Na wybiegu dla lwów przebywał mój ulubiony kolega z pracy. Karmił z ręki ufnie podchodzące zwierzęta, coś cichutko do nich mówiąc i szczerząc w uśmiechu nienagannie białe zęby. Nawet pogłaskał po grzywie ogromnego samca, po czym z radością wręczył mu solidny kawał mięsa.
Części zamienne
Na wybiegu dla lwów przebywał mój ulubiony kolega z pracy. Karmił z ręki ufnie podchodzące zwierzęta, coś cichutko do nich mówiąc i szczerząc w uśmiechu nienagannie białe zęby. Nawet pogłaskał po grzywie ogromnego samca, po czym z radością wręczył mu solidny kawał mięsa.
Bohdan Waszkiewicz
‹Części zamienne›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Bohdan Waszkiewicz |
Tytuł | Części zamienne |
Opis | Autor urodził się w drugiej połowie lipca w Kętrzynie. Zawodowo zajmuje się logistyką w drukarni, a hobbystycznie muzykowaniem oraz pisarstwem. Kilka jego opowiadań zostało opublikowanych na łamach periodyków literackich, a wkrótce ukaże się jego debiutancka powieść. |
Gatunek | SF |
Wspięliśmy się po schodach do sali konferencyjnej, wiedząc, że spotkanie będzie dotyczyło nowego pracownika. Potem szybko zajęliśmy krzesła ustawione w równych rzędach.
– Oto nasz nowy kolega. – Menadżer, z racji niemałej otyłości nazywany przez nas Serdel, przedstawił stojącego obok niego mężczyznę. – Simon ma wieloletnie doświadczenie w branży magazynowej, więc powinien szybko się wdrożyć w szczegóły funkcjonowania firmy.
Od kilku dni widywaliśmy odwiedzających nasz magazyn potencjalnych nowozatrudnionych, niemniej ten wybór zaskoczył wszystkich. „Dziwna decyzja kierownictwa” – pomyślałem, zdając sobie sprawę z faktu, że inni sądzili podobnie, bo w firmie nie dało się narzekać na brak zajęcia i często zdarzały się miesiące, kiedy z trudem wyrabialiśmy się z robotą.
Simon Porcel stał przed nami w całej swojej okazałości. Mizernej okazałości. Na oko wyglądał na kogoś grubo po pięćdziesiątce i ważył nie więcej niż sześćdziesiąt pięć kilogramów. Biel jego włosów wręcz oślepiała, a pooraną zmarszczkami twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Ani trochę się nie przejął lustrującym wzrokiem trzydziestu ludzi.
– Nie da sobie rady – powiedział cicho Scott, pochylając się nad moim uchem. – Za dwa tygodnie się zwolni, zobaczysz.
Pokiwałem głową. Trudno się było nie zgodzić.
Nasze przypuszczenia wieszczące szybki koniec kariery Simona zupełnie się nie sprawdziły. Facet pracował za dwóch, a układanie ciężkiego towaru na paletach czy przenoszenie wcale nielekkich pakunków nie sprawiało mu większych trudności. Wszystkie systemy komputerowe ogarnął w okamgnieniu. Dość szybko też znalazł wspólny język z kierowcami, dla których czas spedycji miał ogromne znaczenie, a Porcel bez opieszałości wsiadał do wózka widłowego, po czym szybciutko załadowywał przyczepy. Do tego wszystkim pomagał, jeśli tylko zaszła taka potrzeba.
Generalnie był sympatyczną, pracowitą i pomocną osobą. Nie dało się go nie polubić.
– W porzo, Simon? – przywitałem się z nim na firmowym parkingu kilka minut przed rozpoczęciem pracy.
– Tak, w porządku – odpowiedział, dodając: – Miło porozmawiać z kimś z Londynu. Jakby nie było, jest nas tylko dwóch w firmie.
– Nie jesteś z Nottingham? – Zaskoczył mnie ten fakt. – Mówisz z tutejszym akcentem.
– Bo przyjechałem tutaj z rodzicami, kiedy miałem osiem lat. Ale urodziłem się Londynie – wyjaśnił. –Ty masz typowo londyński akcent. Długo tutaj mieszkasz?
– Pięć lat temu poznałem tutejszą dziewczynę. Przyjechałem do niej i tak już zostało.
Rozmawiając dotarliśmy do magazynu. A potem przez cały dzień gęby nam się nie zamykały. Dowiedziałem się, że mój rozmówca był sześćdziesięciopięciolatkiem, co mnie zdziwiło – obstawiałem nieco niższy wiek. Jego poprzednia firma splajtowała, stąd zatrudnienie u nas, i choć mógł ubiegać się o wcześniejszą emeryturę, zrezygnował z tej możliwości.
– A co niby miałbym robić? – zapytał rozbrajająco. – Lubię pracować, a przede wszystkim przebywać wśród ludzi.
Wspomniałem o moim muzykowaniu w metalowej kapeli, a on opowiedział o swojej grze w miejscowym folkowym zespole, z którym od czasu do czasu występował na festiwalach. Ponadto napomknął o uwielbianych przez niego wypadach rowerowych, a nawet okazało się…
– Do pracy rowerem?! – Aż mi pociemniało w oczach na samą myśl o takiej przejażdżce. – Przecież to dwanaście mil w jedną stronę!
– No niby tak, ale zajmuje mi to jakąś godzinę z kawałkiem, więc nie jest tak źle. – Zaśmiał się, widząc moje zdumienie. – I pedałuję tylko wtedy, kiedy nie pada, bo w deszcz to jednak wolę samochód.
