Niespodziewanie jednak okazało się, że broń podejrzanego została nie tak dawno użyta podczas strzelaniny w lokalnym klubie nocnym, a Nogaj, zapewne mając na sumieniu i inne ciemne sprawki, uniknął śledztwa, wieszając się we własnej łazience.
Negatywy
Niespodziewanie jednak okazało się, że broń podejrzanego została nie tak dawno użyta podczas strzelaniny w lokalnym klubie nocnym, a Nogaj, zapewne mając na sumieniu i inne ciemne sprawki, uniknął śledztwa, wieszając się we własnej łazience.
Marianna Szygoń
‹Negatywy›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Marianna Szygoń |
Tytuł | Negatywy |
Opis | Pisze dla przyjemności. Urodziła się w roku, w którym pilot Hermaszewski ruszył na podbój kosmosu, a pilot Pirx na podbój srebrnego ekranu. Być może właśnie dlatego najlepiej czuje się w mocno niemodnym już kręgu klasycznego sci-fi. Uparcie płodzi też mroczne kryminały, rozgrywające się na pograniczu rzeczywistości. Związana z portalami Nowa Fantastyka i Herbatka u Heleny, gdzie można znaleźć większość jej opowiadań. Autorka domowej roboty e-booka pt. „Metastaza” — minipowieści fantastyczno-naukowej, dostępnej za darmo w sieci. |
Gatunek | kryminał, sensacja |
Tym razem wyszła przez główne drzwi. Jakby spłoszona niepodzielnie panującą za nimi ciemnością pospiesznie zbiegła po wiekowych, gdzieniegdzie wyszczerbionych schodach i ruszyła pustym chodnikiem. O tak późnej porze zwykle opuszczała budynek przez izbę przyjęć i wsiadała do samochodu czekającego na nią Pawła, ale tej nocy zdana była tylko na siebie.
– Nie chcę cię więcej widzieć! – wykrzyczała mu rano prosto w oszpeconą ironicznym grymasem twarz. – Nie przyjeżdżaj po mnie!
Nie przejął się wcale, dawno utwierdzony w przekonaniu, że to ona potrzebuje go bardziej niż on jej. Zobaczymy, kto pierwszy przybiegnie z podkulonym ogonem, dało się wyczytać z jego drwiącego spojrzenia, gdy zapowiadał kategorycznie:
– I tak zadzwonisz.
Nie zadzwoniła; na przeszkodzie stanęły urażona duma i głupia chęć, by po raz pierwszy postawić na swoim. „Poradzę sobie” − powtarzała pod nosem Anka podczas krótkich przerw w pracy. Teraz, na opustoszałej ulicy, nie była tego już taka pewna.
Minąwszy zamkniętą bramę jakiegoś nieczynnego zakładu, usłyszała ich po raz pierwszy. Nie kryli się, nie starali pozostać niezauważonymi, oznaczając swój rewir prymitywnymi przekleństwami i głośnym rechotem. Rzucona na asfalt butelka brzęknęła i potoczyła się z turkotem, po czym, zapewne kopnięta, rozprysła na krawężniku. Anka przyspieszyła kroku, byle prędzej zostawić za sobą rozległe torowisko, połyskujące w świetle nielicznych latarni splotami wypolerowanych gładko szyn, ale tamci wciąż podążali jej śladem. Serce zaczęło bić jak oszalałe, krew uderzyła do głowy, prawie ogłuszając uciekinierkę pulsującym szumem. Aż dziw, że wciąż słyszała nawoływania i wrzaski. Gdy wulgarne propozycje zmieniły się w jawne pogróżki, porzuciła chodnik i pobiegła na oślep przez pas uschłej trawy wprost w labirynt torów, ku ciemniejącym w oddali sznurom wagonów. Zabrakło jej odwagi, by obejrzeć się za siebie. Zanim upadła, silnie szarpnięta, wrzasnęła krótko, rozpaczliwie. Potem zobaczyła wycelowany w siebie pistolet i krzyk uwiązł jej w gardle.
Zamknęła oczy; na nic więcej nie wystarczyło jej sił.
