Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Justyna Hankus
‹Wędrujące oko, smog i tramwaje›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJustyna Hankus
TytułWędrujące oko, smog i tramwaje
OpisAbsolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, katowickiego Wydziału Grafiki. Artystka. Projektantka. Ilustratorka. Copywriterka. Matka, kucharka, nauczycielka, doktorka-amatorka, żona, tęczowa cyklistka. Od dwudziestu lat mieszka w Warszawie. Pracuje jako Art Director w agencji marketingu medycznego.
Konkursy, teksty, nagrody:
I miejsce – Małe Formy Literackie inspirowani Tyrmandem, 2020
Wyróżnienie w projekcie Pierwsza Książka Prozą – Stacja Literatura, 2020/Biuro Literackie
Główna nagroda – Bajka i Papier, 2019
II miejsce – Studium Literackie Uniwersytetu Jagiellońskiego, w konkursie „Pamiętam, że…” 2015
Teksty nagrodzone w małych konkursach RMF Classic, Twój Styl, portal kulturalny Dzika Banda.
Publikowała w Nowej Fantastyce, 2019, Helikopter, 2020.
Gatunekgroteska, post-apo

Wędrujące oko, smog i tramwaje

« 1 2 3

Justyna Hankus

Wędrujące oko, smog i tramwaje

– Musi coś być – powiedziałam cicho. – Tata, zanim poszedł umrzeć, powiedział mi, że jak nie wróci, to żebym pamiętała, żeby dotrzeć na szczyt. Nie wiem, co to znaczy, ale wydaje mi się, że dłużej nie wytrzymam… Mam się rozmieniać w energię do pięćdziesiątego piątego roku życia, a potem mnie wyrzucą na kompost? – Zaczęłam płakać wyobrażając sobie liliowe ciało mamy leżące na stercie gnoju.
Kenka też zaczęła płakać i posikała się od razu.
– Weź się w garść – Patronka odwróciła się do ściany. – I nie histeryzuj, bo straszysz dzieci.
Dom spał, parując. Wysysana energia ulatniała się pionowo i leciała trakcją do wieżowców.
Obudziłam się po krótkim śnie i wstałam. Przekroczyłam śpiące dziewczyny, minęłam pokój Rządcy i zeszłam do piwnicy. Postałam chwilę nasłuchując. Było cicho, nie licząc szumu drutów energetycznych. Podeszłam do zasnutego pajęczyną okienka, przytrzymałam oko i wpatrzyłam się w niebieskawy mrok. Nagle ujrzałam histerycznie migające światło od Dany’ego. Nie nadawał normalnym sygnałem, tylko raz za razem. Odpowiedziałam i światło zgasło. Podeszłam do piwnicznych drzwi, prowadzących schodami na podwórze, i otworzyłam je.
Wyszłam na schodki. Po chwili usłyszałam szelest kroków w pyle i Dany wynurzył się z mroku.
– Stało się coś? – zapytałam.
Stał zmięty i choć nie widziałam go dobrze, wyczuwałam, że się boi.
– Likwidują nas – rzekł.
– Jak to? – wykrzyknęłam.
– Podsłuchałam naszego Rządcę. Dziś zabrali czterdziestki piątki. Za dzień, dwa zabiorą mnie i resztę dwudziestek. Potem przyjdą do was. Cały ten pas ma być wyczyszczony pod nowe wieżowce.
Zamilkł.
To możliwe, pomyślałam. Do niedawna widać było światła z sąsiednich ulic; coś majaczyło w dzień, choć niewyraźnie; z dzieciństwa pamiętałam, że wzdłuż naszej ulicy, za potokiem płynącym od fabryki była druga ulica, równoległa. Od jakiegoś czasu jednak nie dolatywały stamtąd do nas żadne światła, żadne odbicia.
– Coś trzeba zrobić – powiedziałam.
– Ale co? – zadrżał Dany.
Kazałam mu iść do domu i wrócić jutro w nocy o tej samej porze. Potem wróciłam do pokoju, a rano zanim poszłyśmy jeść powiedziałam dziewczynom, czego dowiedziałam się od Dany’ego.
– Musimy uciec – dodałam.
– Głupia – skwitowała Patronka.
Kenka nie odezwała się wcale, za to Ośliźnica powiedziała, że idzie ze mną.