Zatkało mnie. Facet, o trzy dekady starszy ode mnie, robił rowerkiem prawie czterdzieści kilometrów dziennie, a ja odpalałem samochód nawet wtedy, kiedy udawałem się do pobliskiego sklepu. „Kurczę, ale on musi mieć kondychę” – przemknęło mi przez myśl.
Obudziło nas ciepłe, lipcowe słońce. Biorąc pod uwagę pogodę w północnej Anglii, trzeba było łapać byka za rogi. Abbey postarała się o to, zanim zdążyłem nacieszyć się sobotnim wylegiwaniem w łóżku.
– Pojedźmy do zoo – szepnęła, drapiąc mnie po plecach. – No wstawaj, leniuchu.
Zanurzyłem się w błękicie jej oczu, a po chwili poczułem wilgotne ciepło na moich ustach. Kto w takiej sytuacji by się sprzeciwiał?
– Jasne. Ale najpierw szybki numerek.
I już po chwili stelaż naszego łóżka rytmicznie uderzał o ścianę. Szepty, jęki, pojedyncze słowa przybierały na sile, wybrzmiewając głośniej i głośniej. Aż wreszcie rozległ się krótki kobiecy krzyk.
Ogrody zoologiczne nigdy nie wzbudzały we mnie entuzjazmu. Najchętniej wypuściłbym wszystkie zwierzaki na wolność i niechby sobie żyły do późnej starości, ciesząc się swobodą. Tylko, że zaraz potem wylądowałbym w więzieniu, a uciekinierzy zostaliby schwytani w pobliskim Sherwood lub odstrzeleni na ulicach miasta jako potencjalne zagrożenie. Ryzyko niewarte zachodu.
I tak spacerowaliśmy od małp do żyraf, od słoni do hipopotamów, aż wreszcie zatrzymaliśmy się w części z drapieżnymi kotami.
– No, nie wierzę… – wydukałem zaskoczony. – Przecież to Simon.
Na wybiegu dla lwów przebywał mój ulubiony kolega z pracy. Karmił z ręki ufnie podchodzące zwierzęta, coś cichutko do nich mówiąc i szczerząc w uśmiechu nienagannie białe zęby. Nawet pogłaskał po grzywie ogromnego samca, po czym z radością wręczył mu solidny kawał mięsa.
Pomachałem mu. Zdawszy sobie sprawę, że mnie nie zauważył, jeszcze raz zasygnalizowałem swoją obecność, lecz tym razem uczyniłem to wykrzykując jego imię. Spojrzał w moim kierunku. Pokazał uniesiony kciuk i zasugerował ruchem głowy, że zaraz opuści swoich podopiecznych.
Kiedy po kilku minutach zjawił się obok nas, przedstawiłem mu Abbey, po czym szybko postanowiłem zaspokoić swoją ciekawość:
– Co ty tutaj robisz?
– Jestem wolontariuszem i opiekuję się lwami. Lubię zwierzęta, więc taka praca sprawia mi przyjemność – wyjaśnił pokrótce, dodając ze śmiechem: – Choć ta w magazynie też jest w porządku.
Przez dłuższy czas opowiadał nam z nieukrywaną pasją o swoim weekendowym zajęciu. Do wolontariatu zgłosił się trzy miesiące wcześniej, a po zaliczeniu odpowiednich szkoleń dostał pod opiekę lwy. Szybko streścił, na czym polegała jego praca i zakończył wypowiedź stwierdzeniem, że w przyszłości chciałby również sprawować pieczę nad słoniami.
– Lubię je. To bardzo mądre stworzenia. – Jego oczy zalśniły z podziwu. – Ale słuchajcie, muszę już iść, obowiązki wzywają.
Pożegnaliśmy Simona i wróciliśmy na główny trakt zoo. Po krótkim marszu znaleźliśmy się przy pastwisku dla kóz. Abbey postanowiła podtuczyć zwierzęta zakupioną wcześniej karmą, a ja udałem się do toalety. Nie uszedłem daleko, gdy usłyszałem za sobą głos:
– Halo, przepraszam!
Zerknąłem za siebie i ujrzałem zbliżającego się mężczyznę. W nienagannie skrojonym garniturze sprawiał wrażenie ważnej persony.
– Dzień dobry, jestem menadżerem tego ośrodka. – Zatoczył ręką koło, niejako obrazując czym zarządzał.
– Dzień dobry – odpowiedziałem i natychmiast zacząłem szukać w głowie potencjalnych wykroczeń. Samochód? Zaparkowany zgodnie z przepisami. Śmieci? Nie, przecież wszystkie wylądowały w koszach. Abbey przekarmiła jakąś kozę? Bardzo możliwe.
– Zauważyłem, że rozmawiał pan z moim pracownikiem, Simonem – rozpoczął. – Czy mogę wiedzieć, skąd się znacie?
– Aaa, tak. – Poczułem ulgę, że żadna z kóz nie ucierpiała. – Pracujemy razem w Bertbooks.
– Doprawdy? To fantastycznie! I co pan sądzi o Simonie?
Pytanie wydało mi się nie na miejscu. Arogancja mojego rozmówcy aż waliła w pysk, niemniej jednak postanowiłem mu odpowiedzieć. Bez ceregieli wyłuszczyłem, że Porcel jest nie tylko bardzo dobrym pracownikiem, lecz również wspaniałym kolegą.
– Tak właśnie myślałem… – zrobił krótką pauzę, jakby zbierając się, by wyartykułować: – A jak długo pracujecie razem, jeśli to nie tajemnica?
– Za kilka dni upłynie miesiąc. – W moim głosie pojawiła się nutka irytacji. – A mogę wiedzieć, dlaczego pan o to pyta?