane. Przywitał się z Jastrzębską, może zasiąść w loży i przesiedzieć koncert, oddalony myślami o dziesiątki, setki kilometrów, gdzieś pomiędzy nadchodzącą wizytą we Francji a ustawą o wieku emerytalnym.
– Wraz z mężem bardzo się cieszymy… – zaczynam wyuczoną formułkę. Jastrzębska przerywa mi gestem.
– Pan prezydent już to mówił. Też się cieszę. Wiem, że Chopin to nie najlepszy sposób na udany wieczór.
Usprawiedliwienie wypowiedziane na wpół żartobliwym tonem.
– To część naszego dziedzictwa…
Zaskoczone, a potem rozczarowane spojrzenie ciemnoniebieskich oczu, sennych, jakby zasnutych mgłą. Cichy pomruk siedzącego w kącie psa. Już zdążyłam zapomnieć, że na każdym kroku towarzyszą nam oficerowie BOR.
– Jak już mówiłam, niezwykle się cieszę, że zechcieli państwo objąć patronat nad Konkursem Chopinowskim i zaszczycili nas swoją obecnością w dzień otwarcia. – I nagle zmiana tonu, miękkie, familiarne nuty w lekko schrypniętym głosie: – Mam nadzieję, że dziś usłyszy pani zupełnie innego Chopina…
Jastrzębska prowadzi mnie korytarzami do wielkiej sali, gdzie powoli gromadzą się ludzie. Towarzyszy nam BOR-owiec z psem, siada w rzędzie za nami. Na krańcach loży, nie rzucając się w oczy, siedzą dwaj kolejni. Mam wrażenie, że sala jest pełna dymu, ale może to tylko zaparowane szkła okularów.
Gabriela nigdzie nie ma. Już go porwali, starego-nowego prezydenta niedługo po inauguracji.
– Chciałaby pani może usłyszeć kilka słów wprowadzenia?
Nie chcę. Chopin mnie nie interesuje. Co nowego mogę o nim usłyszeć? Ale zatrzymuję Jastrzębską, fascynuje mnie. Jest pierwszą osobą, która nie odwraca wzroku, patrzy na moją twarz, ale bez niezdrowego zainteresowania. Jakby nie widziała oparzeń na policzku, sięgających skroni i dochodzących niemal do oka blizn, śladów, które widać doskonale pomimo makijażu i oświetlenia. Próbowałam się ich pozbyć, musiałam się ich pozbyć, a one nawracały, niwecząc starania sztabu lekarzy…
Wzrok Jastrzębskiej przenika przez blizny.
– Na otwarcie zwyciężczyni ostatniej edycji konkursu zagra „Preludium deszczowe”. Chopin napisał je, kiedy wraz z George Sand przebywali na Majorce w starym klasztorze w 1838 roku. Mieszkali tam, by uniknąć wilgoci, która szkodziła ich chorym płucom. George Sand opisuje w swoich pamiętnikach, że bezustannie padało. Chopin chciał oddać w tym utworze monotonię deszczowej pogody, powtarzalny rytm życia klasztoru i cienie zmarłych mnichów, których obecność oboje – i on, i George Sand – odczuwali i o których każde z nich pisało swoim językiem…
Szept Jastrzębskiej płynnie przechodzi w padające krople dźwięków. Młoda kobieta przy fortepianie wydobywa z instrumentu deszcz nad Majorką, odosobniony klasztor, duchy w habitach, unoszące się nad pierwszymi rzędami oczarowanych widzów.
Gdy muzyka cichnie, odwracam się, ale zamiast Jastrzębskiej widzę tylko zmęczoną postać Gabriela.
Całkiem dobry styl, tekst ciekawy. Natomiast pojawił się zgrzyt: 'a mi głupio było'. Oczywiście powinno być 'mnie'