– Podczas wypadku nie piastowałem jeszcze stanowiska – zaczął ostrożnie. – Więc nie znam szczegółów. Jak zapewne mości indagator wie, mój poprzednik zniknął w dosyć tajemniczych okolicznościach. I wolałbym nie podzielić jego losu. Dlatego nie wtykałem nosa, gdzie nie trzeba. Jedynie to i owo obiło mi się o uszy, ale…
S.E.N.
– Podczas wypadku nie piastowałem jeszcze stanowiska – zaczął ostrożnie. – Więc nie znam szczegółów. Jak zapewne mości indagator wie, mój poprzednik zniknął w dosyć tajemniczych okolicznościach. I wolałbym nie podzielić jego losu. Dlatego nie wtykałem nosa, gdzie nie trzeba. Jedynie to i owo obiło mi się o uszy, ale…
Magdalena Kucenty
‹S.E.N.›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Magdalena Kucenty |
Tytuł | S.E.N. |
Opis | Autorka debiutowała na papierze w Smokopolitanie (3/2015) opowiadaniem „Koziorożec i Smok”. Kolejny jej tekst ukazał się w pokonkursowej antologii „Echo zgasłego świata”. Miała też szczęście w konkursie „Dobro złem czyń” wydawnictwa Genius Creations – zbiór ukaże się latem. Dołożyć do tego niedawną obecność w Fahrenhecie („Co się stało z Mią Blue?”) i można rzec, że autorka panoszy się jak grypa. Dla równowagi, a może gwoli poetyckiej sprawiedliwości, w tym roku przeziębiła się już trzykrotnie, przez co ciągle odkłada pisanie książki na później. |
Gatunek | fantasy, SF |
– Hej, Keiri… Zastanawiałaś się kiedyś, jak wyglądałby świat, gdyby na końcu opowieści wygrał ten zły?
– Tak, Sen. Myślę, że właśnie żyję w takim świecie.
Gdy miała osiem lat, Keirianna po raz pierwszy usłyszała od mamy, że była pomyłką. Jednym z licznych błędów, które alvada popełniła w swoim długim życiu.
Ów dzień pamiętała lepiej niż wczorajszy. Skulona na zimnych schodach, przez prześwit między tralkami obserwowała okrągłą śluzę wejściową. Tata właśnie wrócił z pracy. Przygarbiony wślizgnął się do mieszkania i powiesił wytartą kurtę na wieszaku. Ciemne plamy znaczyły jego pobrużdżoną twarz; grube, krótkie palce były aż czarne od brudu.
– Znowu wam wodę odcięli, co? – syknęła Urwiela, stając obok męża. – A zapłacili chociaż?
Poza bladością cery, wspólną dla obojga, rodzice Keiri różnili się jak wiatr i ziemia. Wyprostowana, smukła alvada wyraźnie górowała nad krępym duarem; jej długie loki lśniły niczym ciemne złoto, tęczówki miała jak lód. Włosy ojca natomiast przyprószyła już siwizna, głęboki cień kładł mu się na powiekach i spływał pod oczy.
– Zapłacili – powiedział. – Ale połowę.
– Jak to połowę?! A co zrobię z zaległymi rachunkami? Myślisz, że wyczaruję brakujące pieniądze?!
– Nie trzeba czarów. – Tata westchnął ciężko. – Wystarczy pójść do pracy.
Urwiela spoliczkowała męża, po czym skierowała się w stronę schodów.
– Gdyby nie ty, Keiri, już dawno opuściłabym tego nieudacznika – oznajmiła, zatrzymawszy się tuż przy córce. – Dlatego urodzić ciebie… – umilkła, a gdy ruszyła w górę, na pozór obojętnym głosem dokończyła: – …to była pomyłka.
Drzwi do sypialni zamknęły się z trzaskiem. Po chwili zaś skulona na stopniach Keiri usłyszała szloch. I zrozumiała, że to przez nią mama płacze.
Gornor był zlepieńcem, innymi słowy – chodzącą zupką genetyczną, do której trafiły kawałki wszystkich ras humanoidalnych stąpających po Terrei. Wysoki, miał szczupłą sylwetkę charakteryzującą alvady, typowy dla duarów ciemny zarost oraz twarz nijaką jak człowiek. A jednak – mimo tak zróżnicowanego rodowodu – zupełnie nie rzucał się w oczy i większość osób zapominała o nim w parę minut po spotkaniu. Co w jego fachu było nawet zaletą. Zazwyczaj.
– A ja szanownego nie pamiętam. – Korpulentna woźna zastawiła wejście do szkoły własnym ciałem. – To wpuszczać nie będę!
Gornor podwinął rękaw płaszcza, a kobieta momentalnie zbladła, ujrzawszy wytatuowany na przedramieniu zlepieńca identyfikator. Zaraz też zaczęła mamrotać przeprosiny, ale indagator minął ją bez wdawania się w dalszą dyskusję.