Świt nadchodził opieszale. Słońce leniwie wytoczyło się już ponad horyzont, ale nie zdołało jeszcze przedrzeć się przez poranne mgły i wszędobylski smog. Flesze aparatów fotograficznych raz po raz rozświetlały zesztywniałe zwłoki dwóch dresiarzy, pokryte ledwo dostrzegalną patyną szronu.
– To mi wygląda na egzekucję – powiedziała młoda śledcza. – Porachunki gangów.
– Oj, dziecko, zbyt pochopnie wyciągasz wnioski – skarcił ją starszy, doświadczony detektyw, z nostalgią przyglądając się niknącym w oddali srebrnym wstęgom szyn.
Krążący wokół zwłok technicy burzyli w jego oczach ponurą harmonię tego miejsca. On, Cichoń, śledczy starej szkoły, pierwszy odpowiedział na wezwanie i zanim jeszcze pojawiła się badająca ślady ekipa, miał okazję dobrze przyjrzeć się okolicy. W świetle nieubłaganie blednących teraz latarni zdążył zobaczyć niewyraźny cień, przemykający pomiędzy ciemnymi bryłami wysłużonych wagonów towarowych, i usłyszeć echa osypujących się spod stóp kamieni. Zatrzymał się wtedy i zamarł w bezruchu, nasłuchując, ale jedyne, co dotarło do uszu, było bicie jego własnego serca. Uderzenia, choć ciężkie i dudniące niczym pogłosy dawno przebrzmiałych wystrzałów, nie zdołałyby zagłuszyć kroków kluczącego pomiędzy starymi składami uciekiniera i śledczy uznał, że to najpewniej chimery produkowane przez jego własny, wyczerpany umysł.
– Coś mi się przywidziało – mruknął bez przekonania.
Widma; widywał je czasem. I czasem on też bywał widmem dla innych.
Następnego dnia bez oporów pozwoliła podwieźć się do szpitala. Doceniała to, że Paweł specjalnie dla niej urwał się z pracy, odprowadził ją wzrokiem aż pod same drzwi izby przyjęć i pomachał ręką na pożegnanie, uśmiechając się uspokajająco. Wiedziała, że ten uśmiech nie nosił znamion wesołości, przypominał raczej grymas, który wymuszają na swoich ofiarach fotografowie, ale i za to była wdzięczna. Tak jak za to, że zmusił ją, by wstała z łóżka i wyszła z domu, choć przyznała mu rację dopiero wtedy, gdy rzuciwszy się w wir pracy, prawie zapomniała o wydarzeniach poprzedniego wieczora. Nie zdołała całkowicie wyrzucić ich z pamięci, bywało, że spoglądając w czyjąś twarz, dostrzegała rysy, mimikę, fizyczne lub wyimaginowane podobieństwo do któregoś z tamtych dwóch bydlaków. Bladła wtedy, gwałtownie odwracała wzrok, a gdy któregoś z kolegów zainteresowało jej samopoczucie, wygłaszała jakiś usprawiedliwiający frazes o wyjątkowo silnej migrenie. Nikt nie dociekał prawdy, nie było na to czasu.
Pod wieczór zrobiło się naprawdę tłoczno, śliskie chodniki zaowocowały mnóstwem upadków, skręconych kostek i złamanych rąk. Nawał pracy przytłoczył Ankę, sprawił, że trauma ponownie zeszła na dalszy plan, skutecznie tłumiona przez wyuczone, mechanicznie wykonywane czynności, zdawkowe odpowiedzi, opryskliwie rzucane gdzieś w powietrze polecenia.
– Proszę usiąść. Pani poczeka, kto następny? Kartę ma? Nie ma? To z czym chce wejść? Przynieść! Wyżej rękę. Rękę wyżej, mówię! Doktor jeszcze zajęty, pan poczeka. Bezdomny wepchnął się do kolejki? Nie jestem od tego, żeby pilnować państwu kolejki.
– O co chodzi? – podniosła głos na cuchnącego moczem i tanim winem kloszarda, po czym z niedowierzaniem wysłuchała opowieści o rzekomym niefortunnym potknięciu i potrzebie jak najszybszego uzyskania pomocy.