– I z Danym – odparłam.
– Och, oczywiście – Ośliźnica machnęła ręką.
Tego samego dnia przyszli urzędnicy. Zabrali dwie kobiety powyżej trzydziestki, które mieszkały w pokoju taty.
W nocy przyszedł Dany. Powiedział, że w ich domu zostały cztery osoby, i że Rządca poszedł z urzędnikami i nie wrócił. Bał się. Zniosłam mu koc, powiedziałam, żeby został w naszej piwnicy. Pokazałam mu kryjówkę za starym silnikiem do pompy wodnej.
– Nie płacz – otarłam mu dłonią łzy, które spływały wzdłuż blizny.
– Ale ja się boję – odparł.
– Uciekniemy do Boga – powiedziałam, zanim zastanowiłam się nad swoimi słowami.
– Ale mówiłaś, że Bóg jest głupi.
– Może mówiłam, ale na razie nie mam innego pomysłu. Idę teraz na górę, świta, Rządca będzie nas liczył.
W dzień spakowałyśmy wszystko, co mogłyśmy zabrać. Ośliźnica miała szklaną butelkę, nalałyśmy do niej wody. Plastikowych butelek nie było od dawna, szklane się wytłukły, a nowych nie przywieźli. Zabrałyśmy suchy chleb, krakersy i wszystkie ubrania, które były nasze.
Wykradliśmy się przez piwniczne okienko jeszcze tej samej nocy. Gdy odchodziłyśmy, Patronka powiedziała: Powiedzcie mu, powiedzcie mu… że lubię bezy z kremem.
• • •
Nic nie było widać, tyle co zawsze – rudawa, momentami żółta jak siki, śmierdząca mgła. Minęłyśmy dom Dany’ego wyglądający jak czarny szkielet i doszłyśmy do wyschniętego koryta rzeczki, zasypanego popiołem. Wyglądałyśmy jak sklecone z byle czego zabawki. Wzięłam ze sobą całą taśmę klejącą, jaka mi została; posklejałam się na okrętkę. Ośliźnica też użyła taśmy, tylko ona miała srebrną. Dany nic nie musiał robić, on miał jedynie bliznę, jego ciało pozostawało gęste. Za rzeczką podłoże było czarniawe, nierówne, usiane bryłkami stopionego plastiku; lekko rezonowało. Szliśmy nieśpiesznie, ostrożnie. Trzymaliśmy się torów, chociaż nie wiedzieliśmy, dokąd prowadzą. Mijaliśmy po drodze brunatne hałdy, niektóre dymiły – nie chcieliśmy się do nich zbliżać.
Zrobiło się jaśniej, ale jak okiem sięgnąć było pusto, chociaż wydawało się, że przestrzeń dzieli się na sektory. W końcu zatrzymaliśmy się na kolejnym przystanku. Zjedliśmy krakersy i chleb, kolejno popiliśmy wodą.
W pewnym momencie tory zaczęły lekko rezonować. Usłyszeliśmy daleki szum tramwaju.
Wagony zjawiły się nagle z pękającej mgły, podzwaniając swojsko.
Pojazd zatrzymał się, zapiszczał, stęknął i otworzył wszystkie drzwi naraz.
Wsiedliśmy.
W środku obok plastikowych, pomarańczowych siedzisk znajdowały się fotele z bordowego pluszu, pikowane złotą nicią. Gapiłam się na nie. Żadne z nas na takim nie usiadło.
Tramwaj wiózł nas przez mgłę, kołysząc lekko. Zasnęliśmy.
Gdy otworzyłam oczy, tramwaj stał na pętli, wokół było jaśniej niż zwykle i widać było podstawy wieżowców. Byliśmy pod największym z nich.
– To tutaj – powiedziała Ośliźnica. – Tutaj mieszka Bóg.
– Skąd wiesz? – zapytałam.
– Widziałam na hologramie, jedna kucharka miała na wiecu.
– Nie mamy nic do stracenia.
Pociągnęłam Dany’ego za rękaw i weszliśmy w otwartą czeluść wieżowca, skąd wionęło chłodną czernią. Klatka schodowa poszatkowana stopniami wspinała się zygzakami w górę.
Poszliśmy, nic do siebie nie mówiąc.