O tak późnej porze w budynku nie było żywej duszy. Większość świateł została pogaszona, a jedyny ruchomy element w przepastnym holu stanowił wiszący na ścianie monitor, z którego szczerzyły się do Gora wyretuszowane gęby Lordów Protektorów. Cóż, indoktrynacja rzecz święta, więc przeprowadzano ją bez ustanku, nawet pustej przestrzeni przypominając, komu zawdzięcza możliwość zaistnienia w tak zacnej placówce edukacyjnej. Chociaż szkoła w Szarzyźnie bardziej przypominała zakład karny niż jakąkolwiek zacną placówkę. Wszystko po drodze – elektryczne ogrodzenie, stalowa brama, kraty w oknach, a nawet zgniłozielony kolor farby na ścianach – nasuwało skojarzenia z więzieniem.
W głąb budynku prowadziły trzy korytarze. Gornor bez wahania wybrał ten po prawej, odszukał pokój z numerem ósmym, a potem podstawił tatuaż pod skaner i poczekał, aż drzwi odsuną się automatycznie. Jego próbka genetyczna i kod identyfikacyjny zostały umieszczone w bazie osób upoważnionych nie tylko do wstępu na teren szkoły, ale również do korzystania ze wszelkich pomieszczeń i urządzeń, czyli w skrócie – grzebania, gdzie mu się żywnie spodoba. Dyrektor placówki przystał na to z niechęcią, jednak bez rzeczywistego oporu. Wyraźnie wolał nie zadzierać ze służbami protekcyjnymi.
Gdy fotokomórka wychwyciła obecność Gora, lampa pod sufitem zamrugała nerwowo.
Skierował się na tyły sali lekcyjnej, zgarnął przymocowany do jednej z ławek okulus i rozsiadł się na niewygodnym, zdecydowanie za małym dla niego krześle. Urządzenie ciążyło mu w dłoniach – to był stary model, z pudłem pełnym elektronicznych trzewi na przodzie i goglami wizyjnymi w środku. Wyposażenie szkoły najwyraźniej pochodziło z odzysku. Częsty przypadek. Mocarstwo Eredorskie nieustannie wypluwało używany, ale wciąż sprawny sprzęt, który potem eksportowano do państw podległych.
Gornor nałożył okulus na głowę i wyjął z kieszeni nośnik z symulacją. Nadszedł czas, by stać się martwym od dekady dzieckiem.
W wieku jedenastu lat Keirianna po raz pierwszy zrozumiała, czym jest nienawiść.
Chłopiec nazywał się Rufus. Był człowiekiem, a co za tym idzie – istotą przekonaną o swojej wyższości nad byle hybrydą. O czym zresztą przypominał jej, kiedy tylko mógł.
Wytykał, że jest włochata, szeroka w barkach, a jednocześnie chuda jak tyczka. Że ma ryj, a nie twarz. Gdy tylko nauczycielka wychodziła z sali, naśmiewał się z Keiri. Ot, chociażby, pewnego razu zaczął wykrzykiwać jej imię przed całą grupą. I nic nie byłoby w tym dokuczliwego, gdyby jednocześnie nie bekał.
– Kei-ugh-ri-agh-na. – Ohydne zgłoski opuszczały usta chłopca, odbijając się w umyśle dziewczynki głośnym echem. Potem musiała wysłuchać jeszcze kilku głupich kawałów o „kupoludziach” – jak nazywał duarów Rufus. I nie mogła zrozumieć, dlaczego niektóre dzieci się śmieją. To nie miało sensu! To nawet nie było zabawne!
Ale śmiali się, głośno i uparcie, aż wreszcie zawyli radosnym wielogłosem, dostrzegłszy łzy na bladej twarzyczce hybrydki. Ale to nie wtedy Keirianna naprawdę znienawidziła Rufusa.
Tamten dzień był inny. Trwał środek zimy, a za okratowanymi oknami piętrzyły się pagórki brudnego śniegu. Biel szpeciły drobiny wszechobecnej w Szarzyźnie sadzy.
Keirianna siedziała w czytelni. Zazwyczaj po lekcjach wypożyczała książkę, najlepiej taką o wielkich przygodach przeżywanych przez dzielnych bohaterów, i zostawała w szkole, póki nie przegoniła jej stara bibliotekarka.
Wyszła na ogrodzony płotem podwórzec, zupełnie nieświadoma, że Rufus i jego paczka już czekają pod bramą. Nigdy nie pomyślałaby, że chłopiec zwróci uwagę na jej zwyczaje. Najchętniej pozostałaby niewidoczna dla niego. Dla wszystkich.
– Patrzcie, patrzcie, kogo tu mamy! – zawołał, wchodząc w światło latarni. Chudy, z piegami na nosie i jasnymi jak len włosami, byłby nawet ładny, gdyby nie wredny grymas wiecznie obecny na jego twarzy.
– Kupoludka Keiri! – ciągnął odprowadzany rechotem kolegów.
Zbliżył się do dziewczynki, chwycił ją za ramię. Odruchowo próbowała się wyrwać, jednak chude palce trzymały mocno, boleśnie wpijając się w skórę nawet przez materiał grubej kurtki.
4/5