Obrzuciła przelotnym spojrzeniem rozbity na miazgę nos drżącego jak w delirium mężczyzny, obślinioną, zmierzwioną siwą brodę i natychmiast odwróciła głowę, słysząc swoje imię.
– Anka, Anka! – wołał ktoś z końca korytarza; widocznie potrzebowali jej w zabiegowym.
– Czekać na swoją kolej – warknęła i już miała odejść, gdy obdartus chwycił ją za rękę.
– Ja cię znam – wychrypiał. – Wiem, coś ty za jedna, widziałem cię wczoraj, tam, na bocznicy.
Zdębiała; gwałtownie wyszarpnęła biały rękaw z uścisku brudnej, zakrwawionej dłoni. Nagle zaszumiało jej w uszach, zupełnie jak poprzedniego wieczora. Znów uciekła, prawie biegła, przeciskając się przez wypełniony ludźmi korytarz. Ze zdwojoną siłą skupiła się na wyczerpujących, często nieprzyjemnych obowiązkach, jakby gorliwością i poświęceniem zamierzała odpokutować za błędy. Nie zdołała już znieczulić się pracą; nawet wsłuchując się w uderzenia czyjegoś serca; tak naprawdę słyszała tylko własne. Zdawały się zagłuszać każde z jej słów.
– Dwieście na sto dziesięć, doktorze. Dwadzieścia pięć, nie, pięćdziesiąt, dobrze, dam pięćdziesiąt. Pod język włożyć. Tak, ssać, nie połykać. I posiedzieć spokojnie, ale nie tutaj, tam posiedzieć. Następny!
Z każdym „następnym” rozglądała się nerwowo po poczekalni, ale kloszard zniknął. Tej nocy nie zobaczyła go więcej, ale nie odzyskała już spokoju.
– Następny! Podwinąć rękaw, tak. Wyżej podwinąć. Jeszcze. Może zaboleć.
Tak, będzie bolało. Wiedziała, że będzie.
Zatopiona w lekturze raportu śledcza Marecka szła ponurym, skąpo oświetlonym piwnicznym korytarzem, z trudem odcyfrowując bazgroły patologa. Tuż przed schodami na ułamek sekundy oderwała wzrok od papieru, po czym znów, mimo że zajęta czytaniem, bezbłędnie postawiła stopę na schodku. Na półpiętrze zrobiło się jaśniej. Przystanęła i oparłszy łokcie o parapet wychodzącego na puste podwórze okna, pochłaniała kolejne strony, ignorując wszystko wokół. Gdzieś w tle rozległy się sprężyste kroki, ktoś schodził z wyższych pięter; nie zainteresowała się kto. Dopiero gdy ten ktoś stanął z tyłu i otaczając ją ramionami, splótł dłonie na jej brzuchu, oderwała wzrok od raportu.
– Coś ciekawego, Mońka? – spytał mężczyzna, oparł brodę na jej ramieniu i musnął językiem ucho.
Odchyliła głowę na bok w geście zachęcającym do pieszczenia szyi i na moment zamknęła oczy.
– Żebyś wiedział – potwierdziła. – Wracam z sekcji tego włóczęgi.
Nie spytał, czego się dowiedziała; usłyszana wiadomość nie zainteresowała go tak bardzo, by zmusić do oderwania warg od zaczerwienionej już od natarczywych pocałunków skóry Moniki. Gdy śledcza poczuła ciepłe dłonie wpełzające pod bluzkę, odwróciła się zwinnie i zatopiła język w ustach mężczyzny, przywierając do granatowej bluzy jego munduru. Pozwoliła kartkom bezładnie rozsypać się na posadzce; dopiero hałasy piętro wyżej sprawiły, że odepchnęła kochanka od siebie i rzuciła się, by je zebrać.
Zauważyłem, że kobietom znacznie łatwiej przychodzi odnajdywanie się w gąszczu postaci. Czy to w telenoweli czy w swojej własnej twórczości. One doskonale wiedzą kto jest kto oraz kto z kim i kiedy. Faceci gubią się po trzecim nazwisku. Ale generalnie opowiadanie fajne.