Około dwunastego piętra natknęliśmy się na patrol urzędników. Czterech mężczyzn z teczkami w lewej dłoni schodziło ze schodów równym rytmem. Było za późno, żeby uciec, więc stanęliśmy przerażeni, zbici w kupkę. Tymczasem patrol minął nas, nawet nie spojrzawszy w naszą stronę. Jeden z urzędników powiedział coś niezrozumiałego do krótkofalówki, która zagrzechotała, zaśpiewała wysokim tonem i umilkła. Poszliśmy dalej.
Po sześćdziesiątym piętrze przestałam je liczyć. Dany pochlipywał lekko i wzdychał.
Schody skończyły się po sto trzydziestym drugim piętrze albo sto czterdziestym trzecim, nie wiem. Wyżej na ścianie była przymocowana drabinka wiodąca do klapy w suficie.
Od około dziewięćdziesiątego piętra słyszeliśmy, że ktoś za nami idzie. Stukot wielu butów w nierównym rytmie, za to stale przybliżający się do nas. Nie mieliśmy siły przyspieszyć, na szczęście najwyraźniej dotarliśmy na szczyt.
Piekła mnie twarz, spod taśmy spływał pot tworząc swędzące bąble. Ośliźnica była spuchnięta, z oczu zrobiły jej się szparki. Czułam ogromną potrzebę zerwania taśmy, ale spojrzałam w dół, na niższych piętrach błysnął metal broni.
Pospieszając się wzajemnie wspięliśmy się po drabince i wydostaliśmy się na dach.
Był płaski, mlecznobiały, gładki. Wokół rozciągał się błękit przestworzy, kolor, od którego ścisnęły mi się ślinianki; zasłoniliśmy oczy dłońmi. Ciepłe, pachnące powietrze napłynęło delikatną bryzą, padliśmy oszołomieni na kolana, kaszląc.
Potem wstaliśmy i potykając się poszliśmy przed siebie, zrzucając ubrania po drodze.
Środek dachu zajmował postument, na który prowadziły schody ze wszystkich stron. Na szczycie schodów stał tron: wysokie, białe krzesło obracające się wolno wokół własnej osi. Nie chcieliśmy czekać, aż obróci się do nas, tym bardziej, że pierwsi żołnierze już wspinali się po drabince.
Pokracznie wprawiając w ruch nasze okaleczone ciała zmusiliśmy się do biegu. Okrążyliśmy schodki i wbiegliśmy na górę…
Tron był pusty.
Nie było Boga.
– Schodzić! – usłyszeliśmy za sobą.
Postument otoczony był przez ubranych w czarne mundury mężczyzn.
Zeszliśmy na drżących nogach, rozumiejąc, że przegraliśmy.
Roześmiałam się. Wtedy podszedł do mnie duży samiec w hełmie oraz masce i uderzył mnie pięścią w rękawicy w twarz. Upadłam. Kopnął mnie.
Ośliźnica rzuciła się na niego, ale chwycił ją za szyję i trzymał na wyciągniętej ręce. Potrząsnął nią, puścił, upadła obok mnie. Z rozerwanego policzka kapnęła krew.
Drugi mężczyzna zbliżył się do Dany’ego i uderzył go kolbą karabinu.
Dany zadrżał i krzyknął z przestrachem. Żołnierz przyłożył mu lufę do mostka, a wtedy Dany uniósł ręce w górę i zawołał drżącym głosem:
– Nie! Jestem mężczyzną, jestem mężczyzną!
Potem rozpiął spodnie i spuścił gacie.
Zrobiło się zamieszanie. Chwyciłyśmy się z Ośliźnicą za ręce i wyczołgałyśmy się spod nóg żołnierzy do krawędzi dachu, ciągnąc za sobą krwawą smugę.
– Stać! – zawołało nagle sto karabinów na dwie małe kobiety, prawie potłuczone na kawałki. – Wstać i odwrócić się!
A my spojrzałyśmy na siebie, na swoje zniekształcone rysy, zapadłe ciała i zrozumiałyśmy w jednej chwili, że nie mamy nic do stracenia.
Dlatego wstałyśmy wolno, tyłem do karabinów, a potem zrobiłyśmy krok przed siebie, bo pewnie Bóg jest gdzie indziej, może wyszedł tylko na chwilę, może gdzieś go znajdziemy.
Warszawa, luty 2020
koniec
« 1 2 3
12 grudnia 2020

Komentarze

12 XII 2020   20:12:38

Typowa literatura menstruacyjna

12 XII 2020   20:16:20

Dziękuję, to komplement

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.