Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 23 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Paweł Wolski
‹Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorPaweł Wolski
TytułOpowieści starego nawigatora: Miasto Słońca
OpisPaweł Wolski (pseudonim literacki) – gdynianin urodzony w zamierzchłych latach 60. ubiegłego wieku. Absolwent dziennikarstwa na UW, dziennikarz ekonomiczny, obecnie analityk. Ulubiony uprawiany rodzaj fantastyki – alterhistoria, dzięki czemu jego „Plan Basior” ukazał się w numerze 9/2019 „Nowej Fantastyki”, zaś „Tańczące w słońcu sosny” zdobyły jedną z nagród w konkursie „Trójkąt sudecki”. Pierwsze z cyklu kilkunastu odrębnych, a gotowych już opowiadań o nawigatorze Snuffie zdobyło wyróżnienie specjalne w konkursie na portalu NF i opublikowane zostało w Antologii NF „Fantastyczne Pióra 2018”. Drugie w kolejności ukazało się w „Esensji” w lipcu 2021. Poza pracą, hobbystycznie, historyk pierwszej połowy XX wieku, tłumacz rosyjskiej poezji, wodniak, wędkarz, turysta górski.
Gatunekhumor / satyra, SF

Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca

Paweł Wolski
« 1 2 3 4 »

Paweł Wolski

Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca

• • •
Bal rozpoczął się w największej sali wewnętrznego poziomu Kolonii. Przybyliśmy w kreacjach rzeczywiście wystrzałowych. Ania w perłach i srebrnoszarej jedwabnej sukni wyglądała niczym antyczna aktorka Hepburn, za jej najlepszych lat. Ja zaś poprzestałem na prostym czarnym stroju „Doca” Hollidaya, zastępcy szeryfa Wyatta Earpa w Tombstone, z ulubionego dwuwymiarowego westernu. Nadzwyczaj się do tego przydał ofiarowany mi przez Zarząd Kolonii rewolwer. W tajemnicy przed Anią naładowałem go nawet po cichu jak należy, żeby wzmocnić realizm przebrania tudzież nieodpartą wewnętrzną potrzebę autentyzmu. Nikt nie zabraniał, bogaczy chroniły tu przecież roje nanobotów, pancerne monomolekularne wdzianka, sterowane przez Ajki czujniki intencji, autonomiczne programy profilujące i co tam jeszcze za ciężką kasę wymyślono. W takim otoczeniu mój czarnoprochowy LeMat był niczym krzemienny pięściak w koszarach XXI-wiecznych antyterrorystów… Piękny, muzealny i absolutnie anachroniczny.
Weszliśmy na salę zaledwie kilka minut po czasie, bo oczywiście Ania w ostatniej chwili musiała zmienić pantofelki, mnie natomiast zapodział się gdzieś stetson, ściągnięty wprost z Austin w Teksasie. Gigantyczny hall wiodący ku centralnej auli Miasta Słońca był już pełen gości. Przechadzali się w strojach rzymskich senatorów, kusych kostiumach egzotycznych tancerek, a nawet w przebraniach zmieniających ich w obcoplanetnych Grzebieniastych, co w tym roku jawiło się szczytem karnawałowej mody. Wśród nich snuł się niczym postać z zupełnie innej baśni, jakiś solidnie już zmęczony rezydent Kolonii, wystrojony w uniform średniowiecznego halabardnika. Nieustannie zaczepiający autentycznym hartowanym orężem a to o kreacje pań, a to o zastawę, co rodziło wiele uciesznych qui pro quo…
Kiedy weszliśmy, zwróciło się ku nam, moim zdaniem, stanowczo zbyt wiele par oczu. Ania odebrała to chyba podobnie, bo poczułem jej dłoń kurczowo zaciskającą się na moim ramieniu.
– Nie bój się, mała – szepnąłem jej do ucha. – Będzie dobrze, chwilę pogwiazdorzymy, a oni zaraz zajmą się sobą.
