WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Jakub Sobalski |
Tytuł | Wędrowiec |
Opis | Jakub Sobalski – urodzony w roku 1988 w Krakowie. Absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej, mgr inż. elektrotechniki, Kierownik robót budowlanych. Literacko debiutował w roku 2012 tomikiem poezji „Zrywanie realności” który ukazał się drukiem wydawnictwa Miniatura. Z zamiłowania pisarz i muzyk. |
Gatunek | fantasy |
WędrowiecJakub SobalskiWędrowiecWyciągnąłem ze swojego bagażu maść oraz bandaże. Przemyłem ranę i zacząłem ją opatrywać trzęsącymi się rękoma. Myśli krążyły dalej. Musiałem je uporządkować, musiałem… jedna dominowała cały czas, nie dając przebić się innym – to nie powinno było się wydarzyć. • • • Ilustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady Zamknąłem oczy. Pod powiekami ujrzałem jej wyrytą aurę. To było niesamowite. Widzieć kogoś kto żywi w stosunku do ciebie takie emocje, czuć, jak przenikają… Uśmiechnąłem się. Nie sądziłem, że kiedykolwiek doświadczę czegoś takiego. Właśnie wtedy to dostrzegłem. Miała w sobie ziarno chaosu. Od wieków rolą Wędrowców było eliminowanie takich jak ona – nosicieli, dzięki czemu do świata materialnego nie mógł przedostać się On. Zalała mnie fala chłodu, a krew zastygła w żyłach. I nagle rozległo się pukanie do drzwi, nie pozwalając dokończyć moich rozważań. Byłem pewien, że jest za nimi. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Stała w progu. Miłość kwitła wokół niej feerią barw. Ta poświata powodowała u mnie dziwną lekkość. – Dziękuję – wyszeptała ze wzrokiem wbitym w podłogę. – To… – wydukałem. – To nie powinno było się wydarzyć. – Nie… – uniosła głowę. Oczy… jej oczy. Pierwszy raz w życiu widziałem takie spojrzenie. – Nie możesz teraz mnie odrzucić. Postąpiła krok do przodu. Musiałem się cofnąć. Weszła do mojego pokoju, zatrzasnęła drzwi i zasunęła rygiel. Poczułem, jak mój oddech przyspiesza. Serce uderzało mocniej niż przed walką ze śmiertelnie groźnym przeciwnikiem. – Ty nie rozumiesz – rzekłem. – Powinienem cię zabić. – Ale… ale mnie uratowałeś – odpowiedziała drżącym głosem. Podeszła, objęła mnie i złożyła pocałunek na moich ustach. Przeszył mnie elektryczny dreszcz, a paleta jej barw prześwietliła moje ciało. Niesamowita feeria kolorów wypełniła mój umysł. Czy to magia? Przytuliłem ją. I wiedziałem już, że wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć. • • • Nie spaliśmy całą noc. Rozmawialiśmy. Jakież to banalne. Banalne dla wszystkich poza mną. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wymieniałem z kimś myśli. Śmiałem się i płakałem, kiedy opowiadała mi o swoim życiu. Ona słuchała z zafascynowaniem, kiedy mówiłem jej o Wędrowcach, chaosie i moich oczach – moim darze. Vantiria – tak brzmiało jej imię. Z początku nie mogłem przypomnieć sobie swojego – tak dawno go nie używałem. Jednak zabawnymi pytaniami i rozradowanymi oczyma wyciągnęła je z czeluści mojego umysłu. Azirot – nie tylko poznałem je na nowo. Po raz pierwszy od niepamiętnych lat nabrało dla kogoś znaczenia. Vild ją polubił. Pozwalał się jej pieścić, patrząc z lekkim przestrachem na mnie – tak jakby bał się, iż odbiorę to jako zdradę. Uśmiechałem się przekonany, że wygląda to komicznie. Odwykłem. Godziny zleciały niczym sekundy. Czułem, że zbliża się świt. Nie wahałem się już jednak. Wiedziałem, że muszę stąd odejść jak najszybciej. Opuścić wieś wraz z nią. Spakowałem bagaże. Poleciłem jej zabrać ciepłe ubrania i zapasy. Zbiegła po schodach cicho niczym mysz. Udałem się w jej ślady, próbując nie narobić hałasu. Na dole usłyszałem harmider w kuchni. Wszedłem tam. Czerwony ze złości karczmarz próbował uderzyć Vantirię. Dziewczyna nie kuliła się, a próbowała go wyminąć i zgarnąć z haka ogromny kawał wędzonej szynki. Kiedy właściciel przybytku mnie zobaczył, pobladł cały. Chciał coś rzec, ale z rozdziawionych ust wyszło tylko „yhym”. Spojrzałem na niego z pogardą. Wskazałem mu palcem na tylne wyjście. Cofnął się, drążącymi rękoma odciągnął rygiel i wypadł na mróz w samej koszuli. Vantiria zagarnęła całe jedzenie, jakie leżało na wierzchu, do przygotowanego uprzednio worka. Wręczyła go mnie mówiąc ze śmiechem, iż to mężczyzna powinien dźwigać. Przyjąłem dodatkowy balast. Wyszliśmy na zewnątrz. Wyglądało na to, iż śnieżyce przeszły i dziś będzie cisza. Na wschodzie słońce wyłaniało się zza horyzontu. Tym razem nie odczuwałem zimna. Ruszyliśmy szybkim tempem w stronę traktu i wyjścia z doliny. • • • Szliśmy