Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 23 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Paweł Wolski
‹Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorPaweł Wolski
TytułOpowieści starego nawigatora: Miasto Słońca
OpisPaweł Wolski (pseudonim literacki) – gdynianin urodzony w zamierzchłych latach 60. ubiegłego wieku. Absolwent dziennikarstwa na UW, dziennikarz ekonomiczny, obecnie analityk. Ulubiony uprawiany rodzaj fantastyki – alterhistoria, dzięki czemu jego „Plan Basior” ukazał się w numerze 9/2019 „Nowej Fantastyki”, zaś „Tańczące w słońcu sosny” zdobyły jedną z nagród w konkursie „Trójkąt sudecki”. Pierwsze z cyklu kilkunastu odrębnych, a gotowych już opowiadań o nawigatorze Snuffie zdobyło wyróżnienie specjalne w konkursie na portalu NF i opublikowane zostało w Antologii NF „Fantastyczne Pióra 2018”. Drugie w kolejności ukazało się w „Esensji” w lipcu 2021. Poza pracą, hobbystycznie, historyk pierwszej połowy XX wieku, tłumacz rosyjskiej poezji, wodniak, wędkarz, turysta górski.
Gatunekhumor / satyra, SF

Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca

Paweł Wolski
« 1 2 3 4 »

Paweł Wolski

Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca

Prywatne rezydencje położone po drugiej stronie Miasta Słońca, osiemnaście mil pod naszymi nogami, widzieliśmy już kilkakrotnie, przy okazji kolejnych zaproszeń od stałych rezydentów Kolonii. Za każdym razem wracaliśmy w takim szoku, że szczegóły wizyt nieodmiennie nam się w pamięci zacierały, przytłoczone dojmującym poczuciem społecznej niesprawiedliwości. Nie to, żebyśmy zazdrościli, nie oddalibyśmy marsjańskiego domku za żadne pieniądze, ale porażała nas skala tutejszej rozrzutności. Pewnie dlatego Ania już w windzie wiozącej na „naszą” stronę, za każdym razem równie ostro wyrażała swoje zdanie na temat cywilizacyjnej gry pozorów. Ja zaś po cichu ustawiałem sobie na nowo obraz świata.
Przy okazji wyjaśniło się, skąd ta feta na naszą cześć. W miarę rozbudowy Szlaku zaczęło się na nim pojawiać stanowczo zbyt wiele przypadków śmiercionośnej Szarej Pleśni, co zachwiało procesem naboru nowych kadr dla międzygwiezdnego transportu. To zaś oznaczało dla inwestorów, co do jednego mieszkańców Kolonii, gigantyczne straty. Podobnie jak dla właścicieli stoczni, w których powstawały transportowe gwiazdoloty. Właścicieli, którzy, zupełnym przypadkiem oczywiście, również bez wyjątku zamieszkiwali Miasto Słońca. Kiedy więc dziwnym zbiegiem okoliczności udało mi się czas temu jakiś, wraz z załogantką Cabrini, w statku zaatakowanym przez Szarą Pleśń rozpoznać wzorce rządzące tą kosmiczną zarazą, prawdopodobnie połowa Miasta Słońca piła z radości przez tydzień. A w tym czasie druga połowa – na trzeźwo skupowała akcje firm należących do połowy pierwszej.
Tylko dlatego w ostatnich dniach jedliśmy już kolację u właściciela stoczni największych Susłów, u prezesa międzygwiezdnej kooperatywy hodowców pieczarek oraz u założycielki informatycznej korporacji programującej kolejne generacje Ajek, sztucznych inteligencji pomagających w sterowaniu flotą tysięcy kosmicznych „ciężarówek” o ładowności do stu milionów ton każda. Jak wyglądało wnętrze Kolonii też zatem zdążyliśmy się przekonać. Oprócz elementów konstrukcyjnych, dźwigarów z nanorurek niemal identycznych jak tworzywo marsjańskiej orbitalnej windy, prócz hydroponicznych upraw, systemów podtrzymywania życia, portu zdolnego przyjmować pięćdziesięciomilionowce, w samym centrum „miąższu” Kolonii umiejscowiono generatory oraz przetwornice energii i pól siłowych. W pobliżu mieściły się centrum administracyjne i służbowe siedziby zarządzających, w tym sale i kancelaria Wielkiego Zgromadzenia Solariuszy.
Najbogatsze rodziny galaktyki wyznawały bowiem w swym ultranowoczesnym mateczniku kult absolutnej równości i pielęgnowały pełną, wręcz przesadną demokrację. W sumie nic dziwnego, skoro każdego ze stałych rezydentów Kolonii stać było na dosłownie wszystko. Włączając posiadanie całych planet w zasiedlonej przez ludzi części Kosmosu. Jednak uwierzcie – u siebie ci „równi pośród równych” plutokraci wyznawali wręcz… zaawansowany socjalizm! To, jakby je określił poczciwy Le Bon, skrajne ucieleśnienie idei monarchicznej. Każdemu według potrzeb. Dowolnych. I do tego cyklicznie wybierana administracyjna władza absolutna na samej górze społecznej piramidy. Nie bez przyczyny wzięli sobie za wzór ustroju Miasta dzieło Campanelli!
Jak powiedział nam drugiego dnia pobytu kolejny przewodnik – tym razem Główny Informatyk, niejaki Thadeo Moore XV. (oficjalne personalia w Kolonii przyjmowano wraz z funkcją), prywatnie jeden z kilku udziałowców Wielkiego Szlaku, co roku, tuż przed Wielkim Solarnym Karnawałem, rezydenci Kolonii zwoływali bowiem Wielkie Zgromadzenie Solariuszy. Czyli obywateli a zarazem akcjonariuszy Miasta Słońca. Wybierali na nim spośród siebie Głównego Administratora, sprawującego na terenie Kolonii władzę niemal absolutną. A oprócz niego trzech równoważących oraz kontrolujących go triumwirów: zarządzających infrastrukturą Stacji, przetwarzaniem jej danych, a w końcu systemami usług społecznych. Od zaopatrzenia w najbardziej wyszukane wiktuały (opłacane w ramach corocznej słonej składki), po edukację czy zapewnienie wszystkim absolutnego bezpieczeństwa. Kiedy zaś ktoś z zewnątrz dorabiał się majątku przekraczającego „wartość” najbiedniejszego z dotychczasowych mieszkańców, rezydenci przegłosowywali podmiankę: najuboższy Solariusz „wylatywał z orbity”, a jego udział w stacji wykupywał kolejny głodny splendoru wilk biznesu. Nieodwołalnie, chyba że po jakimś czasie sam też zanadto zbiedniał i musiał się pakować. Dzięki czemu Solariusze mieli nieustająco wysoką motywację do dalszego pazernego ładowania i tak już po brzegi wypełnionych skarbców i kont bankowych.
• • •
A że bogatych było stać – w Kolonii w ogóle nie było żywych służących, wszystkim zajmowały się superdrogie automaty i androidy sterowane przez Ajki, o czym przekonaliśmy się z Anią już kwadrans po wylądowaniu. Po powitaniu przez samego G.A. Theo Campa, właściciela siedemdziesięciu procent wszystkich, znanych mi przecież doskonale, hodowli przerośniętej wołowiny z rolniczej planety w Układzie Żagla, nasze walizy chwacko złapało kilku mechanicznych służących. O niebo piękniejszych od mej dawnej prototypowej robociej załogi. Z lądowiska przejechaliśmy cztery mile dzielące nas od powierzchni luksusową klimatyzowaną windą. Nie dość, że z własnym ciążeniem, to wyłożoną boazerią z wenusjańskiej czeczoty, lśniącą wypolerowanym srebrem, a może jedynie tańszym od niego od dawna złotem, niczym wagony klasy Lux w carskim Transsibie. Dwunastominutowa podróż minęła nam w pełnym zakłopotania milczeniu.
Na powierzchni prawej strony Miasta zapakowano nas dla odmiany w grawitacyjny powozik ciągnięty przez cztery modyfikowane genetycznie kucyki, o oczyskach niczym ze starojapońskiej Mangi (Snuffiątka byłyby zachwycone!). I powieziono magnoliową kwitnącą aleją wprost do gościnnego pawilonu w centrum ogrodu dyszącego bzem, jaśminem oraz piwoniami wielkości arbuzów.
Przypisana nam Ajka, kiedy tylko przekroczyliśmy próg, zaproponowała mi gratisowego drinka (118-letni Macallan, bagatela – dwieście tysięcy kredytów za kwartę), zaś Ani to, z czego naprawdę słynęła Kolonia: niefałszowaną darmową kurację odmładzającą. Kiedy po ośmiu godzinach, z przedłużonymi nanotechnologicznie telomerami, rozpromieniona i przeszczęśliwa żona wreszcie wróciła, zdążyłem nieco się ogarnąć i osuszyć kilka szklaneczek. Zaś ona wyglądała o dobre ćwierć wieku młodziej ode mnie, permanentnie od lat wobec niej „młodniejącego”, na skutek nawarstwiających się podczas rejsów skutków efektu relatywistycznego. No i w efekcie do bladego świtu, czyli rozjaśnienia pól ochronnych nad sztuczną planetoidą, nie było mowy o nudzie. Ku, że tak to oględnie ujmę, obopólnej, wielokrotnej satysfakcji.
Potem przez kilka kolejnych dni nic tylko proszone wizyty, rauty, plażowanie, łowienie na muchę łososi w skalistych potokach, w wolnych zaś chwilach przymierzanie ręcznie szytego przez fachowców z ziemskiego Mediolanu stroju, wybranego przeze mnie na finałową galę. Oraz oglądanie kolejnych kreacji, tym razem z samego Paryża, dla Ani. Ale przede wszystkim beztroski wypoczynek na brzegach kolejnych jezior i sztucznych strumieni. Wieczorami zaś fundowane przez Miasto kolacje w restauracjach, w których nikt za nic nie musiał płacić. Nie tylko za koncerty specjalnie sprowadzanych Wiedeńskich Filharmoników czy Londyńskiej Kameralnej, ale nawet za irański szary kawior z ostatnich siedmiuset żyjących we Wszechświecie bieług. Po prawdzie, osobiście wolałbym śledzika pod zmrożoną wódeczkę, ale Ania z premedytacją zamawiała ów przysmak całymi pokrytymi lekkim szronem salaterkami, ten jeden jedyny raz w życiu cynicznie i w pełni świadomie unosząc się na falach beztroskiego blichtru i snobizmu.
Po powrocie z upojnych imprez, niczym dzieci w krainie wiecznego Bożego Narodzenia, traktowaliśmy znajdowane na stoliku drobne, podrzucane nam przez organizatorów, prezenty. Dla mej żony kolie i garnitury z pereł hodowanych na Io, dla mnie zaś kolejne palisandrowe skrzyneczki i futerały z odtworzonymi co do najdrobniejszych szczegółów, działającymi replikami archaicznej broni. Na przykład z wykonaną z modyfikowanej stali wierną kopią konfederackiego rewolweru LeMat wraz z oprzyrządowaniem. O którym od lat, jako pasjonat antycznego strzelectwa marzyłem, ale na co, rzecz jasna, nigdy nie byłoby mnie stać, bo kosztowała prawie tyle, ile nasz dom.
Kiedy już porozpieszczano nas do wypęku, gdy Ania nie mogła już patrzeć na dwuogoniaste homary z Wenus, podawane z trzydziestoletnim Mummem i marzyła o sałatce ziemniaczanej z kiełbasą, szczypiorem i ogórkami pod zimne piwo… Kiedy ja zacząłem mieć problemy ze zmieszczeniem w portfelu kolejnych wizytówek, a co gorsza, z zaplanowaniem, na której wąskiej ścianie gabinetu pomieszczę otrzymywane seryjnie, w dowód uznania za rozwikłanie zagadki Szarej Pleśni, XIX-wieczne karabinki… Kiedy już nawet odprawiliśmy na Marsa pocztą bagażową większość prezentów, na trzy dni przed powrotem do domu nastąpiła kulminacja. Finałowy bal Słonecznego Karnawału. Tuż przed nim, w natłoku przygotowań i rozpaczliwych okrzyków Ani „nie mam co na siebie włożyć!”, tudzież: „no nie zapnę tej sukni, Snuff, pomóż!”, zacząłem nawet żałować, że, poniesiony chwilowym zaćmieniem umysłowym, dałem się namówić na cały ten cyrk.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.