– Po co mi to było, rany boskie, Snuff, co mi odbiło z tym wyjazdem – rozpaczliwie wyjęczała w odpowiedzi, ale krótko, bo już ciągnął do nas korowód gospodarzy. Z przyklejonymi do ust uśmiechami zaczęliśmy więc witać tych znanych nam i tych dotychczas nie poznanych władców ludzkiego kawałka Kosmosu. Honory domu pełnił Informatyk Moore. Przyznam, że po którymś, wartym ileś tam bilionów kredytów nababie, paradującym z uczepioną go małżonką, obwieszoną fiołkowo-oranżowymi aleksandrytami ze skalistego księżyca czwartej planety Tau Wieloryba, wyłączyłem się nieco. Na szczęście część powitalna nie trwała długo i mogliśmy spokojnie zaszyć się w oddalonym kącie hallu, nieopodal niedużego szwedzkiego stołu. Z rzadka niepokoiły nas jedynie androidy roznoszące drinki.
I tam właśnie dopadł nas zupełnie obcy mi człowieczek, przez którego wieczór ten do dziś wspominany jest ze zgrozą w każdej informacyjnej holosieci.
– Szanowna pani Snuff, drogi panie Snuff! – Jeszcze nie całkiem do nas podbiegł, a już krzyczał. – No gdzież się państwo ukrywacie, przecież za chwilę będziecie otwierać Niespodziankę Wieczoru! Proszę, proszę za mną, pospieszmy się, wszyscy już się gromadzą!– I pociągnął nas za sobą niczym zasapany parowozik holujący kurzące się gdzieś na bocznicy wagoniki. No tak, zapomniałem, przecież w programie stało jak wół: goście honorowi, czyli my, mamy rozpocząć najbardziej oczekiwaną część każdego Wielkiego Balu: osobiście otworzyć opakowanie z Niespodzianką. Co roku inną, w tajemnicy kontraktowaną u najznakomitszych mistrzów rzemiosła i sztuk wszelakich przez samego Mistrza Pionu Miłości. Aktualnie był nim niejaki F.B. Acon, niestety, na razie nieobecny, bo witający na pobliskim lądowisku spóźnioną delegację rządu Federacji Galaktycznej.
Niespodzianką raz okazywała się najsłynniejsza diva operowa, kiedy indziej wszechświatowy mistrz iluzji lub treser z rozchwytywanego w Sol cyrku, występujący z płucodysznym, czworonożnym, modyfikowanym genetycznie rekinem wielkości graviciężarówki. Zawsze jednak Niespodzianka jawiła się strzałem w samo sedno, czymś, co napełniało reprezentacyjny hall Kolonii emocjami i zachwytem, a miliardy widzów celebryckich holostacji – buzującą żółcią zawiści.
Cóż było robić. Rozdając uśmiechy i, jak to się u nas na mostku mówi, krzepko dzierżąc wolanty, lekko już wstawieni, za to ciężko przestraszeni, podeszliśmy do podestu, na którym, osłonięte bogato zdobionym jedwabiem, stało to wyczekiwane COŚ, co za kilka sekund miało wywołać tradycyjny ryk solariańskiego entuzjazmu.
Tym razem jednak, kiedy na dany mi przez cicerone znak ściągnąłem z Niespodzianki osłaniającą ją materię, jedynym, co rozbrzmiało pośród dwóch tysięcy zgromadzonych wokół rezydentów Kolonii, była absolutna cisza. Zasłona skrywała prosty czarny, pozbawiony oznaczeń, tłusto połyskujący prostopadłościenny kontener, mniej więcej trzymetrowej wysokości. Z jego szerszej ściany sterczała obrotowa rączka z sześciokątnym przyciskiem na szczycie. I nic więcej. Niespodzianka wyglądała konkretnie, żeby nie powiedzieć – groźnie. I jakoś nie przystawała mi ani do miejsca, ani otoczenia i okazji. Obszedłem prostopadłościan dookoła. Z czymś mi się kojarzył, ale że wypite drinki szumiały w głowie, nawet nie starałem się uruchamiać utrudzonej pamięci. Jakiekolwiek jednak było, skojarzenie nie wydawało się przyjemne. Czarna powierzchnia co pewien czas lekko się skrzyła, co wskazywało na trzymające ją w kupie pola siłowe. Coraz mniej mi się to podobało. Gościom chyba też, bo z kilku miejsc sali dały się słyszeć nerwowe śmiechy kobiet. Spojrzałem pytająco na krótkonogiego wodzireja.
– Otwieraj pan – szepnął niespeszony. – Wszyscy czekają, przyleciało wprost z bazy na ziemskim Księżycu, tym samym statkiem, co delegaci Federacji…
– Uruchomić? Na pewno?
– Na pewno, na pewno. Sam F.B. Acon zamawiał, a ja wypełniałem listy przewozowe. – Uśmiechał się sztucznie, jak to czynią niższej rangi urzędnicy postawieni w sytuacji, która zaczyna ich przerastać. Nic dziwnego. Jego szefa wciąż nie było, rezydenci szemrali ze zniecierpliwieniem, zaplanowany starannie show rozjeżdżał się coraz bardziej z harmonogramem i oczekiwaniami publiczności.
Nacisnąłem guzik. Nic. Powtórzyłem czynność. Bez efektu. Złapałem rączkę i lekko ją pociągnąłem. Coś jakby szczęknęło. Walnąłem w guzik ponownie. Zero reakcji. Przekręciłem uchwyt w prawo. Opór. Przekręciłem w lewo. Poszło, acz z trudem i ponownie nic się nie stało. Miałem już zrezygnować, ale wtedy coś mnie podkusiło i jeszcze raz wdusiłem uparty przycisk. Raz za razem trzykrotnie, bo trochę już zaczęło mnie to irytować. W rogach monolitu zamigotały pomarańczowe światła i mechaniczny głos z ukrytego wewnątrz głośnika wygłosił dokładnie trzy zdania. Pierwsze dwa z nich brzmiały niczym wyrok: „Sekwencja wybrana poprawnie. Aktywowano moduł automatycznego utylizatora OK-234a”. A ostatnie: „Start programu za dziewięćset sekund, proszę oddalić się na minimum osiemdziesiąt mil od miejsca aktywacji”. Na rozświetlonym, a dotychczas niewidocznym, panelu kontrolnym zaczęły migotać zmniejszające się liczby: 900, 899, 898, 897…
I wtedy wreszcie przypomniałem sobie, gdzie dane mi było oglądać coś takiego: kiedy kończyłem sprzątać odcinek Wielkiego Szlaku, zapaskudzony przez rozsiane na skutek pierwszego w historii strajku robotów sto milionów ton krowiego guana. Po zwiezieniu całości na pobocze Szlaku i ustabilizowaniu w znacznej odległości od przelatujących gwiazdolotów, podleciała do niej Surykatka asenizatorów z najbliższego Węzła. Chwilę pogadaliśmy, chłopaki zdrowo się uśmiali z mojej roboty, a w końcu poprosili tylko, bym nieco odsunął statek od gigantycznego zwałowiska mrożonego obornika. Właśnie wtedy usłyszałem ten skrót: OK234a. Tak nazywał się kilkutonowy ładunek wysłany przez nich automatyczną sondą i pieczołowicie ulokowany wewnątrz kosmicznej megakupy. Robili to ostrożnie, bo, jak mi wyjaśnili, aktywowany już moduł potrafił niekiedy wyłączyć się (albo co gorsza – gwałtownie zastartować) samoczynnie, od lada wstrząsu. Następnie odpalili ustrojstwo. Po dokładnie piętnastu minutach krowi obornik zaczął się pomalutku zapadać do wewnątrz, niczym czarny monolit z przedpotopowej, absurdalnej ramoty o zbuntowanej Ajce. Najpierw nieśpiesznie, potem coraz szybciej. Po kolejnym kwadransie w miejscu stu milionów ton stabilizowanych polem siłowym nieczystości został jedynie rozpraszający się szybko obłok drobnego pyłu. Neutralizator potrafił łagodnie zmienić w rozmywający się w przestrzeni rój atomów dosłownie wszystko, co znalazło się w zaprogramowanym promieniu działania. Używany był więc do likwidowania potencjalnie kłopotliwych asteroid, niwelowania terenu pod kosmiczne budowy, do uprzątania odpadów, których nie opłacało się przewozić do stacji uzdatniania.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.