żwawym krokiem. Po obu stronach drogi towarzyszył nam las. Śnieg prószył delikatnie, a drzewa pokryte białym puchem falowały lekko na wietrze. Gdzieniegdzie widać było sople lodu, słońce świeciło jasno. Uśmiechaliśmy się rozmawiając, a obok nas wesoło stąpał Vild. Weszliśmy na długi kamienny most, który przecinał rzekę Kylos. Wiedziałem, że zdążymy. Wieczorem dotrzemy do Horeth – dużego miasta pośród gór. Tam postaram się ukryć nas oboje. Później będę się zastanawiał, co dalej. Westchnąłem i spojrzałem na Vantirię. Jej twarz, zarumieniona od zimna, wyglądała uroczo. Vild pierwszy nadstawił uszu. Ja usłyszałem pędzące galopem konie zaraz po nim. Niestety, zbyt późno. Nie było gdzie się schować. Nie zdążylibyśmy dobiec do końca przeprawy i zanurzyć się w lesie. Kazałem dziewczynie zejść na bok, samemu czyniąc podobnie i ukrywając głowę w głębokim kapturze. Być może nie zwrócą na nas uwagi, być może przejadą – powtarzałem w myślach ze złudną nadzieją. W głębi ducha jednak wiedziałem, że tak nie będzie. Po kilku sekundach byli już widoczni. Naliczyłem tuzin jeźdźców. Gdy się zbliżyli, rozpoznałem dwóch magów, pełniących rolę ariergardy, w błękitnych i szkarłatnych szatach pokrytych runami. Dalej jechał lord w bogato zdobionym stroju i paradnej zbroi. Obok niego wypatrzyłem Elthala, który siedział krzywo w siodle, oraz dwóch osobistych strażników. Z przodu oddział osłaniało sześciu paladynów w błyszczących, grawerowanych pancerzach. Nie miałem pojęcia, że ród Forsil posiada aż tak wielkie wpływy. Stanęli przed nami. Schowałem Vantirię za siebie, szykując miecz, choć moje szanse w starciu z nimi były nikłe. – Nie przejmuj się, kilku patałachów to zbyt mało, żeby mnie zabić – szepnąłem do niej. Jej aura była bardzo niestabilna, ziarno w jej duszy drżało. Nie wiedziałem, co to oznacza. – Czy to ty zabiłeś mego syna? – zapytał lord, przeszywając mnie wzrokiem. Jego aura była chłodna, pałał żądzą zemsty. Zrzuciłem kaptur i spojrzałem mu prosto w twarz. Na chwilę utonął w moich czarnych oczach, tracąc swoją butę. – Chciał zgwałcić tę kobietę – rzekłem złowieszczo. – Może to niegodne mego syna, ale miał prawo ją posiąść. To nasze ziemie i nasi ludzie – stwierdził lord. – Jesteś Wędrowcem. Nie miałeś prawa interweniować. – Do jego koloru powoli zaczęły wdzierać się czerwienie złości. – Nie tobie oceniać, co mi wolno, a co nie – rzekłem. Wyraźnie go irytowałem i ten fakt sprawiał mi radość. – Odstąpcie, bo inaczej wszyscy podzielicie los twojego syna. – Spróbowałem zagrać ich strachem przed Wędrowcami. To mogło podziałać. Cały oddział się poruszył, a ich aury zaczęły wyraźnie blednąć. Szeptali pomiędzy sobą. Sam lord patrzył chmurny spod swoich krzaczastych brwi, a jego aura wskazywała, że wcale nie jest pewny wygranej. Wtedy odezwał się Elthal, który płonął żądzą śmierci. Mówił cicho i ponuro, jednak w jego słowach słychać było jakąś ukrytą siłę. – Nie obawiajcie się go. Zdołałem go zranić – zaczął. – Znam takich jak on. Czasem zdawać by się mogło, że to normalni ludzie, zdolni do uczuć, rozróżniający dobro i zło. To wszystko pozory – kontynuował. – To wypełnione czernią skorupy stworzone w jednym celu, do zabijania. On doskonale wie, że nas nie pokona. Dlatego próbuje nas zastraszyć. Inaczej już leżelibyśmy martwi – skończył. Zaczęli odzyskiwać barwy. Przekląłem w duchu. Spojrzałem na Vantirię. Krew zastygła w moich żyłach dokładnie tak jak wtedy, gdy pojąłem, iż nosi w sobie ziarno. Teraz kwitło w niej. Jej aura oszalała, zmieniając co chwilę kolor. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje. Zaczęła się trząść. Otuliłem ją ramionami, próbując uspokoić. Kąciki jej ust uniosły się delikatnie w górę. Jej poświata przeszywała moje ciało. Świat dookoła się rozmył. Spadłem w przestrzeń. Byłem w niej zawieszony. Podeszła do mnie. Uśmiechała się. – Już teraz wiem. Nie musisz się bać – rzekła. – Nie rozumiem. – On nie zrobi nam krzywdy. To nie jest jego natura. Myliliście się wszyscy. – Dalej nie pojmuję. |
— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.
więcej »Upubliczniasz dostęp do swoich myśli i ludzie odnajdują w tobie własne odbicie. Nie możesz kłamać, oszukiwać. Jesteś tylko tym, czym jesteś, obrany z pozorów i kurtuazyjnych zasłon, które jedynie przysłaniają twoją zwyczajność. Rzeka to widzi i podziwia. A ty podziwiasz siebie za to, że odważyłeś się pokazać komuś prawdziwe ja. Że stałeś się przez to kimś niezwykłym.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak